Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17

Piątek, 4 sierpnia


Pierwsze promienie słońca leniwie zaglądały do niewielkiego pokoju przez na wpół rozsunięte zasłony. Okno było otwarte, dzięki czemu do środka docierał śpiew ptaków zmieszany z odgłosem przejeżdżających samochodów. Martin Evans mieszkał przy umiarkowanie ruchliwej ulicy, dlatego to odgłosy natury wygrywały tę z pozoru nierówną bitwę. Gdyby było inaczej, nie uchylałby okna na noc.

Mimo że dochodziła dopiero siódma rano, on był już w pełni gotowy, żeby wyjść do pracy. Długimi susami opuścił pokój, w którym mieszkał praktycznie od urodzenia. Jego matka spała w sypialni obok, dlatego starał się nie hałasować. W zeszłym roku miała wypadek w pracy, co zmusiło ją do przejścia na rentę. Nigdy im się nie przelewało, ale to wydarzenie przekonało Martina, żeby zamiast szukać jakiejś posady, która by mu się podobała, po prostu wziął pierwsze, co się nawinie. Nigdy nie lubił się uczyć, więc jego wybór już na wstępie był ograniczony. W ten sposób został kurierem w jednej z największych firm spedycyjnych na świecie. Doskonale znał rozkład dróg w Waszyngtonie, nigdy nie brał udziału w żadnej kolizji i podobno wyglądał na sympatycznego. To wystarczyło, by go zatrudniono. Wciąż dziwił się, że przyszło mu to tak łatwo.

Zajrzał do kuchni tylko po to, by wypić szklankę wody. Nie jadał śniadań w domu. Wolał po dwóch lub trzech godzinach pracy kupić sobie coś po drodze. Zazwyczaj jeździł po tej samej trasie, więc miał kilka swoich ulubionych sklepów. Na samym początku wybierał pobliską piekarnię, ale tamtejsze kolejki za bardzo go spowalniały, więc przerzucił się na miejsca z kasami samoobsługowymi.

Przeszedł na tyły parterowego domu, by dostać się do garażu. Stał tam jedynie służbowy samochód dostawczy, którym rozwoził przesyłki. Stare auto matki znajdowało się na podjeździe. Było w takim stanie, że potencjalny złodziej nie ukradłby go z obawy przed tym, że nie będzie w stanie go odpalić. Chwilowo nie było ich stać na nic lepszego, a Martin doskonale wiedział, że nie zmieni się to przez długi czas. Może, gdy matka odzyska pełną sprawność i wróci do pracy. Istniało jednak ryzyko, że to nigdy nie nastąpi.

Cicho zamknął drzwi oddzielające zagracony garaż od reszty domu. Nacisnął odpowiedni guzik na pilocie, a światła brunatnego auta na moment rozbłysły. Promienie słoneczne docierały tutaj jedynie przez małe okienko znajdujące się tuż pod sufitem, ale to nie przeszkadzało Martinowi w bezszelestnym przemieszczaniu się w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu. Dokładnie wiedział, gdzie znajduje się każda torba, skrzynka i karton. Gdyby coś zniknęło, od razu by się zorientował.

Sięgnął do drzwi kierowcy, ale ich nie otworzył. Zamiast chwycić klamkę, wyjął z kieszeni krótkich spodenek dzwoniący telefon. Na wyświetlaczu zobaczył jedynie nieznany ciąg cyfr. Nic nowego. Ludzie często dzwonili, żeby dowiedzieć się, o której godzinie przywiezie ich paczkę. Był pewien, że również tym razem o to chodzi, więc od razu odebrał.

– Halo?

Oparł się plecami o drzwi auta. Zawiesił wzrok na stojącej w kącie garażu skrzynce z narzędziami. Zanim ojciec ich zostawił, zdążył nauczyć Martina kilku podstaw majsterkowania. Mimo że rzadko kiedy psuło się u nich coś takiego, co chłopak potrafiłby naprawić, granatowa powierzchnia skrzynki i tak nie była pokryta kurzem.

– Czy rozmawiam z panem Martinem Evansem?

Znużony kobiecy głos nie brzmiał ani trochę znajomo. Martin zmarszczył brwi. Klienci dostawali w wiadomościach jego numer telefonu, ale nie imię i nazwisko. Najwidoczniej tym razem wcale nie chodziło o żadną przesyłkę. To dziwne. Rzadko kiedy kobiety dzwoniły do niego prywatnie, szczególnie odkąd skończył szkołę średnią. Nie przypominał sobie, by ostatnio dał jakiejś swój numer telefonu.

– Tak, a pani to kto?

– Detektyw Vivien Clyne z wydziału...

– Blondynka? – wypalił, skutecznie przerywając jej wypowiedź.

– Tak – odparła bardziej energicznie. Martin uśmiechnął się pod nosem, czego jednak nie mogła zauważyć. Szybko przemknęło mu przez myśl, że może to dobrze. – Rozmawiał pan jeszcze z jakąś detektyw w ciągu ostatnich kilku dni?

Uśmiech błyskawicznie zszedł mu z twarzy. Policjantka nie brzmiała na rozbawioną, w jej głosie usłyszał podejrzenie. Przymknął powieki i potarł je palcami wolnej dłoni. Może był przewrażliwiony. Ostatnio brał sporo nadgodzin, by dorobić. Każdy dodatkowy dolar miał dla niego znaczenie, więc nie zważał na zmęczenie. Czuł się dobrze, ale nie dało się ukryć, że denerwowało go więcej rzeczy niż jeszcze kilka miesięcy temu. Już w szkole należał do grona tych mniej spokojnych uczniów, ale odkąd zaczął pracować, było tylko gorzej.

– Nie – odparł po znacznie krótszej chwili, niż mu się wydawało. Otworzył drzwi samochodu i rozsiadł się na miejscu kierowcy.

– No właśnie. Miał pan przyjechać na komendę, żeby złożyć zeznania.

– Zapomniałem. – Wygrzebał ze schowka klucze od domu. Nacisnął odpowiedni guzik na przyczepionym do nich pilocie, dzięki czemu brama garażu od razu zaczęła podnosić się z nieprzyjemnym dla uszu hałasem. – Chyba mówiła pani, że mogę przyjechać, jak będę miał czas.

– Mówiłam to przedwczoraj rano.

Martin uznał, że najlepiej będzie udawać głupka. Miał nadzieję, że w ten sposób udobrucha poirytowaną panią detektyw. Zapiął pas bezpieczeństwa i wziął głębszy wdech. Jeszcze raz zastanowił się nad tym, co chce powiedzieć. Trwałby w takim zawieszeniu kolejne kilkanaście sekund, gdyby do jego uszu nie dotarło westchnienie. Detektyw Clyne chyba się niecierpliwiła.

– A nie wczoraj?

– Nie. – W słuchawce oprócz jej głosu usłyszał jeszcze jakiś inny, ale nie rozróżnił wypowiadanych słów. – Kiedy może pan przyjechać?

– Teraz jestem w pracy. – Nie kłamał. Teoretycznie od pięciu minut powinien być w drodze do lokalnego punktu firmy spedycyjnej, z którego odbierał przesyłki. Zastanawiając się nad odpowiedzią, przekręcił kluczyk w stacyjce. – Skończę dopiero wieczorem.

– Niech będzie. W recepcji proszę powiedzieć, że przyszedł pan do mnie.

– Okej. Do widzenia.

Nie czekał, aż policjantka mu odpowie. Rozłączył się, rzucił telefon na fotel pasażera i ruszył z warkotem silnika. Dopiero gdy prawie zahaczył lusterkiem o ścianę, dotarło do niego, że za mocno przyciska pedał gazu. Zwolnił i jeszcze na moment chwycił klucze od domu. Nacisnął przycisk na pilocie, po czym zerknął we wsteczne lusterko. Brama garażowa powoli się zamykała. Mógł jechać dalej.

Chwycił kierownicę obiema dłońmi. Nie musiał przystawać przed wjazdem na ulicę, ponieważ na horyzoncie nie było widać żadnego samochodu. Szybko opuścił osiedle pełne niewielkich domków jednorodzinnych, jednocześnie wjeżdżając na ruchliwą ulicę. Było na tyle wcześnie, że jeszcze nie utworzył się korek, ale Martin doskonale wiedział, że za godzinę to miejsce będzie wyglądać zupełnie inaczej. Na szczęście znał wiele bocznych dróg, które często umożliwiały mu uniknięcie kilkunastominutowych postojów wśród innych aut.

Pół godziny później odbierał paczki z lokalnego oddziału firmy kurierskiej, pod której szyldem pracował. Rozkojarzony zapakował do auta kilka nieodpowiednich przesyłek, a później musiał wszystko przestawiać, żeby je znaleźć i wyjąć. Nasłuchał się przy tym pretensji i obelg rzucanych przez kierowcę, któremu przypadkiem zabrał towar. Martinowi w końcu puściły przez to nerwy, ale gdy zobaczył, że łysy mężczyzna jest znacznie roślejszy od niego, od razu potulnie wrócił do poszukiwania paczek. Przez tę sytuację wyjechał z oddziału położonego na obrzeżach miasta godzinę później niż zwykle. Pewnie skończy tak późno, że policjantka, która do niego dzwoniła, będzie już po służbie. Ta myśl wcale go nie zmartwiła.

Postanowił zacząć rozwożenie paczek od innego miejsca niż zazwyczaj. Nawet nie zatrzymywał się po drodze przy adresach, pod które powinien dostarczyć przesyłki. Pędził, mając w głowie tylko jeden blok. W ogóle nie myślał o tym, że w ten sposób dokłada sobie pracy. Zwracał minimalną uwagę na sygnalizację świetlną i ustępowanie pierwszeństwa, przez co kilka razy został strąbiony. Gdyby trafił na patrol policji, mógłby dostać mandat za przekroczenie prędkości i złamanie jeszcze kilku innych przepisów.

Zatrzymał samochód pod niskim blokiem z czerwonej cegły. Zazwyczaj pod tym adresem odbierał więcej przesyłek, niż przywoził, ale od kilku dni było inaczej. Nadal się do tego nie przyzwyczaił. Mimo że doskonale wiedział, że już jej tutaj nie ma, wciąż mimowolnie się uśmiechał, gdy wchodził do budynku. Dzisiaj po raz pierwszy miał pełną świadomość tego, co się stało. Ten telefon od pani detektyw podziałał na niego jak zimny prysznic.

Przy wyciąganiu paczek z samochodu trzęsły mu się dłonie, przez co jeden z pakunków z hukiem spadł na chodnik. Martinowi zaschło w ustach, gdy na białej taśmie sklejającej karton dostrzegł napis, że w środku znajduje się coś szklanego. Podniósł go na wysokość głowy i lekko potrząsnął. Albo nic się nie zbiło, albo to szum przejeżdżających aut skutecznie zagłuszał odgłos obijających się o siebie kawałków. Potrząsnął jeszcze raz. Znowu nic nie usłyszał. Odetchnął, ale nie czuł ulgi.

Sprawdził, czy wziął wszystkie przesyłki, a potem obładowany ruszył w stronę kamiennych schodów prowadzących do budynku. Dopiero w połowie drogi zorientował się, że nie zamknął auta. Przeklął głośno i odłożył kilka paczek na chodnik, by z wyjąć kluczyki z kieszeni spodenek stanowiących element jego uniformu. Chwilę później znów zmierzał do klatki schodowej. Cudem udało mu się nacisnąć odpowiedni guzik na domofonie i niczego nie upuścić. Tak trudno było mu otworzyć ciężkie drzwi, że gdy w końcu chwycił za klamkę, te zdążyły się zablokować. Na szczęście akurat ktoś wychodził z budynku, dzięki czemu Martin nie musiał znów się gimnastykować, żeby dosięgnąć domofonu.

Szybko zaniósł dwie paczki do mieszkania znajdującego się na parterze. Jedną z nich była ta ze szklaną zawartością, ale odbiorca nie miał ochoty otwierać jej przy kurierze. Martin życzył nieznajomemu mężczyźnie miłego dnia i ruszył w stronę schodów. Wszedł na pierwsze piętro, skręcił w prawy korytarz, a potem zapukał do mieszkania znajdującego się naprzeciw tego, w którym do niedawna mieszkała jego ulubiona klientka. Zadzwonił dzwonkiem, gdy czekanie zaczęło mu się dłużyć. Po kolejnej chwili zrobił to jeszcze raz, bardziej dla zasady, niż po to, by uzyskać jakiś efekt. Gdy był już pewien, że w środku nikogo nie ma i może przejść do mieszkania zlokalizowanego w innej części budynku, usłyszał nawoływanie. Zatrzymał się w pół kroku i znów czekał.

– Jestem, jestem – skrzekliwy głos pani Broadhurst stworzył dziwne połączenie ze skrzypiącymi drzwiami. – Coś dla mnie masz, chłopcze?

– Mam. – Dzięki temu, że wcześniej dostarczył dwie paczki, teraz bez większego problemu chwycił tę, która znajdowała się na samym szczycie pozostałej sterty. Podał ją staruszce i od razu wrócił do podtrzymywania przesyłek obiema rękami. Przez chwilę patrzył na jej beżowy sweter, ponieważ jemu było za ciepło w koszulce z krótkim rękawem, a potem podniósł wzrok na pomarszczoną twarz kobiety. – Wszystko się zgadza?

Pani Broadhurst poprawiła okulary i przyjrzała się etykietce naklejonej na dużą kopertę. Potem podniosła wzrok na wysokiego kuriera. Rzadko kiedy coś zamawiała, ale chłopaka widywała tutaj prawie codziennie, a to za sprawą Reginy. Odłożyła przesyłkę na komodę stojącą w przedsionku, lecz nie zamierzała znikać za drzwiami. Martin też wyraźnie czekał, aż Sally Broadhurst coś powie.

– Ten Cathcart... Ten, który ostatnio się gorączkował – dodała, by mieć pewność, że kurier wie, o kogo chodzi. Ten pokiwał głową i odłożył paczki na podłogę. Pani Broadhurst jeszcze bardziej się ożywiła. Odkąd Regina została zamordowana, miała niewiele okazji, by z kimś porozmawiać. – Policja go zabrała.

– Serio? – Szeroko otworzył oczy, a staruszka jedynie przytaknęła i uśmiechnęła się półgębkiem. – Dlaczego?

– Wyprowadzili go z mieszkania Reginy.

– Co? Skąd pani wie?

– Jak to skąd? – oburzyła się kobieta. Martin aż odwrócił wzrok od jej jasnych oczu powiększonych przez grube szkła okularów. – Przecież mam oczy i uszy, chłopcze.

Martin uśmiechnął się zakłopotany i roztarł nadgarstki bolące od noszenia ciężkich paczek. Pani Broadhurst ledwie słyszała dzwonek do drzwi, więc jak miałaby usłyszeć, co dzieje się w mieszkaniu naprzeciwko? Wydawało mu się to niemożliwe, ale wolał się z nią nie kłócić.

– A co on tam robił?

– Skąd mam wiedzieć? Może zacierał ślady?

– Może – odparł dopiero po chwili. Nie wiedział, jak inaczej to skomentować. – A co tam robiła policja?

– A co może robić policja? – zapytała, naśladując ton jego głosu, w którym wciąż pobrzmiewało zdziwienie. Gdy kurier wyraźnie zaczął zastanawiać się nad odpowiedzią, Sally cmoknęła z dezaprobatą i pokręciła głową. – Pewnie czegoś szukali.

– Rozmawiała pani z nimi?

– Rozmawiałam. Ale nie wczoraj.

– A co było wczoraj?

– Zabrali go – odparła wyraźnie rozdrażniona jego pytaniami. Zerknęła w stronę odebranej paczki, gdy przemknęło jej przez myśl, żeby bez słowa zamknąć drzwi. Nie dostrzegła żadnych zagnieceń na kartonowej kopercie. Kurier zazwyczaj dostarczał jej przesyłki w nienaruszonym stanie. Nie chciała, żeby to się zmieniło, ale i tak nie potrafiła ugryźć się w język. – Taki młody, a taki nie...

– Nadal nie wrócił? – Martin bez skrupułów przerwał staruszce. Przestąpił z nogi na nogę, gdy zgarbiona kobieta zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.

– Nie wrócił. Najwidoczniej ma coś na sumieniu.

– Tak pani myśli?

– Jakbym tak nie myślała, to bym tak nie powiedziała – burknęła, cofając się krok w głąb mieszkania. Teraz zza drzwi wystawała jedynie jej głowa i część lewego boku.

– Słyszała pani, co do niego mówili?

– A ty nie jesteś przypadkiem zbyt wścibski, chłopcze?

Martin najchętniej powiedziałby, że to pani Broadhurst zaczęła ten temat, ale się powstrzymał. Staruszka lekko go przerażała, szczególnie gdy tak nieruchomo wbijała w niego spojrzenie zielonych oczu. Poza tym nie chciał, by przypadkiem złożyła na niego skargę. Nie sądził, że umiałaby to zrobić, ale skoro potrafiła zamówić paczkę, to istniało ryzyko, że mogłoby jej się udać.

– Po prostu nie rozumiem, dlaczego ktoś zrobił takie coś pani Appleton.

– Taka miła dziewczyna... – zaczęła, zmieniając ton głosu na o wiele łagodniejszy. Wzięła głębszy oddech i zmarszczyła przerzedzone brwi. Myślenie o tym, co się zdarzyło, momentalnie ją złościło. – Zawsze mówiłam, że Cathcart to świnia, ale że morderca? Z kim mi przyszło żyć pod jednym dachem! Co za czasy!

– Myśli pani, że policja coś na niego ma?

– Przecież bez powodu go nie zabrali.

– No nie wiem... – mruknął nieopatrznie. Milczenie pani Broadhurst upewniło go jednak, że nie usłyszała tych słów. Bez słowa schylił się po odłożone na podłogę paczki.

– Kto jak nie on mógł zrobić coś takiego? – Jeszcze zanim skończyła wypowiadać te słowa, kurier gwałtownie podniósł głowę. – Ja nie mam wątpliwości.

– Pewnie ma pani rację.

Martin ułożył trzy paczki na sobie według wielkości, po czym chwycił karton, który znajdował się na podłodze. Wyprostował się z trudem. Jeden z pakunków ważył kilka kilogramów.

– Powiedziałeś policji, że ten furiat ostatnio cię szarpał? – zapytała staruszka, gdy Martin otwierał usta, żeby się z nią pożegnać.

– Jeszcze nie rozmawiałem z policją – odparł markotnie. Doskonale pamiętał, jak kilka dni temu Cathcart zupełnie bez powodu chwycił go za koszulkę i szarpnął. Martin był wtedy pewien, że Cathcart go uderzy, ale on tylko się zaśmiał i odsunął.

– Dlaczego?

– Wcześniej nie chcieli mnie przesłuchiwać, dopiero dzisiaj mam jechać.

– To pamiętaj, żeby im to powiedzieć – powiedziała pani Broadhurst poważnym tonem.

– Okej. Muszę iść – rzucił, odwracając się plecami do kobiety. – Do widzenia.

– Do widzenia, chłopcze, do widzenia.

Martin nie wiedział, co myśleć o słowach pani Broadhurst. Z jednej strony cieszył się, że kogoś aresztowano. Z drugiej zastanawiał się, jakie dowody policja znalazła na Cathcarta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro