Część III
Późnym wieczorem zaczął padać śnieg. Wyglądało to tak, jakby gdzieś wysoko w górze Bóg wziął garść białych płatków i upuścił je na wysokości chmur. Opadały leniwie, ponieważ nie wiał żaden wiatr, który mógłby zagonić śnieg do szybszego upadku.
W oddali Anglia słyszał rżenie koni, ujadanie psów i krzyki nomadzkich rycerzy. Młody kraik był w stanie odnaleźć ostatni owoc jesieni i pierwszy kwiat po długiej zimie. Potrafił poczuć głód mieszkańców tak, że dręczył i jego, a także podzielić cudze szczęście, gdy gdzieś daleko rodziło się dziecko. Widział przeszłość i brał udział w teraźniejszości. Ale nie potrafił sobie wyobrazić tej prostej rzeczy, czyli, co stanie się, gdy rycerze go złapią. Las zaoferował mu ostatnie schronienie w martwym wnętrzu drzewa, do którego chłopiec wcisnął się z łatwością przez szparę. Pachniało tu znajomą starością, w górze pająki splotły grube sieci. Anglia podkulił kolana pod brodę i pozwalał, by mroźne powietrze szczypało go po twarzy. To był moment, w którym nie miał już siły uciekać.
Chciał zamknąć oczy, ale widok śniegu go zahipnotyzował. Przypominał coś, co spada z nieba po wielkim pożarze.
Skulił się trochę bardziej.
Najgorsze były psy. Jeśli go wyczują, wszystko będzie stracone. W tym momencie Anglia czuł, jak jego serce bije szybko, niczym u spanikowanego królika. Szukając czegokolwiek, czym mógłby zająć myśli, przypomniał sobie o królu Edwardzie. Jednak wspomnienia o nim niespodziewanie okazały się zimne jak cela mnicha, jak modlitwy w Westminster, jak grobowiec. Anglia musiał poszukać innych, cieplejszych wspomnień.
I te przyszły, choć z bardzo niespodziewanej strony.
*
- Jestem Anglia - wymamrotał uparcie rozczochrany chłopiec. - Po co mi imię?
Był tak mały i drobny, że w jakiś sposób nierzeczywisty. I uroczy. Tak przynajmniej twierdził drugi chłopiec, złotowłosy i uśmiechem przypominający milutkiego lisa. Poklepał młodszego towarzysza po głowie i zaśmiał się cicho.
- Masz jedno, prawda? Imię jest ważne - wytłumaczył. - Czemu się go wstydzić? Moje imię jest naprawdę wspaniałe.
- Francis to prawie to samo co Francja - upomniał gburliwie Anglia i z nagłym zawstydzeniem spojrzał na swoje kolana. Milczeli przez chwilę przyglądając się pluskającym w jeziorze rybom. Nad nimi spokojnie przepływały skłębione białe chmurki. Wspomnienie było tak ładne i ciepłe, że wydało się kłamstwem innemu Anglii, skrytemu w sercu martwego drzewa, pośrodku nocy i zimy.
- To nie jest to samo. Francją nazywają krainę, na której żyją, wszystkie piękne miasta i jeziora oraz ziemię, która ich karmi. Ale ja też jestem Francuzem. - Błysnął biały uśmiech, zaskakująco łagodny. - Powiedz, Anglio, jak możesz tego nie rozumieć?
- N-nie rozumieć czego? - Blade policzki pokryły się rumieńcami. - W-wszystko rozumiem. Jesteś ziemią i jesteś ludźmi, tak samo jak ja.
- Nie rozumiesz - powtórzył Francis z cichym westchnięciem. - Może jesteś jeszcze za mały.
Na to stwierdzenie Anglia wyraźnie się oburzył.
- Wyjaśnij, skoro jesteś taki mądry - parsknął, nadymając policzki. Ku jego zdziwieniu, Francja wytłumaczył. Kiedy skończył, Anglia ciągle patrzył na niego z niezrozumieniem, choć teraz w głowie szumiało mu od myśli i pytań, na które postanowił sobie odpowiedzieć. Nie zrobił tego jednak ani tamtego dnia ani sto lat później.
- Więc? Jak masz na imię?
- Arthur - powiedział Anglia bardzo cicho. - Arthur Kirkland. Kto wie, dlaczego.
- Kiedyś, jak będziesz starszy, na pewno zrozumiesz. - Francis uśmiechał się szeroko i patrzył w niebo, kiedy Arthur znowu na niego krzyczał.
Tak było wtedy. Potem Anglia zupełnie o tym zapomniał.
*
Odgłosy poszukiwań ucichły. Ludzie Normandii albo oddalili się tak bardzo, albo całkiem zrezygnowali. Anglia odetchnął z ulgą.
Czyli imię było czymś ważnym, choć te słowa wyszły z ust Francji, zdrajcy. Normandia nie miał żadnego imienia.
Anglia myślał o tym tak długo, aż odkrył, że zdążył przespać kilka godzin i teraz leśną strzechę pokrywa cienka warstwa śniegu. Na zewnątrz było już zupełnie jasno, a przecież miał przed sobą długą drogę.
Musiał coś zdziałać. Zrozumiał to jeszcze, siedząc wśród ciszy kamiennej komnaty, w której go trzymano. Dlatego uciekł - naprawdę mu się udało - i zmierzał na północ. Postanowił walczyć, dopóki głowa, która ukradła koronę króla, nie potoczy się po posadzce.
Tego zimnego ranka Anglię, po raz pierwszy od bardzo dawna, rozpierała nadzieja. Chciał mieć choć jedną szansę więcej.
Drżał z zimna, kiedy wyszedł ze swojej kryjówki i rozejrzał się po śpiącym lesie. Północ była... W kierunku, z którego najmocniej odczuwał obecność jego ludzi. Czuł ich ogień, ich ciepło. Niewielkie niczym płomyk w dogasającym ognisku. Może to było zwykłe wspomnienie ciepła. Nie wiedział, ale musiał sprawdzić. Dlatego powoli, krok za krokiem, Anglia podjął pierwszą samodzielną decyzję w swoim długim-krótkim życiu. Zamierzał walczyć.
*
Na skraju jednej z licznych wiosek stała chatka, taka sama, jak wszystkie inne. Mieszkało tam małżeństwo. Kobieta i mężczyzna o niesprawnej ręce, który kiedyś był myśliwym. Miał twarz przeoraną życiem, podczas, gdy twarz jego żony była wciąż dość młoda. Tylko w oczach czaiło się to głębokie cierpienie, które towarzyszy wielu matkom podczas wojen.
Mieli pusty siennik i jedną zapasową parę ubrań dla chłopca większego, niż Arthur. Okazali się bardzo szczodrzy. O wiele bardziej, niż mógłby wymarzyć sobie chłopiec, który błąkał się po lasach.
- Nie możesz iść na północ - rzekła mu kobieta, zaciskając usta w wąską linię. - Ten pan, Edryk jest szalony. Żeby się buntować...
Anglia uśmiechnął się do niej łagodnie.
- Wiem, co mnie czeka, pani. Mam... Dwanaście lat, mogę walczyć.
- Kłamiesz w oczy gospodarza, chłopcze.
Tylko, że miałby szczęście, gdyby powiedział prawdę, a jedyną reakcją byłby brak wiary. Nie wszyscy ludzie traktowali Anglię dobrze tak samo, jak nie wszyscy pojmowali, jak jedno dziecko może być jednocześnie całym krajem.
- Choruję - przyznał, odwracając wzrok. - Więc wyglądam na młodego i słabego, ale... Dam sobie radę. Jeśli i tak mam umrzeć, chcę umrzeć odważnie.
- Żaden wiek nie jest odpowiedni, żeby umrzeć.
Nagle Anglia bardzo pożałował tej kobiety. Musiała bardzo tęsknić za swoim synem. Prawdopodobnie, uznał, nie puściłaby go nawet, gdyby znała prawdę.
- Nie mam już żadnego wyjścia - wytłumaczył jej miękko. - Ale panią... Niech Bóg pobłogosławi.
Została w środku, gdy wychodził, ale przed z odejściem spotkał jeszcze mężczyznę. Spojrzeli sobie w oczy.
Myśliwy nie powiedział niczego, ale Arthur dopiero zdał sobie sprawę, że trzyma łuk i pojedynczą strzałę.
- Weź go. Brakuje mi strzał, ale prędzej zdobędziesz je niż porządną broń.
Przez ten krótki moment Anglia miał wrażenie, że myśliwy wie o wiele więcej, niż jego żona mogłaby zrozumieć przez całe życie. Przyjął podarunek, prosty i nieporęczny w jego drobnych dłoniach.
- Pana... Niech też Bóg błogosławi - zamilkł. - Dziękuję.
Anglia odszedł z wioski nie odwracając się ani razu. Żołądek miał jakby spleciony w ciasny supeł, czuł smutek i szczęście jednocześnie. Jednak kiedy wdrapał się już na wysokie wzgórze wyrastające ponad wioską, zdał sobie sprawę, że czuje coś jeszcze. Cuchnęło śmiercią.
Odwrócił się i zobaczył, jak rycerze z Normandii wkraczają do wioski. A wśród nich był wielki biały rumak z jeźdźcem o włosach w barwie francuskich kosmyków.
Wkrótce wszystko zaczęło płonąć.
*
Gdyby śnieg miał oczy, patrzyłby dokładnie tym samym wzrokiem, co Normandia, który uśmiechał się tak, że mógłby zamrozić całe morze.
- Wróciłem. Nie zdążyłeś nawet daleko uciec.
Anglia cofnął się, ale nie miał gdzie uciekać. Niczym przez żywy mur był otoczony przez jeźdźców, których widok zasłaniał mu wszystko poza ogromną, czarną chmurą unoszącą się nad wioską. Próbował uciekać, ale to nie miało sensu. Dyszał ciężko i patrzył w twarz kraju, który go podbił.
Ułamek sekundy zajęło wyspiarskiemu państewku naciągnięcie jedynej strzały na cięciwę i wycelowanie w twarz Normandii. Jednak na twarzy tego drugiego nie drgnął żaden mięsień.
- Czemu jeszcze jej nie wypuściłeś? - zapytał, przekrzywiając lekko twarz, a potem pokierował konia gwałtownie w przód. Anglia cofnął się jeszcze bardziej, jego dłonie zadrżały, jednak nadal celował. Zebrał resztki odwagi, której nigdy nie posiadał.
- Nie należę do ciebie - krzyknął w swoim własnym, niezrozumiałym języku. Nie miał zamiaru dłużej używać francuskiego. - Więc puść mnie, albo... Zabiję cię.
- Strzelaj.
Anglia wątpił, by Bezimienny zrozumiał jego słowa. Ale postrzelenie go przyniosłoby wyspom choć odrobinę radości, odrobinę satysfakcji. I byłoby dokładnie tym, czego Normandia od niego oczekiwał.
Tym razem wahał się już tylko sekundę, zanim wypuścił strzałę prosto w białego ogiera, który wydał z siebie przeraźliwy dźwięk, a potem runął.
Normandia był jak lód, który niesie pożogę. Ale mimo to moment, w którym Anglia powalił go w błoto, został zakwalifikowany jako przyziemnie, miłe wspomnienie. Czuł coś na kształt satysfakcji.
I miał za to zapłacić.
Wkrótce potem powstanie upadło, zanim Anglia zdołał zobaczyć je na oczy. Bardzo wyraźnie poczuł za to to, co Normandia uczynił mu w zamian.
Istniały rany, które nie zostawiały blizn oraz takie, po których blizny znikały bardzo szybko, zacierały się razem z wspomnieniami. Arthur miał wrażenie, jakby te nowe miały nie zniknąć nigdy.
- Kazałem wszystko spalić. Dzięki temu zapamiętasz - powiedział mu na koniec Bezimienny i to był chyba moment, w którym Anglia poddał się na dobre.
*
To nie była pierwsza kara za jego ucieczkę, ale tę Anglia zapamiętał i ta została z nim na zawsze.
Bezimienny zabrał go z powrotem do serca Londynu, gdzie nie było niczego poza przygnębieniem. Nie odzywali się do siebie, dopóki Arthur tego nie zobaczył. Plac budowy. Drewniane belki, rozorana ziemia i błoto po niedawnym deszczu. Widział już, jak powstają podobne konstrukcje. Zwykłe drewniane zamki, do których budowy zmuszano jego ludzi, a które potem służyły do tego, by Normanowie mogli strzec się przed buntem. Jednak to tutaj było czymś innym, większym i straszniejszym.
- Ilekroć na to spojrzysz będziesz pamiętać o tym, komu jesteś posłuszny - powiedział Bezimienny głosem umarłego. Nie był głos całkiem wyprany z uczuć, jednak tkwiło w nim coś, co docierało aż do głębi kości słuchaczy. Anglia potrzebował chwili, zanim zmusił się do odpowiedzi. Po francusku. Nie miał wyjścia.
- Co to jest?
- Biała wieża.
Więzienie, dokończył w myślach Anglia, patrząc na piętrzący się w górę stos kamieni. W samym środku Londynu budujesz dla mnie więzienie, Normandio.
Kiedy stali obok siebie zbliżał się początek wiosny, ale Arthur zastanawiał się tylko, czy to miejsce kiedykolwiek zniknie. Najeźdźcy umrą, ale po nich powrócą następni i następni, a ta kamienna wieża może stać tu i tysiąc lat. Tysiąc lat to... Dużo czasu, nawet dla kraju.
Anglia patrzył na budynek pustym wzrokiem.
- Nie należę do ciebie - powiedział cicho, ale Normandia nie przejął się. Sam był jak ta wieża. Nigdy się nie przejmował, nigdy nie przegrywał, po prostu trwał. Mógłby tak trwać i całą wieczność, ale Anglia dopiero teraz odczuł to tak mocno, że powrócił przytępiony strach.
- Nie potrafisz tego udowodnić.
*
Wilhelm Bękart wrócił i zasiadł na tronie udając króla, a Arthur nienawidził w tym każdej kolejnej sekundy. Nie oponował już więcej. Po prostu słuchał beznamiętnie kolejnych rozkazów człowieka o surowej, brzydkiej twarzy. Po prostu tytułował go królem. Po prostu pozwolił, by czas płynął.
Bezimienny bywał przy nim często - po to, by zmuszać go do różnych rzeczy. Anglia nie zawsze ulegał, jednak walczył coraz rzadziej. Kiedyś ze strachem zdałby sobie sprawę, że pozwolił, by podbój zmienił się w codzienność, jednak nie było już niczego, co mógł zrobić. Opór nie przyniósł mu niczego poza czarną, spaloną ziemią.
Aż pewnego dnia Anglia odkrył, że nie czuje już prawie niczego, co ma związek z jego ludźmi. Głosy i uczucia ucichły. Został sam na sam z...
Z kim?
*
- Bezimienny.
Normandia ledwo zatrzymał się w zamkowym korytarzu. Jego wzrok spoczął na Anglii na ułamek chwili, zaś potem straszy kraj ruszył dalej. Arthur powoli podążył za nim.
- Dlaczego... Dlaczego nie masz imienia, Normandio? - zapytał go z ostrożnością, jaka cechuje, ludzi próbujących pogłaskać dzikiego psa. - Proszę, odpowiedz mi.
Przełknął ciężko ślinę, jakby prośba zraniła mu gardło. Jednak poskutkowało. Normandia odwrócił się i spojrzał w dół, na mniejszy kraj wodnistymi oczami.
- Raz ci powiedziałem. Nie potrzebuję go.
- Dlaczego nie potrzebujesz? Nie chcesz być też - Znowu ważył słowa. - Kimś innym?
- Czego chcesz? - Normandia przechylił lekko głowę i zaraz potem uśmiechnął się dość kpiąco. Anglia spuścił wzrok.
- Chcę wiedzieć, czemu... Jesteś taki. Francja raz powiedział, że są różne rodzaje... Takich jak my - wyjaśnił w końcu z zażenowaniem. Na tym świecie nie miał już nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać. Tylko on i jego oprawca.
- Jestem lepszy niż ty czy on - potwierdził Normandia i Arthur wyczuł satysfakcję w jego głosie. - Zawsze byłem jednością, Normandią, potęgą i wojną. Nie urodziłem się wśród ludzi. Dlatego nie potrzebuję imienia.
Urodzeni wśród ludzi?
Anglia wiedział o tym, że niektóre kraje nie używają imion. Dania nie miał żadnego. Norwegia także. I Normandia. Ale on i Francja zawsze je nosili. Pamiętał, że nazywa się Arthur, choć nigdy nie rozumiał, skąd coś takiego wzięło się w jego ciele, które było Anglią i w sercu, które tworzyli Anglicy.
Jednak jeśli to była prawda. Jeśli narodził się kiedyś w jakiejś ludzkiej rodzinie, która nadała mu to imię, która sprawiła, że kiedyś był człowiekiem... Prawdziwym człowiekiem... Jak wiele mogło to zmienić?
- To dlatego nie potrafisz niczego czuć. - Słowa nagle wydostały się z ust Arthura, który sam wydał się nimi zaskoczony. Jednak zdał sobie sprawę z tego, że miał rację. Spróbował sobie wyobrazić początki Normandii i nagle zobaczył to bardzo jasno.
Pobojowisko po jakiejś bitwie, kruki szarpiące mięso z ludzkich ciał. I coś pośród tych ciał zaczyna się poruszać, coś tak samo czarnego jak niebo. A potem jest już tylko młody chłopak o oczach jak lód, z ogniem w sercu. Niebezpieczny jak wojna, zrodzony z krwi. Nigdy nie musiał rosnąć.
Jaka musiała być różnica między czymś takim a nim? Jak Anglia mógł walczyć z czymś tak pięknym i czystym?
Usłyszał śmiech Normandii i patrzył, jak ten nudzi się rozmową i mija go, a w uszach słyszał tylko coś, co usłyszał już bardzo dawno temu.
Nigdy nie będziesz tak potężny, jak ja.
Anglia poczuł złość, choć sądził, że ta wygasła i został już tylko pył. Całe swoje życie nazywano go bękartem, kimś gorszym, ponieważ jego włosy nie były rude, a korzenie nie wyrastały z wysp. Dla celtyckich braci był kundlem.
Normandia cenił go jeszcze niżej, ponieważ, tak samo jak Dania, był krajem, który nigdy nie miał nic wspólnego z ludźmi. Nigdy nie czuł tego, co Arthur, nigdy nie zastanawiał się, kim jest, bo zwyczajnie to wiedział.
Ale tego dnia i Arthur Kirkland zaczął powoli rozumieć.
*
To zabawne, ale czasem zakończenie nadchodzi w najbardziej niespodziewany sposób. Uderza jak nagły deszcz pośrodku słonecznego dnia, jak nóż wbity w plecy. Choć, po prawdzie, w tej historii nie ma nic zaskakującego.
Ludzie zauważają upływ czasu, ale kraje nie zawsze to potrafią. Mogą nie zdawać sobie do końca sprawy z tego, ile lat upłynęło, dopóki nie obudzą się pewnego ranka i nie odczują, jak bardzo zmienił się świat. Przemijanie jest trudnym terminem, zwłaszcza, jeśli ktoś, tak samo jak Normandia, nie wierzy w jego istnienie.
Wilhelm Zdobywca umarł już dawno. Pod koniec jego życia Anglia odkrył, że docenia tego człowieka w jakiś pokrętny sposób. Zwłaszcza, że jego następcy byli równie okrutni, ale o wiele bardziej głupi.
On i Bezimienny trwali razem, choć Normandia lubił powtarzać, że pewnego dnia Anglia zapomni, kim jest i umrze, zniknie na dobre. Zostanie tylko on, tak samo trwały jak Biała Wieża w Tower. I nie chodzi już nawet o to, że w sercu tej wieży bardzo dawno temu zalągł się jakiś robak, który bardzo powoli przegryzał jej mury. Stała nadal i Normandia też trwał.
Anglia nigdy w końcu nie zapomniał, kim jest. Po prawdzie, każdego dnia uczył się tego coraz bardziej. Stał się na tyle mądry, by wiedzieć, że tu nigdy nie chodziło o to, kim jest, a o to, kim ma zamiar być.
Miał zamiar stać się silniejszy od Bezimiennego.
Pewnego dnia zaczął rosnąć.
Pewnego dnia Normandia zaczął umierać.
*
Anglia musiał przyznać, że to nie jego zasługa. Był tylko tym podbitym, który nigdy się nie poddał. To Francja zakończył sprawy z Normandią na kontynencie. Przejął jego ziemie i Bezimiennemu nie zostało już nic poza zapomnieniem. Choć na początku wcale na to nie wyglądało. Całe lata zajęło Anglii odkrycie, że Normandia zaczął się starzeć, jak każdy inny mężczyzna.
Być może to była ironia życia, a być może każdy z nich musiał być człowiekiem - choć jeden raz w życiu. Albo to po prostu było tak, że z biegiem czasu wszystko się wypalało. Anglia nie wiedział. Nawet go to nie obchodziło, ponieważ był świadomy innej rzeczy. Normandia spłonął, zaś on - on nie był ogniem. Ogień jest zbyt nietrwały. Może spalić cały kraj, ale to wszystko. Pewnego dnia nawet największy pożar wygaśnie.
Anglia przejrzał się w srebrnym lustrze wielkości człowieka. Zobaczył swoje odbicie. Tak samo rozczochrane włosy, ciągle dziecinna twarz. Ale nie garbił się, ani nie uciekał wzrokiem. Po prawdzie, uśmiechnął się lekko do swojego odbicia. Potem zaś odwrócił się na pięcie i odszedł. Do Białej Wieży we wspaniałym Tower, po wąskich, kamiennych schodach. To było królestwo wilgoci i półmroku, które narodziło się na życzenie Wilhelma Zdobywcy. W najlepszej z cel siedział zaś bardzo stary człowiek o oczach błękitnych jak roztopiony lód.
- Dzień dobry, Bezimienny - przywitał się z uśmiechem Anglia. - Jak mija ci czas?
Normandia uniósł na niego wzrok, a potem zaczął się śmiać zimnym, trzeszczącym śmiechem. Przez wszystkie te lata miał rację. Nigdy nie będą sobie równi. Arthur był zupełnie inny, lepszy.
Był Anglią i miał zamiar trwać aż po kres wieczności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro