Rozdział 27 cz. 2
Moja kochana. Jak ja mogłam cię tak skrzywdzić? Nie potrzebnie kazałam temu najemnikowi wręczyć ci te zdjęcia lecz sądziłam, że powinnaś znać prawdę, przecież ty i on... (Sonia)
Elizabeth
Czułam się dziwnie inaczej. Wszystko było inne niż zwykle. Słyszałam głosy o wiele wyraźniej i miałam wrażenie, że umiem poruszyć palcami u stóp. Wszyscy wokół mnie byli dziwnie spokojni, nikt nie rozpaczał, nie krzyczał z bezsilności. Nic. Jakby wszyscy pogodzili się z moim losem. Z losem roślinnej Elizabeth, Nicoll...
Nawet tajemnicza osoba siedząca obok mnie nie wykazywała większych uczuć. Czyżby przestałam ją interesować? Co się dzieje? Panika ogarnęła mój umysł. Słyszałam krzyki i nie umiałam stwierdzić czy są one z mojej głowy czy z otoczenia. Czułam, że się duszę, nie umiałam złapać tchu. Krztusiłam się. Nagle zobaczyłam pewną osobę a raczej jej zarys, machała do mnie, chciała abym podążyła za nią. Nie widziałam jej twarzy, ani nie umiałam rozróżnić czy jest to kobieta czy może mężczyzna ale jakaś część mnie wiedziała, że mimo, iż nie znam tej osoby muszę jej zaufać i podążyć za nią.
Korytarz był długi, mokry i każdy nawet najmniejszy szelest odbijał się niczym krok słonia. Cały czas szłam za tą dziwną postacią lecz nie umiałam dorównać jej krokiem. Cały czas była kilka albo kilkanaście kroków przede mną. Wołałam aby zaczekała na mnie, żeby wyjaśniła o co chodzi lecz ona nawet się do mnie nie odwróciła a ja czułam narastające zmęczenie.
Szłam i szłam a przede mną cały czas było to samo. Postać idąca równym krokiem przed siebie i tunel. Niekończący się tunel.
Nie mogłam już dłużej iść. Czułam jak uchodzi ze mnie reszta mojego życia. To koniec. Nie dam rady, to jest ponad moje siły.
Upadłam i zaczęłam się krztusić. Postać nawet się nie odwróciła i po chwili zniknęła w ciemnościach tunelu.
Zaczęłam analizować wszystkie ostatnie wydarzenia po kolei. Gdzie popełniłam błąd? Może wtedy kiedy zakochałam się w Matcie. To nie powinno było się wydarzyć. Pewnych granic nie powinno sią przekraczać a my to zrobiliśmy. Naraziliśmy się wszystkim. Policji, mafii, wszystkim. Jak mogłam do tego wszystkiego dopuścić! Jak mogłam dać się tak obezwładnić takiemu uczuciu jak miłość do mężczyzny?
Lecz gdyby nie Mat nie byłoby Martina, mnie takiej jaką jestem dzisiaj. Sparaliżowaną niemogącą wyrwać się z tego obłędu.
A co z nim? Matem? Gdzie on jest, w jakim szpitalu? Jak się czuje? I czy wogule żyję...
Czułam napierające łzy. Nie tłumiłam ich, pozwoliłam aby płynęły dwoina stróżkami po mojej twarzy.
- Jesteście z siebie zadowoleni?- krzyknęłam – Poddaję się! Wygraliście!!!- uparłam głowę o mokrą ziemię i zasnęłam... a może ....
UMARŁAM?
____
przepraszam za tak długą nieobecność. Postaram się wam to jakoś wynagrodzić
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro