Rozdział 14
Ten rozdział miał pojawić się w zeszły poniedziałek, ale wydarzyło się coś, co bardzo mocno podcięło mi skrzydła. Potrzebowałam kilku dni na wylizanie ran i dojścia do pewnych wniosków. Miałam nawet taki odruch, by rzucić to wszystko w pizdu, bo od złamanego serca i żalu gładko przeszłam do złości. Miałam takie poczucie, że ktoś bardzo brzydko sobie zażartował moim kosztem i to było dla mnie naprawdę cholernie ciężkie. W końcu jednak wstałam z kolan i uniosłam głowę. Poukładałam sobie częściowo pewne rzeczy. Piszę częściowo, bo jeszcze sporo przede mną.
Doszłam do kilku wniosków, ale moim ulubionym jest, że po prostu jebać system i naprawdę zamierzam go jebać, jest jak jest i będzie co ma być, ale wy, moja największa motywacja i siła, zasługujecie na to, by poznać dalsze losy Luny. Dziękuję Wam za każdą wiadomość i słowa wsparcia. Jesteście najlepsi, a wasza pomoc jest nieoceniona. Zawsze będę Wam wdzięczna.
Miałam 2137 podejść do dokończenia tego rozdziału.
Miałam do napisania końcówkę, dosłownie kilka akapitów. Za każdym razem ze złością odchodziłam od laptopa, sfrustrowana i zła na siebie, że przez własną głupotę trochę się w tym pogubiłam i straciłam miłość do pisania.
Dzisiaj jednak puściłam sobie Crawling od niezawodnego Linkin Park na zapętleniu i wreszcie to zrobiłam. I to z prawdziwą przyjemnością(!) Skończyłam rozdział i mam nadzieję, że wyszło całkiem spoko.
Wiecie, że Was kocham? Nie? To powtórzę. Kocham Was. Miłego czytania. Wasza Lea <3
******
Parkujemy na bazie chwilę po dziewiętnastej. Ignoruję odzywającą się z torebki komórkę. Wymieniłam z mamą kilka wiadomości, ale ojcu nie zamierzam odpisywać. Odebrać telefonu również nie. Jeśli myśli, że okłamywanie mnie miesiącami ujdzie mu płazem i tak po prostu o wszystkim zapomnę, to grubo się myli. Całe życie wpajał nam wartości, których, jak się okazuje, sam się nie trzyma. Kłamstwo jest be, ale tylko wtedy, gdy to my się nim posługujemy. Jemu oczywiście wolno...
Pogadam z nim, to jasne, ale w swoim czasie. Jeden dzień to za mało, bym ochłonęła na tyle, by odbyć z nim cywilizowaną rozmowę. Teraz nie odczuwam tych negatywnych emocji tak silnie, jak wczoraj, ale wiem, że gdy tylko spojrzę mu w oczy, złość wybuchnie na nowo.
Trudno. Niech się głowi i zastanawia. Niech się zamartwia o naszą relację. Należy mu się za to, że mnie okłamał. I to w tak perfidny sposób.
Wysiadamy z samochodu i ruszamy do drzwi, które prowadzą przez kuchnię. Nie są zamknięte na klucz, jak zazwyczaj. Wchodzimy do środka, gdzie wita nas cisza. Jedynie unosząca się już niemal ledwie zauważalnie para z czajnika sugeruje, że ktoś całkiem niedawno tu był.
Atmosfera jest ciężkawa również na bazie. Powrót Aydena zatrząsł nie tylko moim światem. Mam wrażenie, że wszyscy chodzą skołowani przez taki obrót spraw. Bardzo możliwe więc, że zazwyczaj tętniący życiem salon, dzisiaj będzie zionął pustką. Każdy z mieszkańców pewnie zaszył się u siebie lub zajął swoimi sprawami.
I jakie jest moje zdziwienie, gdy idąc długim korytarzem w kierunku jednego z największych pomieszczenia w budynku, słyszę dobiegające stamtąd głosy. Moment później rozpoznaję śmiech Colina.
– Ciekawe co im tak wesoło – rzucam w przestrzeń, nie umiejąc pozbyć się tej nutki złośliwości z tonu głosu.
Kira kroczy tuż za mną.
– Pewnie katują Xboxa – zgaduje.
Nie mogę mieć do nich pretensji, że cieszą się z faktu iż Ayden żyje. Nie mam prawa mieć im za złe, że tak po prostu i zwyczajnie spędzają ze sobą czas jak kiedyś, ale gdzieś pod skórą gryzie mnie, że tak łatwo i szybko zapomnieli, co Prescott nam zrobił i w jaki sposób.
Popycham metalowe skrzydło i wychodzę z ciemnego korytarza wprost w pole widzenia Colina, który właśnie dzierży w dłoni pada, Quentina, mierzącego się z nim w jakimś wyścigu, Nathaniela opierającego się biodrem o oparcie kanapy i Aydena. Ten ostatni siedzi tyłem, na jednym z foteli i stuka coś na swojej komórce.
Cała czwórka przenosi na nas swoje spojrzenia dokładnie w chwili, gdy Kira staje tuż obok mnie.
Mój wzrok mimowolnie ucieka w kierunku Prescotta. Wstrzymuję oddech i w ostatniej chwili powstrzymuję odruch przyłożenia dłoni do ust.
Chłopak ma limo na pół twarzy. Jego prawe oko jest spuchnięte i nie sądzę, by w tym momencie był w stanie dobrze na nie widzieć. Jego głowa jest zabandażowana, więc zgaduję, że wymagał szycia. Ma także rozcięty prawy kącik ust. Natychmiast łapię się na tym, że w mojej głowie właśnie rozpoczęła się walka dwóch odczuć. Z jednej strony uważam, że mu się należało, a z drugiej robi mi się go odrobinę żal i muszę się powstrzymywać, by nie zapytać, jak się czuje.
On natomiast nie patrzy na mnie, a na moją towarzyszkę. Choć nie, on nie patrzy. On morduje ją wzrokiem. Przysięgam, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, Kira leżałaby martwa u moich stóp. Ta natomiast wyzywająco unosi podbródek, uśmiechając się półgębkiem i z wyższością unosząc brwi. Wytrzymuje wściekłe spojrzenie Prescotta, a na jej twarzy maluje się drwina. Kompletnie nic nie robi sobie z groźby, która rezonuje z jego postawy.
– No. – Zakłada ręce pod biustem, parskając. – Teraz nareszcie wszystko się zgadza, Prescott. Masz pod okiem tam wielką pizdę, jaką sam jesteś.
Krztuszę się śliną na słowa przyjaciółki. Chłopcy również parskają. Wszyscy oprócz głównego zainteresowanego.
Ayden gwałtownie zrywa się z miejsca i w trzech krokach pokonuje dzielącą nas odległość. Staje przed czerwonowłosą, a ta aż musi zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy, ponieważ chłopak góruje nad nią dobre trzydzieści centymetrów.
– Ciesz się, kurwa, że jesteś kobietą – cedzi przez zaciśnięty zęby, w odpowiedzi słysząc krótkie parsknięcie.
– Co? – prycha Ki, przysuwając się bliżej. – Uderzyłbyś mnie? – pyta, uśmiechając się prowokująco.
– Nie kuś, Goldman. – Ayden kręci głową, mierząc ją wzrokiem.
W tym momencie, gdy połowa jego twarzy wygląda jak wyjęta z horroru, ton głosu jest niski i złowrogi, a z oczu sypią się iskry, wygląda naprawdę groźnie, trochę jak psychopata, szykujący się do ataku. Na samą myśl przechodzą mnie ciarki.
– Prescott – warczy Gahan ostrzegawczo, podnosząc się z kanapy.
– Krowa, która dużo muczy, daje mało mleka, Ayden – prycha Kira, nadal go prowokując. – Zachowałeś się jak skończony skurwiel i tak właśnie zamierzam cię traktować. Skrzywdziłeś i okłamałeś moją najlepszą przyjaciółkę. Zrobiłeś ją w chuja w najbardziej perfidny sposób. Dla takich jak ty jest specjalne miejsce w piekle – syczę, niemal całkowicie niwelując dzielącą ich odległość, po czym wbija palec w jego klatkę piersiową.
Patrzę na twarz Aydena. Obserwuję, jak jego źrenice rozszerzają się ze złości. Reaguję natychmiast, wbijając się pomiędzy niego, a Kirę.
I nie chodzi o to, iż martwię się, że mógłby jej coś zrobić. Ayden nigdy nie podniósłby na nią ręki, jednak mam świadomość, że gdy człowiek jest w gniewie, mówi mnóstwo niepotrzebnych i ostrych słów. Jedyne, czego się obawiam, to że przez tę wymianę zdań mogłoby dojść do spięcia między nim a Quentinem.
– Zabierz stąd tę wariatkę, Que – syczy Prescott, gdy Gahan odciąga Kirę do tyłu.
– Chodź, Ayden. – Nate staje za chłopakiem i chwyta go za ramię. – Musisz ochłonąć, chłopie. Oboje musicie.
Dopiero w tym momencie ciemnooki spuszcza głowę i patrzy mi w oczy. Z jego twarzy znika napięcie, spojrzenie łagodnieje.
– Idź – mówię cicho, co całkowicie przywołuje go do porządku.
Dopiero teraz potrząsa głową, jakby wyrwany z amoku.
Chłopak przymyka powieki, wzdychając ciężko, po czym odwraca się i odchodzi razem z Hallem w kierunku korytarza prowadzącego na parking.
Ja natomiast omiatam wzrokiem pomieszczenie z głośnym westchnieniem. Zatrzymuję się na moment na Colinie, który przez cały ten czas w milczeniu obserwował zaistniałą sytuację. Przenoszę wzrok na pada i konsolę, a potem na ekran telewizora i coś boleśnie ściska mnie w żołądku. Natychmiast przypominam sobie wszystkie wieczory, gdy wraz z Turkami siadaliśmy na kanapie i graliśmy na konsoli do późnych godzin nocnych. Zamawialiśmy pizzę i przy jedzeniu rozmawialiśmy o wszystkim i niczym. Kochałam spędzać czas w taki sposób. Kochałam tę normalność i uczucie, że jestem we właściwym miejscu z odpowiednimi ludźmi.
Stoję na środku salonu z wzrokiem utkwionym w Lopezie, a na moich barkach powoli osiada ciężar poczucia winy. Łzy napływają mi do oczu, więc od razu mocno zaciskam powieki, licząc w duchu do dziesięciu.
– Luna? – głos Colina przedziera się przez warstwę wspomnień, które właśnie bombardują mój umysł z prędkością karabinu maszynowego. – Wszystko okej?
Otwieram oczy, patrząc gdzieś ponad nim.
– Tak, po prostu... – wykrztuszam z trudem przełykając ślinę. – Po prostu muszę wyjść.
Z tymi słowami odwracam się na pięcie i ruszam szybko w kierunku wyjścia, jak wystraszona, spłoszona łania, która rzuca się do ucieczki przed pociskiem myśliwego. Z tym że moim pociskiem są gigantyczne wyrzuty sumienia.
***
Minione lata dużo mnie nauczyły. Widziałam, słyszałam i doświadczyłam wiele. Czasami zbyt wiele... Niejednokrotnie byłam na dnie, byłam też w piekle i przekonałam się, co to znaczy stać się martwym za życia. Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu zapytał mnie, co jest w tym wszystkim najgorsze, nie umiałabym udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Dzisiaj natomiast wydaje mi się, że ją znam. Znacznie gorsza od furii, wypełniającego cię po brzegi cierpienia, które odbiera oddech, krzyku, czy płaczu w poduszkę, jest pustka. Kiedy stoisz tak jak ja w tej chwili, na dachu dziesięciopiętrowego budynku, i patrzysz w ciemne niebo, na którym migoczą miliony gwiazd i nie wiesz co tak naprawdę czujesz, a po chwili do ciebie dociera, że tak właściwie, to chyba nic. W twoim umyśle robi się nagle przerażająco cicho, w sercu i duszy jest po prostu pusto. Ogarnia cię uczucie bezsilności i wiesz, że nie możesz nic z tym zrobić. Po prostu stoisz i możesz tylko się przyglądać.
Pustka. To właśnie ona jest najgorsza.
Wyciągam z kieszeni papierosa zabranego z paczki, którą ktoś zostawił na macie w siłowni piętro niżej. W drugiej zaś odnajduję zapalniczkę, a moment później zaciągam się już szarym dymem.
Opieram łokcie na betonowej barierce, która sięga mi do pasa i na moment przymykam powieki, zaciągając się fajką powoli, raz za razem. Minutę później na powrót je uchylam, zawieszając wzrok na migoczących w oddali światłach miasta. Baza znajduje się daleko na peryferiach San Diego i kilkaset metrów od plaży. Zawsze lubiłam to miejsce. Z dala od zgiełku, co koiło moje zmysły, zapach oceanicznej bryzy i ta niczym niezmącona cisza. Tylko ja, lekki wiatr, smagający moje policzki, zapach wody i szum pobliskich wzgórz oraz fal.
Dźwięk przychodzącej wiadomości każe mi wrócić na ziemię. Wyciągam komórkę z torebki i pojaśniam ekran, odruchowo zerkając na godzinę. Dwudziesta pierwsza jedenaście.
Kira: Wszystko w porządku? Gdzie zniknęłaś? Wracamy?
Czytam. Od razu wystukuję odpowiedź.
Ja: Tak, jest okej. Zaraz przyjdę. Musiałam się przewietrzyć.
Kira: Wiedziałam, że przyjazd tu jest głupim pomysłem...
Ja: Daj spokój. Nic mi nie będzie.
Kira: Dam spokój dopiero, jak mu przypierdolę z drugiej strony, żeby równo puchło.
Potrząsam głową, parskając, choć nie powinno być mi do śmiechu. Już raz od niej dostał. Kira jest nieobliczalna, nie wolno mi o tym zapominać.
Ja: Nie wykonuj gwałtownych ruchów, uparty gnojku. Za chwilę jestem na dole.
Chowam komórkę, gaszę peta butem, po czym odwracam się i...
– Chryste! – Odskakuję, przykładając dłoń do miejsca, gdzie znajduje się serce.
– Tak mnie jeszcze nie nazywano, choć biorąc pod uwagę okoliczności, nawet pasuje – żartuje Ayden, a kącik jego ust z tej nie spuchniętej strony wykrzywia się ku górze.
Staram się zignorować fakt, że moje serce właśnie przyspieszyło swój rytm. Wymijam chłopaka, bo potrzebuję dystansu. I gdy ponownie na niego spoglądam, dociera do mnie, że nie czuję złości. Właściwie niewiele czuję.
Nie mam ochoty ani mu przyłożyć, ani się z nim kłócić. Nie mam ochoty nawet go nienawidzić. Albo zwyczajnie moje pokłady siły właśnie się wyczerpały? W każdym razie nie mam w sobie tego odruchu, by uciekać. I gdy w pełni to do mnie dociera po prostu wypuszczam powietrze z płuc i unoszę wzrok na chłopaka, pozwalając, by nasze spojrzenia się skrzyżowały.
W jego ciemnych tęczówkach szaleje burza, co zdradza. że odszukał mnie w konkretnym celu.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę – wyznaje. – Możemy spokojnie porozmawiać, czy znowu będziesz na mnie krzyczeć? – pyta, robiąc ku mnie niepewny krok.
– Nie mam już siły na krzyk – odpowiadam cicho, zgodnie z prawdą.
Ayden wykonuje kolejny krok, więc natychmiast zatrzymuję go gestem dłoni.
– Jeśli masz mi coś do powiedzenia, po prostu to zrób. Tylko nie podchodź – proszę słabo.
Chłopak kiwa głową na znak, że zrozumiał moją prośbę i ją szanuje. Cofa się, by dać mi odrobinę więcej przestrzeni, jednak wciąż nie spuszcza z oczu mojej twarzy. Na jego maluje się zmęczenie. Wygląda koszmarnie. Naprawdę koszmarnie.
– Ciągle mnie unikasz. Od kilku tygodni próbuję z tobą porozmawiać. Nate mówił, że nadal słabo się czujesz w związku... – urywa na moment, szukając odpowiednich słów – w związku z moim powrotem – odzywa się wreszcie po upływie chwili, lustrując dokładnie moją sylwetkę, jakby chciał wybadać moją reakcję i upewnić się, że tym razem naprawdę nie ucieknę.
Przewracam oczami.
– Unikanie pewnych osób w celu ochrony swojego już i tak rozpieprzonego zdrowia psychicznego to nie przejaw słabości, a rozsądku, Ayden. I nie omieszkam wspomnieć o tym Natanielowi – prycham, kręcąc głową z politowaniem.
Zapada między nami milczenie. Tym razem jednak nie jest ono niezręczne. Mam wrażenie, że po tych wszystkich tygodniach, gdy krzyczeliśmy na siebie, kiedy ja wrzeszczałam na niego, obwiniając za to, czego doświadczyłam przez te szesnaście miesięcy, gdy gardziłam nim za to, że mnie oszukał i zostawił. Gdy czułam do niego nienawiść i miałam ochotę wydrapać mu te piękne oczy, ogarnięta furią. Gdy cierpiałam, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Po tym wszystkim, po całym tym hałasie i chaosie zasłużyliśmy na tę chwilę ciszy i spokoju między nami. Potrzebowaliśmy tego.
Ja potrzebowałam.
Wpatrujemy się w siebie intensywnie. Moje zielone tęczówki wtapiają się w jego ciemne, jakby jedne i drugie ponownie chciały stać się jednością. Jakbyśmy znowu zaczęli spoglądać w tym samym kierunku.
To tylko złudzenie.
Ayden patrzy na mnie tak, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, czego naprawdę chce i po co tu przyszedł. Patrzy intensywnie, zaglądając w sam środek mojej duszy i pozwalam mu na to. I sama wreszcie zaczynam dopuszczać do siebie fakt, że naprawdę cieszę się na jego widok i choć tego nie przyznam, to oczywiste, że on wie.
Zna mnie na wylot.
Milczymy kolejne minuty, przyglądając się sobie skąpani w półmroku. Rozmawiamy, choć z naszych ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Współodczuwamy, choć nasze ciała dzieli pewna odległość. Atmosfera staje się gęsta i dziwnie wyniosła, a ja przypominam sobie, jak bardzo uwielbiałam to, że nasza intymność nie zawsze wiązała się z nagością ciał. Łączyła nas dziwna, cholernie silna więź, a obecna chwila dowodzi, że nic w tej kwestii się nie zmieniło.
Nawet mimo upływu czasu. Nawet mimo tego, iż przeżyłam jego śmierć, pogrzeb i szesnaście miesięcy żałoby.
– Jak się czujesz? – krótkie pytanie chłopaka przecina ciszę, a ton i troska, z jaką je wypowiedział sprawiły, że trafiło ono prosto w moje serce i wywołało ciarki na ciele.
Odchrząkuję, wciskając dłonie w kieszenie bluzy.
– Jakie to ma znaczenie, jak czuję się teraz? – odpowiadam mu pytaniem. – Ważne, jak czułam się wtedy – nawiązuję do czasu, gdy żyłam w przekonaniu, że jego zwłoki złożono w grobowcu i już nigdy więcej nie będzie mi dane go zobaczyć.
– Ja...
– Wciągnąłeś w to mojego ojca – wchodzę mu w słowo, nie umiejąc ukryć oskarżycielskiej nuty.
Twarz chłopaka pozostaje kamienna, ale w oczach błyska poczucie winy. Wie, że wyrządził mi wiele zła i rozumie, że wtajemniczenie Leonarda w cały plan i zmuszenie go, by przez taki kawał czasu mnie okłamywał, było ciosem poniżej pasa.
– Jesteś na niego wściekła. Choć zapewne to łagodne określenie w stosunku do tego, co tak naprawdę czujesz, ale nie obwiniaj go. Był do tego wszystkiego zmuszony. Vargas postawił go pod ścianą, ja też miałem w tym swój udział, tak samo jak Martinez. Leonardo dla dobra sprawy musiał utrzymywać mój status w ścisłej tajemnicy.
Prycham, unosząc brwi. Wciąż jednak nie czuję tej złości, która powinna się pojawić. Nie czuję tych negatywnych emocji, które, do cholery, przecież powinnam czuć. A może jestem już z tą sytuacją zwyczajnie pogodzona?
– Dla dobra sprawy? – powtarzam. – A gdzie w tym wszystkim było moje dobro? Tulił moje pokonane ciało, uspokajał, gdy budziłam się z krzykiem, gnębiona przez koszmary. Szeptał mi do ucha, że jeszcze wszystko się ułoży. Robił to, znając prawdę. Kłamał mi prosto w oczy – mówię.
Ton mojego głosu pozostaje spokojny, co jest zaskoczeniem zarówno dla mnie, jak i chłopaka.
– Gdy zaczęliśmy grzebać w tej sprawie było mnóstwo niewiadomych. Powoli odkrywaliśmy wszystkie karty i łączyliśmy puzzle, jeden po drugim. Wreszcie okazało się, że to, o czym wiedzieliśmy do tej pory, było niczym w porównaniu do tego, co zaczęło wychodzić po drodze. Stanford, czy Ramirez byli jedynie pionkami w tej grze. Byli tylko wierzchołkiem góry lodowej. Okazało się, że pod powierzchnią wody, u jej podstaw są więksi, o wiele bardziej niebezpieczni, niemal nie do ruszenia. To politycy, naprawdę grube ryby. Dwoje z nich wciąż nie zostało zatrzymanych, choć na pewno spodziewają się, że coś się wydarzy. Zostaną im postawione zarzuty na kilka dni przed procesem.
– Po co mi to tłumaczysz? – Znużona siadam na betonie, opierając się o jeden z kominów wentylacyjnych.
Ayden podchodzi nieco bliżej i sam również kuca, by nasze twarze znowu były na tym samym poziomie. Dzielą nas właśnie jakieś dwa metry, a ja i tak mam wrażenie, że słyszę dudnienie jego serca.
– Bo chcę, żebyś zrozumiała. Żebyś chociaż spróbowała zrozumieć – odpowiada wreszcie.
Tyle, że ja nie potrafię zrozumieć. A może nie chcę?
– Nie zamierzam kwestionować, że ci ludzie to psychole, zagrażający innym i że są zdecydowanie niebezpieczni. Wiem to. Wszyscy, na własnych skórach się o tym przekonaliśmy. Jednak nurtuje mnie jedno pytanie... Skoro upozorowałeś swoją śmierć, by mnie chronić, bo bałeś o bezpieczeństwo moje i całej reszty i miałeś zniknąć na zawsze, układając sobie życie od nowa w Australii, dlaczego wróciłeś? – Wbijam wzrok w jego twarz, uważnie lustrując każdy jej centymetr, zatrzymując się dłużej na parze ciemnych oczu.
– Wróciłem, bo jestem pierdolonym egoistą – mówi z mocą, aż przechodzą mnie ciarki. – Miałem zniknąć. Trzymać się z dala od miasta, z dala od was, przede wszystkim od ciebie. Miałem zminimalizować ryzyko, że stanie ci się jakakolwiek krzywda. Bo skoro ja umarłem, nie będą mieli na kim się zemścić, prawda? Skoro człowiek, który wpakował tych ludzi do więzienia i doprowadził do upadku sporo ich nielegalnych biznesów nie żył, nie ma już kogoś, kto mógłby za to zapłacić, prawda? Właśnie rzecz w tym, że gówno prawda. Jeszcze długo po moim pogrzebie wokół was kręcili się typy od Ramireza. Mieliście ochronę i nadal ją macie, choć nikt z was o tym nie wie, aż do teraz. Ludzie Martineza potrafią być cholernie niewidzialni – tłumaczy, a ja łapię się na tym, że zamiast skupić się na zdaniach, które wypowiada, bo to przecież ważne, ja skupiam się na brzmieniu jego głosu.
Niski tembr otula moją poranioną duszę i skołowane ciało. Pozwala na moment przenieść się do czasów, gdy byliśmy bezpieczni i szczęśliwi. Gdy nic nam nie zagrażało.
– To dlatego Nate zawsze wiedział, gdzie mnie znaleźć? – pytam zmęczonym głosem. – Ojciec pewnie dawał mu znać?
Ayden wyjmuje z kieszeni papierosy, wyciąga jednego, po czym rzuca paczkę do mnie, a ja sprawnie łapię ją w locie. Częstuję się, po chwili trując już używką.
Obserwuję żarzący się punkcik przy ustach chłopaka, gdy się zaciąga i czekam na dalszą część historii. Nie do końca jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem siedzę tutaj, z nim i nie mam ochoty wydrapać mu oczu. Nadal jestem zaskoczona moim spokojem i opanowaniem oraz faktem, że nie czuję złości, a zwyczajne, niemal przerażające pogodzenie.
– Wiedział, bo jesteś przewidywalna – odpowiada wymijająco, parskając cicho pod nosem. – Leonardo, Vargas i Martinez wyłapali już naprawdę sporą grupę. Wielu z tych łebków od Ramireza nie miało jeszcze nawet dwudziestu lat. Jednak wciąż musimy oglądać się za siebie i niestety długo będziemy musieli. Nawet jeśli uda nam się wpakować za kratki wszystkich decyzyjnych, na wolności wciąż pozostanie mnóstwo wiernych im gangsterów.
Znowu przechodzą mnie ciarki. Tym razem są spowodowane niepokojem, który wypełza mi pod skórę, sunąc powoli w stronę serca, by się na nim zacisnąć. Czy już zawsze będziemy musieli ponosić konsekwencje nie naszych decyzji? Czy jeszcze kiedykolwiek uda nam się spokojnie żyć?
– Czyli swoim powrotem sprowadzasz na nas jeszcze większe niebezpieczeństwo – wyrokuję cicho i choć moim zamiarem nie było zaatakowanie go, ani wzbudzanie poczucia winy, które mimo wszystko i tak bardzo wyraźnie rezonuje z jego postawy, w tonie mojego głosu i tak słychać było oskarżycielską nutę.
– Mówiłem, że jestem pierdolonym egoistą – powtarza. – Wracałem do miasta jak bumerang, bo nie wystarczały mi raporty współpracowników Martineza. Sam, na własne oczy musiałem przekonać się, jak wielką krzywdę ci wyrządziłem. Często ci towarzyszyłem. Obserwowałem cię z ukrycia, zbierając za to od Hudsona grube baty. Miotałem się, bo nie wiedziałem, co robić. Wiedziałem, że decyzja o zniknięciu była słuszna, ale gdy patrzyłem, jak z każdym dniem coraz bardziej się zatracasz, moje przekonanie traciło na sile. Bałem się o ciebie. Kurewsko się bałem. I tęskniłem. Tęskniłem tak bardzo, że niemal czułem fizyczny ból. Decyzja o powrocie zapadła w momencie, gdy dowiedziałem się, że znowu trafiłaś do szpitala. Naraziłem was wszystkich na niebezpieczeństwo i całkiem możliwe, że zepsułem skrzętny plan Vargasa, twojego ojca i Hudsona – kończy cicho, nie spuszczając ze mnie oczu.
Dreszcze przebiegają wzdłuż mojego kręgosłupa jeden po drugim, a oddech przyspiesza nieco. Czuję, jak dopiero w tym momencie emocje zaczynają mnie wypełniać. Na próżno jednak szukać wśród nich gniewu, którego kurczowo mogłabym się uczepić. Natomiast żal utraconych miesięcy i poczucie krzywdy, spowodowane utratą człowieka, który był moim wszystkim, wbijają się w moje serce niczym sztylet, przecinając je na dwie nierówne połowy.
– Związek z tobą był najbardziej destrukcyjną rzeczą, jaka mi się przydarzyła i jednocześnie najlepszym, co mnie w życiu spotkało – wykrztuszam.
Ilość emocji sprawia, że moje gardło się zaciska, oczy zaczynają mnie piec, a dłonie drżą lekko. Staram się powstrzymać bombę, ale chyba jej wybuch jest nieunikniony.
W oczach Aydena coś błyska, a ja jestem w stanie dostrzec to nawet mimo panującego półmroku.
– Nigdy na ciebie nie zasługiwałem – szepcze.
Spuszczam wzrok, bo nie potrafię już dłużej patrzeć mu w oczy. Zaczynam bawić się rękawami bluzy, jednocześnie powstrzymując potok napływających łez.
– Skoro wiedziałeś, że mnie zostawisz, po co było to wszystko? Po co był ten cały cyrk? Dlaczego rozkochałeś mnie w sobie jeszcze bardziej? Dlaczego pozwoliłeś myśleć, że czeka nas wspólna przyszłość? – wyrzucam wreszcie to, co nurtowało mnie od początku.
Nie wiem nawet, w którym momencie Ayden zdążył zmniejszyć dzielącą nas odległość. Teraz dzieli nas jedynie wyciągnięcie ręki. Mogłabym dotknąć jego policzka, gdybym tylko chciała.
Przymykam powieki, gdy wraz z lekkim wiatrem do moich nozdrzy wdziera się zapach jego perfum.
– Nie planowałem tego. Nie planowałem cię do siebie jeszcze bardziej... przywiązać? Ale siedzieliśmy wtedy u ciebie w domu i znalazłem tę nieszczęsną listę marzeń. Zapragnąłem spełnić je wszystkie. Chciałem zrobić dla ciebie jeszcze chociaż tyle. Już wtedy wiedziałem, że upozoruję swoją śmierć, ale to miało wyglądać zupełnie inaczej...
– Zajebiście heroiczne z twojej strony – prycham złośliwie, przerywając mu. – Wiedziałeś, że mnie zostawisz, więc zrobiłeś wszystko, żebym z każdym dniem kochała cię jeszcze mocniej? Żeby utrata ciebie wywołała we mnie ból tak silny, że niemal wypalał mnie od środka?
Ayden drga nieznacznie, słysząc cierpienie, z jakim wypowiedziałam każde słowo. Wierci się nerwowo, strzelając na karku i na moment przymyka powieki, wzdychając ciężko, jakby również nie mógł unieść ciężaru emocji, które osiadły na naszych ramionach niczym dwutonowy głaz.
– Od dnia, w którym zostałaś porwana miałem dokładnie trzy miesiące na to, żebyś mnie znienawidziła. I zrobiłbym to. Zrobiłbym wszystko, żeby moja śmierć bolała cię mniej. Żeby łatwiej było ci pogodzić się z moim odejściem. Po tym czasie miał wydarzyć się wypadek, w którym miałem zginąć. Ale Leonardo się wychylił, chcąc cię przygotować na to, co nadchodzi i wszystko poszło nie tak. Nie miałem już czasu na zmianę planów. Musieliśmy działać natychmiast. I wierz mi, że gdyby nie twoja wskazówka, nie znaleźlibyśmy cię na czas. Max zabiłby cię, świetnie się przy tym bawiąc. Nie mogłem do tego dopuścić. Dlatego tego samego dnia zadzwoniłem do Hudsona, aby zmienić ustalenia. Pojawienie się federalnych i antyterrorystów w rozdzielni tamtej nocy, było moją sprawką. Gdyby nie ich pomoc, stracilibyśmy nie tylko Kemala... – wyznaje.
Teraz już się nie powstrzymuję. Po prostu pozwalam, by z mojego gardła wyrwał się cichy szloch. Łzy zaczynają spływać po moich policzkach, a ja w duchu zaczynam się modlić, by zdołały ugasić pożar, który właśnie wybucha w mojej duszy. Obserwuję, jak wszystkie nasze plany i marzenia ponownie trawią płomienie, tak, jakbym miała pierdolone deja vu. Jakbym ponownie przeżywała ten koszmar sprzed półtora roku.
Unoszę głowę i spoglądam na Aydena. Mrugam powiekami, by rozproszyć mgłę i otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
Ayden dokładnie w tej samej sekundzie całkowicie niweluje przestrzeń między nami. Jedną dłonią łapie mój policzek, drugą rękę wsadzając za moje plecy.
Stawiam opór, ale on nie pozwala mi się odsunąć. Zmusza mnie, bym spojrzała mu w oczy, więc po prostu się temu poddaję. W jego ciemnych tęczówkach również lśnią łzy. Moje ciało zaczyna jeszcze mocniej drżeć pod wpływem jego dotyku. Siedzimy teraz na zimnym betonie, oboje skrzywdzeni. Ja przez niego, on przez system i nieodpowiednie decyzje własnego ojca. I chyba oboje jesteśmy trochę przerażeni tym, co nadejdzie. Nie wiemy, co robić i co będzie dalej.
Trzęsę się coraz mocniej. Czuję, jak misternie zbudowane przeze mnie konstrukcje z emocjonalnych cegiełek mogą w każdej chwili upaść, zachwiane nawet przez niewielki podmuch wiatru.
– Nie rezygnuj ze mnie – ledwie słyszalny szept Aydena przecina ciszę.
Cztery słowa, jedno, krótkie zdanie powoduje, że zaciskam powieki, niemal dławiąc się powietrzem. Co mam mu powiedzieć? Że jestem przerażona? Że robi mi się niedobrze i mam ochotę rwać włosy z głowy na samą myśl, że mógłby ponownie zniknąć z mojego życia? Że już mu nie ufam i nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam? Że nie potrafię nawet w najmniejszym stopniu wyobrazić sobie, jak mielibyśmy to naprawić?
Że chciałabym poczuć tę pierdoloną ulgę, związaną z tym, że znowu mogę na niego patrzeć, słyszeć go, czuć, ale nie potrafię.
– Dlaczego właśnie nas to spotkało? – pytam, pozwalając, by emocje na dobre ze mnie eksplodowały.
Ayden przyciąga mnie do siebie dokładnie w chwili, gdy moim ciałem wstrząsa spazmatyczny szloch. Chowa twarz w zagłębieniu mojej szyi, podczas gdy moja głowa wsparta jest na jego klatce piersiowej. Słyszę i czuję, z jaką prędkością i siłą dudni jego serce. Chłopak masuje moje plecy, ledwo samemu powstrzymując się przed płaczem.
Nasza miłość była i jest tak cholernie niesprawiedliwa.
Czy nie zasługiwaliśmy na szczęście? Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy? Po tym, co nam zrobiono? Dlaczego los tak okrutnie nas potraktował?
Nie mam pojęcia.
Ayden też nie wiedział...
****
Misie, jak zwykle zachęcam, a właściwie bardzo proszę o zostawianie reakcji pod hasztagami #fireinmyheartLR oraz #hurricaneinmysoul , bo one umierają.
Zapraszam też na moje pozostałe social media: Instagram, Twitter, TikTok - LeaRevoy
Do następnego <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro