Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31

Droga do Ivy City niemiłosiernie dłużyła się zarówno Vivien, jak i Chayse'owi. Momenty, w których się do siebie odezwali, dało się zliczyć na palcach jednej ręki. Im bliżej było końca tej sprawy, tym częściej milczeli w swoim towarzystwie. Woodardowi udzielała się nerwowość detektyw Clyne, a ona z kolei coraz więcej myślała o tym, że tak naprawdę nie wie, czego spodziewać się po służbowym partnerze. Wpatrzona w boczną szybę samochodu zastanawiała się, jak Chayse zareaguje w sytuacji zagrożenia. Jak na razie nie mogła powiedzieć o nim żadnego złego słowa, ale to wcale nie znaczyło, że mu ufała. Podczas pracy powierzała mu swoje życie, co tego wieczora ani trochę jej się nie podobało.

Chayse zaparkował przy markecie oddalonym od ich celu o dosłownie pięć minut drogi piechotą. Gdy wysiedli, było już kompletnie ciemno. Docierało do nich jedynie białe światło przedostające się przez okna marketu. Budynek wciąż był czynny, a na parkingu stało kilka aut. Głośno zachowująca się kilkuosobowa grupka akurat oddalała się od drzwi. Wyglądali, jakby mieli po dwadzieścia kilka lat. Brzdęk wydobywający się z ich reklamówek bardzo wyraźnie dotarł do Vivien i Chayse'a. Zerknęli na siebie porozumiewawczo, ale żadne z nich nic nie powiedziało. Zamiast tego udali się w przeciwnym kierunku w stosunku do roześmianej grupy.

– I co, będziemy pukać do każdego garażu? – rzuciła Vivien ściszonym głosem.

– Nawet gdyby Martin był w środku, to pewnie i tak by nam nie otworzył – odparł po chwili. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym, co zrobią, gdy dojadą na miejsce. Nie spodziewał się, że młody kurier naprawdę gdzieś się tu ukrywa.

– Jasne, że nie.

Przemierzali kolejne metry spacerowym tempem, ostrożnie rozglądając się na boki. Po swojej prawej stronie mieli ścianę supermarketu, a po lewej dwupasmową drogę, za którą znajdował się jedynie chodnik i ogrodzony, strzeżony parking. W tym miejscu okolica nie wyglądała na niebezpieczną, co najwyżej na opustoszałą.

Przy stacji benzynowej nieco zwolnili kroku, żeby zerknąć na samochody stojące przy dystrybutorach paliwa. Żaden z nich nie przypominał auta Martina, ale to jeszcze nie oznaczało, że kuriera nie ma w okolicy. Chayse w kilku słowach ustalił z Vivien, że pójdzie kupić paczkę papierosów i przy okazji upewni się, że chłopak nie kręci się po stacji. Detektyw Clyne w tym czasie przeszła jeszcze kawałek, żeby zerknąć na gości piętrowego hotelu. Brama była otwarta, dlatego Vivien bez problemu weszła na jego teren. Budynek okalał parking, a do wynajmowanych pokoi wchodziło się od zewnątrz. Dosłownie przy każdych drzwiach stał zaparkowany samochód, jednak na próżno było szukać brązowego auta dostawczego Martina.

Vivien wróciła w okolice sąsiadującej z hotelem stacji benzynowej. Chayse czekał na nią oparty ramieniem o migającą latarnię uliczną. Sprawdzał coś w telefonie albo tylko udawał, że to robi. Od razu, gdy usłyszał jej kroki, podniósł na nią wzrok, jednak wyprostował się, dopiero gdy podeszła bliżej. Na jego twarzy dostrzegła ten sam chłodny wyraz, co w pokoju informatyka. Może właśnie tak wyglądał, gdy się stresował.

– U mnie nic – oznajmił drętwo, po czym schował komórkę do kieszeni spodni.

– To samo u mnie.

Zrównał z nią krok. W milczeniu przedostali się na drugą stronę ulicy, przez co znów znaleźli się obok supermarketu. Musieli przejść na tył budynku z czerwonej cegły, tym samym oddalając się od głównej drogi. Zostawili ze sobą nie tylko warkot przejeżdżających samochodów, ale również latarnie miejskie. Tutaj ciemność rozpraszało jedynie światło wydobywające się z małych, umieszczonych niemal pod dachem marketu okien. Poza tym okolica się nie zmieniła. Nadal po jednej stronie mieli ścianę, a po drugiej ogrodzony teren. Częściowo pokryty roślinnością płot sugerował, że miejsce nie jest używane. Taki sposób zagospodarowania okolicy sprawiał, że musieli kontrolować jedynie przestrzeń za sobą i przed sobą. Nigdzie nie majaczyły ludzkie sylwetki, byli zupełnie sami. Poza ich krokami dało się słyszeć jedynie szum znajdujących się niedaleko drzew.

Skręcili w wąską uliczkę, która nagle pojawiła się po ich prawej stronie. Okazało się, że obeszli dookoła cały budynek, a szereg garaży był wbudowany właśnie w jego ścianę. Tutaj panowała kompletna ciemność, dlatego Vivien zdecydowała się wyciągnąć telefon i włączyć latarkę. Skierowała światło przed siebie, od razu natrafiając na tabliczkę z napisem „magazyn do wynajęcia".

– Co za pustkowie – mruknęła niezadowolona, mimo że odczuła pewną ulgę. Z dwojga złego wolała brak ludzi niż natknięcie się na osobników spod ciemnej gwiazdy.

– I co robimy z tymi garażami? – zapytał Chayse, stając przed pierwszą z bram.

– Spróbujemy wejść.

Spojrzał w kierunku służbowej partnerki, ale w mroku dostrzegł jedynie zarys jej sylwetki. Pech chciał, że nawet księżyc nie wspomagał ich światłem, gdyż przesłaniały go chmury. Chayse nie był w stanie zgadnąć, czy Vivien mówiła poważnie, czy tylko robiła sobie z niego żarty. Zerknął na czarną bramę, a potem znowu na panią detektyw, która w międzyczasie oparła wolną dłoń na biodrze. Przedłużające się milczenie przekonało go do tego, że wcale nie próbowała go podpuścić.

– A jak jest tu jakiś alarm?

– Przecież jeśli brama będzie zamknięta, to nie uda się jej podnieść. To ty chciałeś tu przyjechać – dodała od razu po tym, jak nieopatrznie zaświeciła mu prosto w twarz.

– Nie wspominałaś, że masz jakiś lepszy pomysł – burknął, nadal zaciskając powieki.

– Myślałam, że twój plan ma ręce i nogi.

– Niespodzianka.

Vivien przewróciła oczami, ale w ciemności nie mógł tego dostrzec. Tym razem znaczenie ostrożniej skierowała światło latarki na Woodarda, przeniosła ciężar ciała na drugą nogę i czekała. Gdy on powoli zabierał się do próby podniesienia bramy, ona zerkała to w prawo, to w lewo. Ani żywej duszy. Mimo tego czuła nieprzyjemny ucisk w żołądku, który towarzyszył jej, odkąd Chayse wypowiedział nazwę tej dzielnicy.

– Może załóż rękawiczki – powiedziała energicznie na moment przed tym, jak dotknął bramy. Uniósł głowę, żeby na nią spojrzeć, ale szybko się odwrócił. W innym wypadku znowu by go oślepiła. – Tak w razie, gdyby jednak był tu jakiś alarm.

– A ty może świeć gdzieś indziej – odparł markotnie, ale skorzystał z jej rady. – Jak ktoś będzie szedł, to od razu zobaczy, co robię.

– Niech ludzie patrzą, jak włamujesz się do garażu.

– Vivien...

– Już nic nie mówię – zapewniła lekko rozbawiona, a cień uśmiechu przemknął przez jej twarz. To rozluźnienie trwało jednak tylko krótką chwilę, po której od razu spoważniała. Bynajmniej nie była w nastroju do żartów.

Moment później usłyszała dziwny chrzęst i westchnienie Woodarda. Mimowolnie znowu skierowała na niego światło. Przeklął pod nosem, ale brama nie zareagowała na tę komendę – pozostała zamknięta. Przeszedł pod sąsiedni garaż, jednak efekt był tak samo marny, jak poprzednio. Chayse wyprostował się, ale nie zdążył nic powiedzieć, gdyż jego uwagę przykuł metaliczny dźwięk dochodzący gdzieś z oddali.

– Słyszałeś? – szepnęła Vivien i natychmiast wyłączyła latarkę.

– Trochę tak, jakby ktoś uderzał w ten płot – odparł równie cicho, niemal na oślep stawiając kroki w jej stronę. – Może to wiatr. Idziemy dalej?

– Idziemy – zarządziła, gdy przez kolejne kilkanaście sekund nie rozległ się żaden podejrzany odgłos. Nie była przekonana, że to dobry pomysł, ale nie mogli zrobić nic innego.

Oświetliła im drogę do garażu oddalonego o dosłownie parę metrów. Gdy Chayse siłował się z kolejną bramą, skierowała telefon za siebie. Nie dostrzegła nikogo ani na końcu ulicy, ani przy płocie. Przeszli jeszcze kawałek, gdy ich uwagę znowu przykuł metaliczny odgłos zmieszany z jakimś innym dźwiękiem. Tym razem znacznie głośniejszy. Jego źródło bez wątpienia znajdowało się gdzieś przed nimi, ale Vivien nie skierowała światła w tamtą stronę. Zamiast tego promień padł na jej buty.

– Idę pierwsza – oznajmiła cicho, ale stanowczo. Woodard kiwnął głową, więc przez kilka długich sekund zastanowiła się nad kolejnymi instrukcjami. Gdyby lepiej się znali, łatwiej byłoby jej podjąć decyzję. – Trzymaj się za mną. Najlepiej tak, żeby nie było cię widać i z przygotowaną bronią. Ja na razie zostawię pistolet w kaburze. Jasne?

– Jasne.

Pewność w jego głosie nieco ją uspokoiła. Może to faktycznie tylko wiatr płatał im figla, ale miała nieodparte wrażenie, że docierają do niej zniekształcone słowa. Oddaliła się o kilka kroków od służbowego partnera i dopiero wtedy skierowała snop światła przed siebie. Nie zauważyła nic podejrzanego, ale mieszanka różnych dźwięków dochodziła do niej coraz wyraźniej. Dołączył do tego odgłos kroków stawianych przez nią samą oraz przez Woodarda.

Po chwili miała całkowitą pewność, że słyszy czyjś głos, ale nie była w stanie rozpoznać słów. Wolną dłonią odnalazła ukrytą pod bluzą kaburę. Nie wyciągnęła z niej broni, nawet nie zostawiła na niej ręki. Zamiast tego sięgnęła do szyi i upewniła się, że przed wyjściem zawiesiła sobie na niej odznakę. Odetchnęła, gdy natrafiła palcami na łańcuszek. W razie potrzeby wylegitymuje się bez konieczności sięgania do kieszeni.

Zanim znów zdecydowała się na porządne oświetlenie drogi przed sobą, spowitą mrokiem przestrzeń przeszył wrzask. Chayse chciał biec do źródła dźwięku, jednak zatrzymała go wyciągnięta ręka służbowej partnerki. Widział tylko zarys jej sylwetki, ale i tak czuł na sobie jej wzrok.

– Ubezpieczaj tyły i udawaj, że cię nie ma – szepnęła z naganą.

Gdy dał jej znak, że rozumie, ruszyła do przodu szybkim marszem. Starała się narobić jak najmniej hałasu i nie kołysać światłem telefonu, ale to szybko przestało się liczyć. Kolejny raz po okolicy echem rozszedł się krzyk, a zaraz po nim głośne przekleństwo. Oba głosy należały do mężczyzn, ale tylko jeden z nich jękliwie błagał o pomoc.

Teraz już nie przejmowała się tym, że zaraz ktoś ją dostrzeże. Gdzieś w pobliżu działo się coś złego. Musieli działać szybko. Zwolniła, dopiero gdy dostrzegła kucającą pod płotem postać.

– Hej!

Mężczyzna w szarej bluzie odwrócił głowę w jej stronę, ale nie ruszył się z miejsca. Po prostu wrócił do wykonywanej wcześniej czynności tak, jakby w ogóle go nie zaczepiła. Dopiero po pokonaniu kolejnych paru kroków Vivien dostrzegła właściciela drugiego głosu – leżał skulony na ziemi, próbując ochronić głowę przed lecącymi w jego stronę pięściami. Cała scena rozgrywała się co najwyżej pięćdziesiąt metrów od niej.

– Zostaw go! – zawołała gotowa w każdej chwili wyciągnąć broń.

– Spierdalaj stąd!

Napastnik nawet nie podniósł na nią wzroku. Dalej szarpał swoją ofiarę. Vivien szybko zorientowała się, że pomyliła się w początkowej ocenie sytuacji. Po drugiej stronie ulicy oparta o ścianę budynku stała trójka rosłych mężczyzn. Zwróciła na nich uwagę tylko dlatego, że to właśnie jeden z nich jej odpowiedział. Serce mocniej zabiło jej w piersi, a ucisk w żołądku stał się nieznośny. Gdyby nie miała broni w kaburze i Chayse'a gdzieś za plecami, brałaby nogi za pas.

Gdy skierowała światło z powrotem na szarpiącą się pod płotem dwójkę, pozostali ruszyli w jej kierunku. Doskonale o tym wiedziała, ale jej uwagę przykuł połyskujący przedmiot w dłoni kucającego, znacznie wątlejszego od kolegów chłopaka. Zaschło jej w ustach, gdy zrozumiała, że to nóż. Przez zaciągnięty na głowę napastnika kaptur nie widziała jego twarzy – nie miała pojęcia, czy się wahał, czy zamierzał na jej oczach wbić tamtemu nóż pod żebra.

– To wy...

– Co ty, kurwa, głucha jesteś? – warknął najbardziej rozmowny z mężczyzn.

Akurat jego twarzy Vivien mogła się przyjrzeć, ponieważ stał oddalony od niej o jedynie kilka metrów i na dodatek cały w promieniu światła latarki. Wściekły wpatrywał się w nią brązowymi oczami. Skrzydełka jego nosa rozszerzały się, gdy szybko i głośno wydychał powietrze, a zmarszczone czoło wyglądało, jakby skupiało się na nim za dużo skóry. Przypominał gotowego do ataku byka.

– Lalka pewnie jest tu nowa i szuka wrażeń – rzucił drugi z mężczyzn rozbawiony, lustrując wzrokiem całą jej skrytą w mroku sylwetkę.

Wściekłość zniknęła z twarzy najwyższego z całej zgrai, zastąpił ją kpiący uśmieszek. Obejrzał się przez ramię na kucającego przy płocie kolegę, który przyglądał się tej scenie. Gdy odwrócił głowę, Vivien zauważyła zdobiący jego szyję tatuaż, który częściowo chował się za kołnierzem czarnej bluzy. Spróbowała go zapamiętać, żeby w razie czego później móc go rozpoznać.

– Kończ z nim, Eric! Mamy tu nową zabawkę – zawołał znacznie weselej niż przed momentem.

– To mam go odjebać czy nie?! – zapytał niejaki Eric, który przed pojawieniem się Vivien okładał kogoś pięściami.

– No kończ, czego nie rozumiesz?!

– Ale...

– Wszystko muszę robić sam, ja pierdolę – warknął mężczyzna z tatuażem.

Gdy odwrócił się do niej plecami, Vivien znalazła się w wyjątkowo dogodnej sytuacji. Musiała działać szybko, jeśli leżący pod płotem chłopak miał to przeżyć. Nie wiedziała, jak blisko niej jest Chayse, ale liczyła na to, że zrozumieją się bez słów. Przełożyła telefon do lewej dłoni, a prawą szybko wyciągnęła broń z kabury. Stojący najbliżej niej mężczyzna, na którego ustach do tej pory błąkał się głupi uśmieszek, szeroko otworzył oczy.

– O kurwa.

Ten z tatuażem błyskawicznie odwrócił się przodem do niej. Zerknął porozumiewawczo w stronę kolegi, a ten od razu kiwnął głową. Dobrze wiedzieli, że nie była w stanie celować do nich obu jednocześnie. Gdyby wymierzyła broń w kierunku stojącego nieopodal rosłego blondyna, dwójka znajdująca się przy płocie pewnie rzuciłaby się do ucieczki. Właśnie dlatego zaryzykowała i wycelowała pistolet w tego, który wydawał jej się najważniejszy z całej trójki. Czwartego z nich już dawno temu straciła z oczy, ponieważ on został przy ścianie budynku, gdy cała reszta podeszła bliżej. Bardzo mocno wierzyła w to, że Chayse jest gdzieś za jej plecami i trzyma rękę na pulsie. W innym wypadku skupiałby się na tym z mężczyzn, który znajdował się najbliżej niej, a resztę po prostu by przepędziła.

– Nie no, lalka, odłóż to, na spokojnie – odezwał się właśnie ten, do którego celowała. Powoli zginał rękę w łokciu, przesuwając ją w stronę kieszeni.

– Łapy za głowę! – oznajmiła ostrym tonem i odbezpieczyła broń. Spojrzeli po sobie, ale ostatecznie wykonali polecenie. Mężczyzna w czarnej bluzie patrzył jej w oczy, ale jego wątły kolega co chwilę zerkał gdzieś obok niej. Nie miała jednak czasu odwracać wzroku. – Odsuńcie się od niego.

– Odsuniemy się i sobie pójdziemy, a ty to schowasz, co?

– Nawet nie próbuj.

Spokojny głos służbowego partnera dotarł do niej gdzieś zza pleców. Tym razem zerknęła w bok. Tylko na moment, ale to wystarczyło, żeby zauważyła, do kogo mówił. Blondyn, który jeszcze niedawno stał nieopodal niej, zniknął z jej pola widzenia i przed chwilą próbował się do niej zakraść. Teraz stał z uniesionymi rękoma, a Chayse pewnie mierzył do niego z pistoletu.

– Kim wy, kurwa, jesteście? – znów zabrał głos ten, którego Vivien uznała za samozwańczego przywódcę, a który jednocześnie przypominał jej wściekłego byka.

– Detektyw Clyne, śledczy Woodard, a wy macie przesrane – odparła pewnie. Naprawdę jej ulżyło, gdy usłyszała służbowego partnera. – Jak któryś z was spróbuje uciec, to skończy z kulką w głupim łbie.

– Uważaj, bo ze strachu jeszcze zleję się w gacie.

– Połóż się na ziemi i ręce za plecy – rzucił Chayse do blondyna, do którego mierzył. Byli podobnego wzrostu, ale mimo wszystko wolałby nie wdać się z nim w szarpaninę. Mężczyzna w odpowiedzi zerknął na najbardziej wygadanego kolegę. Woodard odbezpieczył broń, błyskawicznie sprowadzając na siebie jego uwagę. – Kładź się i bez żadnych numerów.

Mimo że Vivien powinna celować do chłopaka, którego Chayse zamierzał skuć, nie mogła spuścić z oka dwóch pozostałych. Odwróciła nieco głowę, żeby w jej polu widzenia znalazła się cała trójka, a po chwili również Woodard.

Blondyn szpetnie przeklął, ale wykonał polecenie śledczego. Moment później mógł poczuć zimną stal na nadgarstkach. Jego koledzy nie zamierzali podzielić tego losu. Gdy Chayse kończył zakładać kajdanki, tamci zdecydowali się wykorzystać sytuację. Równocześnie rzucili się do biegu. Vivien zdążyła oddać ostrzegawczy strzał w powietrze, zanim całkowicie zniknęli w mroku, ale to ich nie zatrzymało.

– Biegnę za nimi – rzuciła, mknąc do przodu.

– Sprawdź, co z chłopakiem.

Zanim zdążyła zaoponować, Chayse już ja wyminął i w mgnieniu oka zniknął w mroku. Vivien zaklęła pod nosem, podbiegając do leżącej pod płotem postaci. Nie przejmowała się skutym napastnikiem, którego zostawiła gdzieś za sobą, bo nie miał szans, żeby wstać bez pomocy. Dopiero po chwili dotarło do niej, co to oznacza – Chayse pognał za dwójką mężczyzn bez kajdanek w zanadrzu. W duchu liczyła na to, że miał przy sobie drugą parę, ale bardzo w to wątpiła.

Ukucnęła przy skulonym chłopaku, który od dłuższej chwili się nie ruszał. Ciche jęki wydobywające się spomiędzy jego ust świadczyły jednak o tym, że żyje. Vivien wybrała w telefonie numer do dyżurnego i szybko przełączyła urządzenie w tryb głośnomówiący. Dzięki temu nadal mogła oświetlać nieznajomego latarką.

– Co ci zrobili? – zapytała, czekając, aż dyżurny odbierze.

Chłopak nie odpowiedział na jej pytanie, dlatego ostrożnie odgarnęła kaptur czarnej bluzy z jego głowy. Chciała obrócić go na plecy i przyjrzeć się, czy nie krwawi, ale wolała najpierw zobaczyć wyraz jego twarzy. Zauważyła umazany krwią policzek, a potem opuchniętą ranę na łuku brwiowym i rozciętą wargę. Dopiero później zwróciła uwagę na szeroko otwarte i przekrwione niebieskie oczy, bladą skórę i krótko ostrzyżone brązowe włosy.

– To chyba jakiś żart...

– Co się dzieje? – Głos dyżurnego wypełnił okolicę.

– Przyślij nam karetkę – oznajmiła od razu, mimo że nadal zaskoczona przyglądała się ofierze napadu, którego dopiero co była świadkiem. – Mamy mocno pobitego chłopaka, to nasz podejrzany. Radiowóz też przyślij. Mamy jednego zatrzymanego, ale może być ich więcej.

– Wysyłam.

Vivien się rozłączyła i jeszcze raz zapytała Martina o jego obrażenia. Nadal nie odpowiedział. Zagryzła wargę, spojrzała w kierunku, w którym pobiegł Chayse, a potem na głośno przeklinającego blondyna. Nadal leżał skierowany twarzą do ziemi, więc skupiła swoją uwagę na pobitym kurierze. Najchętniej pognałaby w mrok i spróbowała pomóc służbowemu parterowi, ale nie mogła zostawić Martina. Jeżeli tylko udawał, że tak źle się czuje, to bez problemu mógłby uciec. Z kolei, jeżeli naprawdę coś mu się stało, to obracanie go na plecy i wykręcanie mu rąk, żeby go skuć, mogłoby źle się skończyć

– Powiedz coś, do cholery!

– Boli... – jęknął niewyraźnie, od razu mrużąc oczy.

– Reginę też bolało – warknęła, zanim zdążyła pomyśleć. Zamiast odpowiedzieć, tylko zamknął oczy. Wzięła głęboki oddech, ale to nie pomogło jej w opanowaniu nerwów. – Dźgnął cię?

Martin wydał z siebie kolejny jęk, który brzmiał jak potwierdzenie. Vivien w końcu zdecydowała się lekko go popchnąć, by odwrócił się na plecy. Od razu zauważyła mokrą plamę na jego bluzie. Pod rozdartym materiałem kryła się szeroka na około dwa centymetry rana. Na szczęście nie wyglądała na specjalnie głęboką. Mimo tego Vivien odłożyła na moment telefon, żeby zdjąć swoją bluzę i przycisnąć ją do krwawiącego miejsca na brzuchu Martina. Natychmiast wstrząsnął nią zimny dreszcz. T-shirt i kamizelka kuloodporna nie były w stanie ogrzać jej w taki chłodny wieczór.

Gdy usłyszała charakterystyczny sygnał dźwiękowy wydawany przez nadjeżdżającą karetkę, kazała Martinowi samodzielnie uciskać ranę. Dynamicznie podniosła się z kucek, zabierając z ziemi telefon. Zamierzała oddalić się kawałek, żeby krzyknąć do ratowników, gdzie mają się skierować, ale zatrzymała się po dosłownie jednym kroku.

Zapomniała o Martinie, skutym mężczyźnie i ratownikach. Pognała w tym samym kierunku co Chayse przed kilkoma minutami. Przebijający się przez wycie syreny odgłos wystrzału bębnił jej w uszach, gdy pokonywała kolejne metry.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro