Rozdział 1 cz. 1/3
Dwa księżyce wcześniej
Noc podobna do tamtej. Czarne niebo, gęsto pokryte strugami jesiennego deszczu. Jednostajny stukot kropel o zaparowaną szybę. No i oczywiście, siedząca przy biurku pod oknem ja. W ręce trzymam świeżo zaostrzony ołówek, który obsesyjnie obracam w palcach.
Biurko jest zdecydowanie za małe dla zgarbionej przy nim długonogiej siedemnastolatki. A tamto w poprzednim domu było idealne...
Przecieram suche, zmęczone oczy. Już od jakiejś godziny usiłuję wzbogacić swój dziennik o kolejny wpis. W mojej głowie kotłuje się mnóstwo myśli, które można by przelać na papier, lecz to nic nowego, że nie umiem określać słowami swoich uczuć. Zawsze wolałam pełnić rolę słuchacza, co nie jest wcale trudne w świecie pełnym gadatliwych ludzi.
Przewracam kartki wstecz.
„Piąty dzień jedenastego księżyca
Yaline opowiadała mi niestworzone historie o rzeczach, które rzekomo podsłuchała z rozmowy Alfy z jakimś facetem. Później poszłyśmy do pracy, pomagając Wolontariuszom w klinice.”
„Czwarty dzień jedenastego księżyca
Dzisiaj dalej pracowałam z Wolontariuszami. Przenosiliśmy belki do odbudowy murów obronnych. Dopiero pracując od świtu do wieczora zdaję sobie sprawę z ogromu zniszczeń w Alphium po nawałnicy.”
„Trzeci dzień jedenastego księżyca
Zamiast pracy mieliśmy dzisiaj szkolenie na temat przenoszenia ciężarów. Później siedziałam na stołówce z Yal. Zupa była ohydna.”
„Drugi dzień jedenastego księżyca
Yaline, tak jak obiecała, przedstawiła mi swoje koleżanki. Nie lubię ich.”
„Pierwszy dzień jedenastego księżyca
Dzisiaj pracowałam z Wolontariuszami w klinice. Mają tam niezły ruch, bo dużo osób zostało poszkodowanych w wyniku nawałnicy. Poznałam też jedną dziewczynę w moim wieku. Nazywa się Yaline. Chociaż to nie mój typ osoby, wydaje się miła, więc chyba zostaniemy koleżankami. Powiedziała, że jutro przedstawi mnie reszcie.”
Wszystkie dni są oparte na tej samej rutynie i jakoś nieszczególnie mam ochotę po raz kolejny opisywać swoją harówę z Wolontariatem.
Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nigdy nie byłam jakoś szczególnie sentymentalna, a jednak teraz dopada mnie dziwna nostalgia. Patrzę na ten deszcz i myślę sobie: "Co by było, gdyby do nawałnicy nigdy nie doszło?". Mimo, że nie zniszczyła naszej wioski i tak musieliśmy się przeprowadzić do Alphium, żeby pomóc w odbudowie stolicy. Nie rozumiem, dlaczego to właśnie naszą rodzinę musieli wybrać do tego zadania. Kiedy pytam o to rodziców, odpowiedź jest zawsze taka sama: „Ktoś musiał".
Za każdym razem, kiedy zasypiam, myślę że obudzę się w naszym domu, w Deltanie. Kiedy otwieram drzwi, myślę, że znów poczuję zapach dębowych mebli wypełniający każde z pomieszczeń, ale tak się nie dzieje. Przede mną mdły, bezimienny budynek. Wchodzę do niewielkiego pokoju, który rzekomo jest mój. Kładę się na twardym materacu, naprzeciwko biurka pod oknem. Zasypiam. Budzę się, myśląc że jestem znów w domu, w Deltanie. Koło się zamyka.
Wiem, że tylko histeryzuję. Wiem, że inni mają gorzej. Naprawdę, mam tego pełną świadomość. Jednak nie potrafię pogodzić się z myślą, że ktoś obcy wprowadził się do naszego domu. Że ktoś śpi na moim łóżku, siedzi na moim idealnie dopasowanym krześle przy moim idealnym biurku. I co najgorsze — depcze mój mięciutki dywan.
Kiedy teraz tak się nad tym zastanawiam, widzę, jak dziecinna jestem. Przecież mnóstwo osób marzy, by choć raz zobaczyć tętniącą życiem stolicę, zwaną Alphium, zaś mi przytrafiła się okazja, by tam zamieszkać. Większość nazwałaby mnie szczęściarą. Poza tym, tu wcale nie jest tak źle. Budownictwo Alphium jest bardzo solidne. Nawet mamy dźwiękoszczelne ściany! Pamiętam, jak przechodząc obok naszego starego domu, słyszałam kwiecisty język swojej babci, wypełniony najbardziej wyszukanymi wulgaryzmami. Kiedyś często nas odwiedzała. Tak naprawdę, wystarczyło kilka jej wizyt, bym zaczęła się zastanawiać, jak jej córka, a moja mama, żyjąc kilkanaście lat pod jednym dachem z tą psychopatką jest w stanie zachowywać pozory normalności.
Tak, jak już wspomniałam, jest środek nocy. Teoretycznie, jako zmiennokształtna pół-wilczyca mogłabym prowadzić nocny tryb życia, jednak wolę iść spać. Jutro jest ważny dzień — zgromadzenie watahy. Leśnokrwiści delegaci z całego Południowego Lasu, czyli terytorium Watahy Zaćmienia, zbiorą się w Alphium, by omówić bieżące sprawy.
Podejmuję walkę ze zmęczeniem, wstając z krzesła. Teraz już naprawdę muszę iść spać. Układam się na twardym materacu i mimo wątpliwej wygody, oczy mi się same zamykają. Po ostatecznym złączeniu powiek nie sposób jest je rozdzielić.
Jutro będzie lepszy dzień.
***
— Halo, Nyx? Pobudka! — para bezczelnych łapsk niemiłościwie mną potrząsa.
Cóż za piękny poranek.
— Jak śmiesz? — stawiam opór, przykrywając się kocem. — Idź mi stąd. Precz.
— Mama kazała — tłumaczy się mój młodszy brat. — To ja już sobie idę, ale weź już lepiej wstawaj, bo zaraz wychodzimy.
— Mhm... — ziewam przeciągle.
— Mówię serio. Tata już stoi w przedpokoju w butach.
Jego słowa otrzeźwiają mnie, jak kubeł zimnej wody. Właśnie, wody. Moje gardło jest suche, jak wiór.
Gwałtownie podrywam się na równe nogi. Brat, spłoszony tym gestem bez słowa opuszcza moją sypialnię. Zaraz po chwili tracę grunt pod nogami, a obraz przed oczami ciemnieje. Łapię się za głowę jęcząc.
Ból szybko mija, a ja odzyskuję równowagę. Wyglądam przez okno i o dziwo nie ogarnia mnie światłowstręt. Nadal jest ciemno, co świadczy o bardzo wczesnej porze. Ciekawe ile spałam. Trzy godziny? Może cztery?
Kierując się do drzwi zgarniam z oparcia krzesła powieszone na nim ubrania. Prędko zakładam przez głowę granatowy sweter. Skacząc na jednej nodze wciskam się w spodnie i wylatuję z pokoju, jak z procy.
Gorączkowo biegam w tę i we w tę, jak jakiś postrzeleniec. Zbieram rzeczy niezbędne do wyjścia, jednocześnie rozrzucając na boki te, których nie potrzebuję. Po odkopaniu swojej ulubionej szczotki spod piramidy grzebyków, którymi co najwyżej zerwałabym sobie skalp, zaczynam niedbale rozdzielać splątane czarne kosmyki.
Teraz pędzę w przeciwną stronę, gdzie pod ścianą leżą moje buty. Zakładam je pospiesznie, następnie sięgając do naściennej szafki, za której zgrzytającymi drzwiczkami znajdują się naczynia. Wyciągam pierwszy lepszy kubek i zanurzam go w wiadrze na deszczówkę — dzięki wczorajszej burzy przynajmniej nie muszę lecieć do studni.
Pijąc zbyt łapczywie, oblewam się wodą.
— Kurde... — syczę pod nosem, tracąc cierpliwość.
Przez ten cały czas niewysoki szatyn przygląda mi się ze zdziwieniem.
— Wszystko w porządku? — pyta.
— Oczywiście! — prycham do brata z przekąsem — Czyli, jak zwykle, to na mnie wszyscy czekają?
— Mmm... Może?
— Dobra — Wycieram rękawem usta. — Chodźmy.
Razem z młodszym bratem przekraczam próg drzwi. Tak, jak podejrzewałam, nikt na nas nie czeka. Rodzice i mój bliźniak zapewne już poszli się zażerać na stołówce.
Na dworze panuje spore ożywienie. Ogrom Leśnokrwistych przeciska się przez wąskie uliczki między domkami jednorodzinnymi. Jedyna szersza aleja prowadzi do bramy głównej, z której wciąż napierają tłumy.
Projektant układu budynków w Alphium musiał być perfekcjonistą. Z lotu ptaka miasteczko przypomina idealny okrąg, przepełniony mnóstwem małych prostokącików, ułożonych symetrycznie po obu stronach. Na chwilę obecną jedna połowa przypomina pobojowisko, ale stopniowo zostaje odbudowywana po nawałnicy.
W samym centrum znajduje się kwadratowy dziedziniec. Przy jednym jego boku stoi potężna Siedziba, wokół której ludność zbiera się w największym zagęszczeniu. Najlepsze miejsca przy scenie, z której będą przemawiać władze watahy, zapewne zostały już zajęte — czyli, jak zwykle skończymy na tyłach.
Naprzeciw mieści się niewysoka, podłużna stołówka — pierwszy cel naszej "wyprawy". Przedarcie się przez tę dzicz jest nie lada wyzwaniem. Zmiennokształtni prą w kierunku Siedziby, nie zważając na innych. Nie obyło się bez przyjęcia kilku przypadkowych ciosów od wyjątkowo nieuważnych osobników.
— Nyx, umówiłaś się gdzieś z tą swoją koleżanką? — pyta piętnastolatek.
— Jeśli będzie przed nami, ma zająć miejsca na stołówce — informuję, przekrzykując panujący hałas.
— Dla mnie też?
— Ta.
Jesteśmy już blisko. Nad rzędami jednakowych, drewnianych domków o prostej konstrukcji, wznosi się serce Alphium — słynna Siedziba, miejsce obrad oraz mieszkanie pary alfa.
Nie sposób jest przejść obok niej obojętnie. Siedziba wyróżnia się od otoczenia pod każdym względem, zapiera dech w piersiach swoim ogromem. Jest to szeroki, piętrowy gmach z przytłaczająco obszernym dachem i całym mnóstwem okien, których w żadnym wypadku nie zamierzam liczyć. Dwuskrzydłowe przednie drzwi są prawie dwukrotnie wyższe ode mnie. Po ich obu stronach znajdują się kolumny z wyrzeźbionymi wizerunkami wilczych postaci. Dalej ciągnie się półokrągłe, dwumetrowe podwyższenie, czyli scena. W pewien zadziwiający sposób sprawia ono, że, człowieka ogarnia poczucie niższości — dosłownie i w przenośni.
Tym razem jednak nie ma czasu na podziwianie architektury — lada chwila zacznie się zgromadzenie, a my nawet nie zjedliśmy śniadania. Wypatruję w tłumie reszty rodziny, ale jak na razie ich nie dostrzegam. Trudno, później ich poszukamy.
Dotarcie na dziedziniec to dopiero połowa sukcesu. Teraz trzeba tylko dokonać niemożliwego, a mianowicie — dostać się na stołówkę.
Funkcjonowanie stołówek w watasze jest nieco bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Leśnokrwiści teoretycznie są wszystkożerni, ale w praktyce składniki odżywcze czerpiemy wyłącznie z mięsa. Inne rodzaje pokarmu traktowane są jako "zapychacze" niwelujące uczucie głodu. Takie właśnie posiłki serwowane są na stołówce. Co tydzień do wszystkich domów w miasteczku rozprowadzane są porcje mięsa — spożywanie go raz na jakiś czas wystarcza, by pozostać w dobrej formie.
Jadłodajnia praktycznie zawsze jest oblegana, ale w momencie, kiedy pojawiają się przybysze z sąsiednich wiosek, kolejka kończy się na tyłach budynku. Nie mamy innego wyboru, niż ustawić się na samym jej końcu. Pokrzepia mnie jedynie myśl, że w środku czeka na nas Yaline i zajęte miejsca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro