Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

Poniedziałek, 7 sierpnia

Cały poprzedni wieczór Vivien i Chayse spędzili pod domem młodego kuriera. Gdyby nie to, że zostali zastąpieni przez innych funkcjonariuszy, gościliby tam nawet dłużej. Co gorsza, po obserwacji wcale nie rozjechali się do swoich mieszkań – zamiast tego wrócili na komendę. Musieli być w pełnej gotowości, ponieważ istniała duża szansa, że chłopak wróci do domu pod osłoną nocy. Na razie nie mieli pojęcia, gdzie Martin się podziewa, ponieważ żaden patrol nie natknął się na jego służbowe auto. Dla śledczych było to zaskakujące, ponieważ z uwagi na swój rozmiar i nazwę firmy taki samochód powinien rzucać się w oczy. Nawet jeśli wcześniej mieli wątpliwości, to nagłe zniknięcie Martina niemal całkowicie je rozwiało.

Dochodziła szósta rano, gdy ktoś mocno uderzył w szklane drzwi. Chayse jako pierwszy otworzył oczy. Oderwał policzek od blatu biurka i wyprostował zbolałe plecy. Jego kręgosłup mocno odczuł te kilka godzin snu w nienaturalnej pozycji. Gdy on próbował się rozciągnąć, nagle rozbudzona Vivien natychmiast skupiła się na stojącym w progu mężczyźnie. Niemal przewróciła oczami, gdy dostrzegła jego perfekcyjnie wyprasowany szary garnitur.

– Mam nadzieję, że to nakaz – burknęła, nie siląc się żadne uprzejmości.

Chayse bez słowa obserwował, jak smukły nieznajomy podchodzi do biurka Vivien i, uśmiechając się półgębkiem, kładzie na nim dokument. Pani detektyw od razu chwyciła kartkę w dłonie. Odchyliła się na oparcie, ziewnęła i rozpoczęła czytanie. Wpatrujący się w nią blondyn w ogóle jej nie interesował.

– Z pozdrowieniami od prokuratora Gilmoura – oznajmił, specjalnie zniżając głos, żeby brzmieć podobnie do swojego przełożonego.

– Dobra, dobra, możesz już spadać.

Wyraz twarzy nieznajomego natychmiast się zmienił. Już nie wyglądał na rozbawionego, lecz na urażonego. Tym razem to Chayse przewrócił oczami. Gdy znów zerknął na wysokiego mężczyznę w garniturze, natrafił na jego wzrok. Jakoś nie miał ochoty się z nim witać. Tamten najwidoczniej też postanowił go zignorować, bo moment później wyszedł bez słowa.

– Kto to?

– Pachołek prokuratora. Myśli, że jest nie wiadomo kim – mruknęła rozdrażniona, po czym podniosła się z miejsca. – Kiedyś ci to wyjaśnię, a teraz się zbieramy.

– Do domu Martina? – zapytał wciąż niezwykle zmęczony, po czym przetarł palcami powieki.

– Właśnie tak.

Vivien podeszła do drzwi, jednak jej partner nadal się nie ruszył. Oparła dłonie na biodrach i westchnęła zniecierpliwiona. W końcu wstał z krzesła, ale zrobił to wyjątkowo ociężale.

– To chyba nie jest twoja pierwsza nocka za biurkiem?

– Chyba jest – odparł między kolejnymi ziewnięciami.

– Zazdroszczę. Jak się szybko ogarniesz, to może jeszcze papieroska zdążysz sobie zapalić – rzuciła z szerokim uśmiechem.

– Nie bądź złośliwa.

– Ja? – zapytała przesadnie zdziwiona, po czym otworzyła drzwi. – Za moment widzimy się przy samochodzie.

Podczas gdy Chayse od razu skierował się na parking, Vivien po drodze zahaczyła o łazienkę. Później w połowie drogi na parter dotarło do niej, że zapomniała o nakazie. Gdy jednak dotarła do biura, okazało się, że dokumentu wcale tam nie ma. Najwidoczniej Woodard zabrał go ze sobą.

Gdy wyszła z budynku, od razu poczuła gęsią skórkę na odkrytych przedramionach. Wczoraj po skończeniu obserwacji na moment pojawiła się w swoim mieszkaniu, żeby przebrać się po całym dniu służby, jednak nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić dzisiejszą pogodę. Temperatura spadła co najmniej o kilka stopni, a na dodatek słońce schowało się za chmurami. Do kompletu brakowało jedynie deszczu.

Chayse akurat kończył palić, gdy Vivien znalazła się przy jego samochodzie. Uprzedził, że położył nakaz na przednim siedzeniu pasażera, po czym oboje wsiedli do jeepa. Obolałe plecy nie pozwoliły Woodardowi na wygodne usadowienie się w fotelu, jednak starał się nie zwracać na to uwagi. Zerknął na godzinę na desce rozdzielczej. Kilka minut temu wybiła szósta rano. Wciąż istniała szansa, że unikną porannych korków.

– To co obstawiasz? – zapytała, gdy tylko wyjechali z parkingu.

– Hm?

– Dzieciak jest mordercą czy nie?

– Zależy, czy znajdziemy coś w jego domu – odparł markotnie. Żałował, że nie zdążył wypić kawy na komendzie. Może gdyby to zrobił, łatwiej by mu się myślało.

– Wiadomo, ale co teraz obstawiasz? – drążyła Vivien.

Zatrzymali się na czerwonym świetle, dlatego Chayse zerknął na służbową partnerkę. Wyglądała na wyjątkowo zadowoloną. Jego też ucieszyła informacja, że dzięki nakazowi w końcu mogą coś zrobić, ale bez przesady. Nawet jeśli Martin był sprawcą, to miał mnóstwo czasu na pozbycie się dowodów. Vivien na pewno zdawała sobie z tego sprawę.

– Próbujesz się ze mną założyć? – zapytał podejrzliwie, wciskając pedał gazu.

– Może – odparła z szerokim uśmiechem, którego i tak nie mógł dostrzec, bo znów skupiał się na drodze.

– O co?

– Jeszcze nie wiem.

– Nie wydaje mi się, żeby to on za tym stał – oznajmił po dłuższej chwili. Zadowolenie Vivien nadal mu się nie udzieliło. Jakoś nie potrafił tak wesoło rozważać tego, kto jest mordercą.

– Okej. Nawet dobrze, bo ja myślę, że to on – odparła nieco spokojniej, mimo że wciąż roznosiła ją energia. Najwidoczniej jej organizm był w stanie zmobilizować się do działania nawet w obliczu dwóch zarwanych nocy z rzędu.

– Czyli ten zamazany ślad podeszwy naprawdę powstał przez przypadek?

– Na to wygląda.

– To czemu jest tylko jeden? – dopytywał coraz bardziej sceptycznie.

– Może się zorientował i zdjął buty?

– Może...

Vivien westchnęła zniecierpliwiona. Jego wątpliwości nie były bezpodstawne, ale naprawdę liczyła na to, że znajdą coś w domu Martina. Mąż ofiary, William, szybko wypadł z grona ich podejrzanych przez niepodważalne alibi. Nie znaleźli żadnych dowodów na to, że kogoś wynajął. Z kolei Jett Perkins, stolarz, był stanowczo za niski na mordercę. Do niedawna obserwowany przez nich Ralph Cathcart, kochanek Reginy, nadal jawił się jako główny podejrzany – jego alibi było nieco naciągane, pasował posturą do sprawcy i na dodatek nietrudno było mu o motyw. Problem w tym, że nie trafili na żaden mocny dowód, który by go obciążał. Mieli jedynie domysły. Przez chwilę rozważali winę przyjaciółki ofiary, Amandy Voltman, jednak taka zbrodnia wymagałoby od niej nie lada wysiłku. Aktualnie to kurier wydawał się najbardziej podejrzany – nie dość, że ich okłamał, to jeszcze zniknął. Ponadto budową ciała pasował do poszukiwanego przez nich mordercy. Motyw też dało się znaleźć.

– Poza tym jego rozmiar buta pasuje – dodała Vivien, jakby w ten sposób mogła rozwiać wątpliwości partnera.

Gdy kolejny raz zapadła między nimi cisza, Chayse włączył radio. Akurat nadawano wiadomości. Nie zamierzał ich słuchać, po prostu cichy szmer rozchodzący się po samochodzie działał na niego kojąco. Zaczął zastanawiać się nad tym, dlaczego Vivien była tak pewna winy kuriera. On nie potrafił wyobrazić sobie Martina jako mordercy. Musiał znaleźć coś, czym przekona siebie samego. W końcu powiedział na głos to, co najbardziej chodziło mu po głowie:

– Zabił ją, bo go odrzuciła?

– Pewnie tak. To by wyjaśniało gwałt – powiedziała znacznie markotniej niż wcześniej. – Poza tym nie byłaby pierwszą kobietę, która zginęła, bo odmówiła mężczyźnie.

– Co za paskudna sprawa – stwierdził strapiony.

– Paskudne sprawy dopiero przed tobą, chociaż ta też jest nieprzyjemna.

Udało im się dotrzeć do domu Martina przed największymi korkami. Po drodze do celu zauważyli nieoznakowany samochód, w którym znajdowało się dwóch funkcjonariuszy w cywilnych ubraniach. Jeden z nich kiwnął głową, gdy przejeżdżali obok. Drugi nawet ich nie zauważył, ponieważ prawdopodobnie spał. Pewnie było mu wygodniej niż im przy biurkach na komendzie.

Tym razem zaparkowali dokładnie przed domem kuriera. Szybko się naradzili, że dopytają matkę chłopaka o kilka rzeczy, po czym ruszyli w stronę budynku. Chayse nacisnął dzwonek, a po chwili w zdecydowany sposób zapukał do drzwi. Pod wpływem jego uderzeń płyta zatrzęsła się w zawiasach. Miał wrażenie, że gdyby trochę bardziej się przyłożył, to zrobiły w niej dziurę, a wąska szyba wylądowałaby pod jego stopami.

Drzwi pozostały zamknięte przez tak długi czas, że Vivien wyciągnęła z kieszeni telefon i zadzwoniła do jednego z funkcjonariuszy, którzy obserwowali budynek. Upewniła się, że matka Martina jest w środku, po czym się rozłączyła. Kilka sekund później w progu pojawiała się kulejąca kobieta. Znów nie chciała wpuścić ich do środka, ale w obliczu nakazu od prokuratora nic nie mogła zrobić. Co najwyżej pilnować ich, żeby nie podrzucili jej synowi czegoś, co mogłoby go obciążać.

– Kontaktowała się pani z Martinem? – zapytała detektyw Clyne, gdy weszli w głąb budynku.

– Nie.

– Wie pani, dlaczego nie wrócił do domu? Przecież zawsze wraca.

Pani Evans zatrzymała się w przedpokoju i wolną ręką oparła się o ścianę. W drugiej trzymała kulę, która pomagała jej poruszać się pomimo nie do końca sprawnej nogi. Wyglądała, jakby nie spała całą noc – jej cera poszarzała, a pod niebieskimi oczami pojawiły się cienie. Mimo że upięła blond włosy w luźnego koka, te i tak sterczały na wszystkie strony.

– Nic nie wiem – odparła wyraźnie zrezygnowana. Najwidoczniej dotarło do niej, że wobec nakazu jest zupełnie bezsilna. – Próbowałam się do niego dodzwonić, bo się martwię, ale nie odebrał. Chyba wyłączył telefon.

– Może jest coś, czego pani nam ostatnio nie powiedziała?

– Wszystko powiedziałam.

Vivien zmierzyła wzrokiem panią Evans. Jeśli coś wiedziała, to powinna to powiedzieć – to, że podejrzanym był jej syn, niczego nie zmieniało. Na razie jednak nie mieli żadnych mocnych dowodów na winę Martina, dlatego musieli chwilowo zaakceptować milczenie kobiety. Pozostało im bardzo dokładnie sprawdzić cały dom.

– Gdzie jest pokój Martina? – wtrącił Chayse niecierpliwie. Zdawał sobie sprawę z tego, że z przeszukaniem powinni poczekać na technika kryminalistycznego, ale chciał się chociaż rozejrzeć.

– Tam – odparła pani Evans, wskazując na drzwi na końcu korytarza. – Pójdę za wami. Chyba rozumiecie.

– Oczywiście.

Zanim dotarli do odpowiedniego pomieszczenia, rozległ się odgłos dzwonka. Matka Martina westchnęła ciężko. Przemieszczanie się stanowiło dla niej większy problem, niż w pierwszej chwili można by pomyśleć. Chayse zerknął na Vivien, a potem znowu na krępą kobietę.

– Jeśli nie ma pani nic przeciwko, to ja otworzę – zaproponował, od razu ściągając na siebie jej zaskoczone spojrzenie. – To pewnie technik kryminalistyki.

Pokiwała głową i rzuciła w jego stronę oschłe podziękowania. Gdy on skierował się w stronę drzwi, Vivien weszła do pokoju Martina. Nie miała przy sobie rękawiczek, dlatego postanowiła niczego nie dotykać. Akurat tutaj odciski palców ich nie interesowały, jednak wolała niczego przypadkiem nie zatrzeć. Daisy by ją za to rozszarpała.

Moment później w zagraconym pomieszczeniu oprócz Vivien i matki Martina pojawił się Chayse z asystentem Daisy, Aaronem. Brunet w okularach postawił srebrną walizkę na biurku, po czym wyjął z niej trzy pary lateksowych rękawiczek. Jedną zostawił sobie, a pozostałe dwie wręczył Clyne i Woodardowi. Niskim głosem poinformował ich, żeby od razu mówili mu o wszystkim, co uznają za ważne, a potem zabrał się do pracy. Flegmatycznymi ruchami zaczął przeszukiwać szuflady plastikowego biurka.

Chayse postanowił sprawdzić niepościelone łóżko, a Vivien jedynie rozejrzała się wokół. Pokój nie był mały, ale przez meble pochodzące z różnych zestawów właśnie na taki wyglądał. Białe plastikowe biurko, rozkładana kanapa ze wzorzystego materiału, wyblakła drewniana komoda, uginający się pod ciężarem różnych pudełek regał i dwudrzwiowa szafa, która wyglądała na starszą od kuriera – wszystko to musieli dokładnie przeszukać.

Trzeba było patrzeć pod nogi, żeby nie nadepnąć na ubrania młodego kuriera. Z niedomkniętej, wysokiej szafy zwisała brązowa koszulka z krótkim rękawem. Vivien otworzyła jedno skrzydło, a potem oderwała Aarona od pracy. Technik spakował wskazany T-shirt do plastikowego woreczka, który od razu odpowiednio opisał. Później umieścił go w walizce i wrócił do przeszukiwania biurka. Wszystkiemu przyglądała się siedząca na obrotowym fotelu matka Martina.

Chayse najpierw ostrożnie odgarnął kołdrę w róg łóżka. Później zajrzał pod każdą z trzech poduszek. Gdy nic pod nimi nie znalazł, upewnił się, że pod podszewkami również nic się nie kryje. Pościel wyglądała na świeżo wypraną, wyraźnie czuł zapach płynu do płukania. Zerknął w stronę pani Evans i od razu natrafił na jej wzrok. Nie potrafił jednak wyczytać nic z jej zmęczonej twarzy. Może nie spała w nocy, bo zacierała ślady. Zamiast skupiać się na tej myśli, postanowił ściągnąć błękitne prześcieradło. Znów nic nie znalazł. Pozostało mu otworzyć rozkładaną kanapę. Spodziewał się znaleźć w środku jeszcze jeden komplet pościeli albo jakieś stare, niepotrzebne rzeczy, jednak było tam zupełnie pusto.

– Vivien. – Chayse bez trudu zwrócił na siebie uwagę służbowej partnerki, która akurat przeglądała ubrania kuriera. – Chodź na chwilę.

– Co jest? – zapytała szeptem, jednak przypadkowo zrobiła to na tyle głośno, że siedząca kilka metrów dalej pani Evans na pewno doskonale ją zrozumiała.

– Wszędzie jest mnóstwo rzeczy, a tutaj jest pusto – odparł w taki sposób, że ledwie go usłyszała.

– Sprawdzałeś drugą połowę?

– Widać, że nic tam nie ma.

– Poświeć mi, zajrzę tam – poleciła po chwili zastanowienia.

Chayse zerknął w stronę pani Evans, a ona w odpowiedzi od razu odwróciła wzrok. Coraz bardziej przekonywał się do hipotezy, że kobieta jako pierwsza przeszukała ten pokój. To by wyjaśniało, dlaczego dzisiaj poruszała się z aż taką trudnością. Pamiętał, że również wczoraj kulała, ale nie było to aż tak widocznie, jak teraz. Być może przeciążyła nogę podczas zacierania śladów.

Vivien przykucnęła przy otwartej kanapie. Zanim zdecydowała się niemal wejść do środka, nieufnie spojrzała w stronę sprężyn. Mebel był stary i ciężki, a oni mieli z nim do czynienia po raz pierwszy. W takich okolicznościach ryzyko, że kanapa spadnie jej na głowę, wydawało się całkiem spore.

– Lepiej to trzymaj – rzuciła w stronę służbowego partnera, po czym wzięła dwa głębokie wdechy. – Gdybym tylko była niższa...

– Jak mam to trzymać i świecić jednocześnie? – zapytał nieco głośniej, gdy okazało się, że nie może się ustawić w żaden sensowny sposób.

– Daj mi telefon, sama sobie poświecę.

Odebrała od Woodarda komórkę z włączoną latarką. Oparła się wolną ręką, żeby móc swobodnie przechylić się do przodu. Faktycznie nie dostrzegła nic nawet w najdalszym kącie kanapy, ale nie zamierzała na tym poprzestać. Odłożyła telefon na bok, po czym zaczęła dotykać dłonią spodniej części materaca. Szybko natknęła się na nierówność. Gdyby nie to, że miała rękawiczki, mogłaby wyczuć, czy ma do czynienia ze zgrubieniem materiału, czy z czymś innym. Ostrożnie się cofnęła i usiadła na piętach.

– Aaron, masz jakieś lusterko?

– Znalazłaś coś? – zapytał zaintrygowany i nawet zerknął na nią przez ramię. Właśnie wkładał do biurka wyjęte szuflady. Tak samo, jak Vivien sprawdzał, czy coś nie zostało przyklejone do dna.

– Jeszcze nie wiem.

Aaron wyjął z walizki spore lusterko, po czym podszedł do rozkładanej kanapy. Ukucnął obok Vivien i polecił, żeby oświetliła mu odpowiednie miejsce. Chwycił zawieszony na szyi aparat fotograficzny, żeby wykonać kilka zdjęć. Później odkleił mały woreczek od granatowego materiału mebla. Gdy wyłonił się spod kanapy, dotarł do nich stłumiony świst powietrza. To pani Evans niespodziewanie wzięła wyjątkowo szybki i głęboki wdech.

– Co to?

– Moment. – Aaron zrobił jeszcze kilka zdjęć i dopiero po tym ostrożnie otworzył worek. Nie chciał go podrzeć, ale taśma klejąca utrudniała mu zadanie. Gdy w końcu mu się udało, wyjął ze środka kilkadziesiąt wywołanych zdjęć. – To na pewno was zainteresuje, ale dajcie mi chwilę. Muszę to sfotografować.

Vivien podniosła się z kucek niezadowolona. Udało jej się zerknąć na to, co Aaron trzymał w dłoniach, ale nie była pewna, czy wzrok jej nie myli. Jeśli jednak miała rację, to naprawdę byli coraz bliżej. Spojrzała na Chayse'a, ale on wpatrywał się w matkę Martina. Poszła jego śladem i od razu dostrzegła, że kobieta pobladła.

Po kilku minutach Aaron w końcu wręczył im fotografie, a sam wrócił do przeszukiwania pokoju. Chayse podał połowę zdjęć Vivien, a potem się wymienili. Dosłownie wszystkie ujęcia przedstawiały Reginę Appleton. Na większości z nich znajdowała się na klatce schodowej budynku, który zamieszkiwała. Inne zostały wykonane z samochodu – na niektórych Regina ubrana we wiosenny płaszcz wracała do domu, na kilku kolejnych miała na sobie różne sukienki.

– Zauważyliście drobne dziurki na niektórych zdjęciach? – rzucił Aaron przez ramię.

– Faktycznie są na niektórych – odparł po chwili Chayse. Pokazał służbowej partnerce przykładową fotografię, a ona pokiwała głową.

– Możliwe, że były gdzieś przyczepione pinezkami.

– Martin posiada tablicę korkową albo coś w tym rodzaju? – Vivien zwróciła się do skołowanej pani Evans.

– Nie wiem.

Pani detektyw wróciła do oglądania fotografii. Było ich mnóstwo. Z każdą kolejną coraz bardziej pluła sobie w brodę, że zdołał ich oszukać. Wydawał się niezwykle nieśmiały, a przez to niegroźny. Może to pierwsze było prawdą, ale to drugie na pewno nie.

– Ofiara jest tutaj w co najmniej dziesięciu różnych strojach... – stwierdziła posępnie.

– Spójrz tutaj.

Chayse pokazał partnerce zdjęcie, na którym Regina była z mężem. Twarz Williama została zamazana czarnym pisakiem. Wśród dziesiątek fotografii było nawet jedno w towarzystwie Cathcarta – został potraktowany tak samo, jak pan Appleton.

– Zwariował na jej punkcie.

– Dosłownie.

– Chyba przegrasz – rzuciła ściszonym głosem i puściła mu oczko. Zaraz po tym znowu spoważniała. – Dobra, szukajmy dalej. Może pani jeszcze coś przeoczyła.

– Słucham?

– Domyślam się, że pani słucha – oznajmiła Vivien ostrym tonem. – Milczenie to jedno, ale zacieranie śladów to drugie.

– Nic nie zrobiłam – żachnęła się kobieta.

Godzinę później w końcu skończyli przeszukiwać pokój Martina. Oprócz fotografii przedstawiających Reginę Appleton nie znaleźli nic podejrzanego. Chayse był przekonany, że pani Evans zadbała o to, żeby właśnie tak się stało. Według funkcjonariuszy obserwujących budynek matka Martina nie wychodziła z domu przez całą noc. Teoretycznie nie miała możliwości, żeby wyrzucić ewentualne dowody. Jeśli istniały, to musiały być gdzieś w domu.

Mimo że w międzyczasie dołączyła do nich Daisy, dzięki której zaczęli pracować znacznie szybciej, i tak spędzili w posiadłości Evansów pół dnia. W salonie nie znaleźli zupełnie nic, to samo dotyczyło łazienki. Sypialnia pani Evans też niczego im nie wyjaśniła. Nawet kuchnia okazała się ślepym tropem. Zbierali się do wyjścia, gdy klapa w podłodze nieopodal lodówki przykuła ich uwagę.

– To piwnica? – Vivien skierowała to pytanie do matki Martina.

– Tak, ale od dawna do niej nie wchodzimy. Ja przez kolano nie byłabym w stanie.

– Aaron, otwórz to – poleciła Daisy swojemu asystentowi. Pobyt w tym miejscu działał jej na nerwy. Miała mnóstwo innej roboty, a kilka godzin zmarnowała podczas pobytu tutaj. Później zerknęła na panią Evans. – Jest tam światło?

– Jest, ale nie działa.

– Aaron, poświecisz mi, a potem zejdziesz za mną.

– My wejdziemy pierwsi – wtrąciła Vivien. – Trzeba sprawdzić, czy jest czysto.

– Od kiedy policję interesuje czystość? – zdziwiła się pani Evans.

– Chodzi o to, czy jest bezpiecznie – wyjaśnił Chayse, kucając przy wejściu do piwnicy.

– A czemu miałoby nie być?

– Może to właśnie w piwnicy ukrywa się Martin? – rzuciła detektyw Clyne.

– Jest pani niepoważna.

Vivien jedynie wzruszyła ramionami, a potem podeszła do klapy. Ustaliła z Chaysem, że on otworzy wejście, ale to ona pójdzie pierwsza. Wyciągnęła pistolet z kabury i wzięła latarkę od Daisy, po czym dała Woodardowi znać, że jest gotowa. Mało brakowało, a klapa z hukiem opadłaby na kafelki, jednak ostatecznie Chayse utrzymał ją w dłoniach.

Jasny promień światła latarki od razu padł na strome, betonowe schody. Vivien nie czekała ani chwili dłużej. Powoli pokonywała kolejne stopnie, trzymając broń przed sobą. Nieustannie kierowała latarkę w różne strony, by upewnić się, że nikogo nie ma w piwnicy. W niewielkim pomieszczeniu wyraźnie było czuć wilgoć. Poza regałem ze słoikami i zmurszałą skrzynką z palet w środku nie znajdowało się kompletnie nic.

– Czysto!

Najszybciej obok Vivien pojawił się Chayse, który już wcześniej za nią szedł, a potem Aaron i Daisy. Pani Evans nie zeszła na dół, jednak stwierdziła, że nie chce wzywać nikogo, kto mógłby mieć na nich oko podczas przeszukania. Może spodziewała się, że nic nie znajdą, a może właśnie tego, że na coś trafią.

– Miejmy to już z głowy – westchnęła Daisy.

Stara skrzynka kryła w sobie jedynie równie stare koce, które śmierdziały stęchlizną. Wyjątkowo dziwne miejsce na trzymanie takich rzeczy, ale wbrew pozorom każdy z nich wydawał się czysty. Mimo tego Daisy zdecydowała się je zarekwirować i dokładnie sprawdzić na komendzie. Nie wszystko dało się dostrzec na pierwszy rzut oka.

Sprawdzenie regału zajęło im więcej czasu. Otwierali każdy słoik, chociaż żadne z nich nie liczyło na znalezienie czegokolwiek. Również do spodniej części półek nic nie zostało przyczepione. Wyglądało na to, że bezsensownie tu zeszli. Dobrze, że chociaż trafili na zdjęcia. Inaczej ten dzień można by uznać za całkowicie nieudany, a tak przynajmniej mieli coraz więcej konkretów.

– Chłopcy, przesunięcie ten regał – zarządziła Daisy. – Tylko ostrożnie, żeby nie zrzucić słoików.

– Właśnie, chłopcy – dodała Vivien nagle niezwykle zadowolona.

Przesunęła się bliżej schodów, a potem z uśmiechem oparła dłonie na biodrach. Rozbawiona patrzyła, jak Chayse i Aaron niezgrabnie zabierają się do przestawienia mebla. Ostatecznie im się udało, chociaż nie obyło się bez hałasu. Jeden słoik z hukiem wylądował na zimnej podłodze. Na szczęście akurat był pusty, więc wystarczyło sprzątnąć szkło, ale tym mieli zająć się na koniec. Teraz najważniejszy był woreczek przyczepiony do tylnej ściany regału.

Aaron wykonał kilka zdjęć, zanim Daisy ostrożnie odczepiła foliową reklamówkę. Zajrzała do środka, jednak nie wyjęła tego, co się tam znajdowało. Prawdopodobnie właśnie trzymała najważniejszy z dowodów. Nie zamierzała ryzykować przypadkowego zatarcia śladów.

– Co tam jest?

– Sami zobaczcie.

Chayse skierował światło latarki na woreczek, gdy razem z Vivien zajrzał do środka. Przeklął pod nosem kompletnie zaskoczony, a detektyw Clyne zrobiła dokładnie to samo. Sprawa stała się jasna.

– Tylko świr zabiera podarte majtki z miejsca zbrodni – stwierdziła zdegustowana.

– Musimy go znaleźć, zanim znowu to zrobi.

Problem w tym, że nie mieli pojęcia, gdzie szukać Martina Evansa. Jego matka milczała, a on praktycznie nie prowadził życia towarzyskiego. Na dodatek zupełnie nie udzielał się na portalach społecznościowych. Pozostało im sprawdzić, gdzie ostatnio logował się jego telefon, i liczyć na to, że ktoś zobaczy jego samochód.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro