❀ Rozdział IV ❀
Céleste zasnęła na kanapie, a Vivienne wcale jej nie obudziła. Sama zasnęła niemal w tym samym czasie. Louise, która rano zeszła do kuchni, aby zrobić sobie kanapki z nutellą, zawróciła raptownie, nie chcąc przez przypadek zniszczyć intymnej sceny między dwoma kobietami.
Stwierdziła, że nie jest aż taka głodna.
Vivienne wybudzała się powoli i cała sytuacja nie do końca do niej docierała. Między nią a Céleste spał Kurzołap, jednak zanim dotarło do niej, gdzie się znajduje i co się wydarzyło, przez jej twarz przebiegł szereg emocji począwszy od radości przez szok i niedowierzanie, a kończąc na uldze.
– Cześć – usłyszała miękki głos Céleste, której niebieskie oczy otworzyły się nieco, zwężone od uśmiechu.
– Cześć – odpowiedziała, nieco zmieszana a na jej twarz wstąpiły rumieńce. Rumienisz się jak jakaś nastolatka, pomyślała. Ogarnij się, Vivienne!
– Nie chce mi się jeszcze wstawać, a tobie? – przyznała Céleste, wyciągając się i przytulając do poduszki. – Nawet nie masz pojęcia, jaka to ulga znów mieć cię obok. Nie rozmawiałam z nikim tak szczerze jak z tobą od lat. Właściwie, dosłownie z nikim.
– Ja też – przyznała Vivienne. – Najbliżej do szczerości było, kiedy przypadkiem spotkałam w Paryżu Alizée i poszłyśmy razem do baru, żeby powspominać. Ale to zupełnie nie to samo.
– Prawda – zgodziła się z nią i obróciła na plecy. Jej ugięta ręka znalazła się blisko Vivienne. – Ja spotkałam kiedyś Léę, już nie pamiętam, na których wakacjach. Rozmawiałyśmy tylko chwilę, ale pamiętam moje rozczarowanie, kiedy powiedziała, że nie ma z tobą kontaktu.
– Myślałam, że tylko ja cierpiałam – przyznała cicho Vivienne, kopiując jej pozycję. Ich dłonie musnęły się subtelnie.
– Nie tylko ty. – Céleste odważyła się spleść swoją dłoń z tą jej. – To były trudne lata. Ale na szczęście znowu jesteśmy razem.
Vivienne uśmiechnęła się smutno. Wbrew temu wszystkiemu, nie wiedziała, co powinna zrobić.
– Mam pracę w Lyonie – zaczęła ostrożnie. – I mieszkanie...
Uśmiech Céleste nieco zbladł.
– Oczywiście – odpowiedziała, trochę zmieszana tym, co zasugerowała. – Ale mam nadzieję, że odległość nie przeszkodzi nam w utrzymaniu kontaktu.
– Nie przeszkodzi – zapewniła ją Vivienne, zaciskając swoją dłoń na tej jej. Uniosła nieco wzrok i dostrzegła smutną sylwetkę Louise, która po cichu zawróciła na górę.
Nie mogła zostać.
A może po prostu bała się zostać?
❀
Céleste i Louise wyciągnęły ją najpierw na typowe, babskie zakupy, a potem nie mówiąc kompletnie nic o celu podróży zaprowadziły ją pod Gallery of the Old Mail.
– Chodź! – Céleste wyciągnęła do niej dłoń i zaprowadziła ją do środka przez niepozorne, oszklone drzwi. Razem z Louise przywitały się z pracownikami, pospiesznie przedstawiając im Vivienne i pociągnęły ją do jednego, konkretnego miejsca.
Wisiały tam trzy obrazy. Dwa podpisane nazwiskiem Céleste Fouquet, a jeden Céleste Thévenet. Ten ostatni Vivienne znała. Mitologiczna Artemida na tle Arkadii. Dwa pozostałe przedstawiały równie fascynujące ale bardziej impresjonistyczne, ukwiecone sylwetki nimf i bogów.
Oczy Vivienne były pełne zachwytu i podziwu, a gdy obróciła się do pełnej dumy Céleste, po prostu ją przytuliła. Nieco zaskoczona rudowłosa po chwili zmieszania po prostu odwzajemniła ciepły uścisk i wzięła pełen jaśminowych nut oddech. Louise w tym czasie zdążyła uwiecznić ten moment na zdjęciu i patrzeć na to z rozczulonym uśmiechem. Naprawdę, cudownie było na to patrzeć.
Louise po południu umówiła się ze swoimi znajomymi i zostawiła mamę z Vivienne w centrum miasta. Obie kobiety najpierw zwiedziły cały wielki i piękny ogród botaniczny a potem, zmęczone, udały się do jednej z pobliskich kawiarni. Zdążyły sobie zrobić mnóstwo zdjęć, które po drodze ze śmiechem przeglądały.
– Prawie jak na Prowansji – uznała Céleste, zajmując miejsce przy stoliku i wskazując lawendę w doniczce.
Vivienne uśmiechnęła się na to. Zamówiły kawę i ciastka, po czym zamilkły na trochę.
– Wiem, że to bardzo egoistyczne z mojej strony, ale chciałabym, żebyś ze mną została – przyznała Fouquet, przerywając ciszę jako pierwsza. – Wiem, że masz swoje życie, ale...
Céleste pokręciła głową ze smutkiem.
– Też chciałabym zostać, ale to wiąże się z tak wieloma zmianami, a ja... – Wzięła głęboki oddech. – Nie wiem, czy jestem na to gotowa.
– Rozumiem. – Céleste położyła dłoń na jej dłoni i uśmiechnęła się pokrzepiająco. Vivienne nieznacznie odwzajemniła ten uśmiech.
– Czy to randka? – Uniosła brew, kiedy kelnerka odeszła już, zostawiając na ich stoliku dwa serniki na zimno, na których polewa tworzyła czekoladowe serduszka.
– A jak ci się wydaje? – Céleste wzięła kawałek do ust i zatrzymała na chwilę łyżeczkę w ustach. Po chwili uniosła ich kącik i dumnie stwierdziła: – Działa.
– Co działa? – Vivienne potrząsnęła lekko głową. Troszkę się zarumieniła.
– To samo, co siedemnaście lat temu – wyjaśniła jej, wracając wzrokiem do setnika z czerwoną galaretką.
Vivienne prychnęła i udała, że się obraża. Znowu czuła się jak nastolatka. Kobiece problemy zniknęły niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– A wiesz, co... – zaczęła Céleste, przestając na moment jeść. Oparła łokcie na szklanym stoliku i spojrzała na towarzyszkę. – Zgadnij, czego się nauczyłam.
– Nie mam bladego pojęcia – odpowiedziała po chwili namysłu Vivienne.
❀
V
ivienne i Céleste stanęły w końcu pod bramą stadniny konnej i chociaż ta pierwsza już od kilkunastu minut domyślała się celu podróży, teraz uśmiechnęła się szeroko.
– Zaskoczona? – zapytała Céleste, chowając ręce do kieszeni jeansowej kurtki, która całkiem ciekawe komponowała się z jej rudym kucykiem i białą koszulką.
– Trochę – przyznała Vivienne. – Zaczęłam się domyślać.
– Sama się bałam, ale namówiłam Maxa, żeby poszedł ze mną chociaż na pierwsze lekcje, a potem chodziłam już sama – przyznała, idąc w stronę stajni. – Za każdym razem siedząc na koniu czułam się bliżej ciebie.
– A ja nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam okazję na przejażdżkę – przyznała Vivienne. – Na pewno ponad rok temu, chyba na urlopie... Jeju, ale się za tym stęskniłam.
– André! – zawołała Fouquet, machając do mężczyzny o opalonej karnacji i ciemnych włosach, który właśnie prowadził do stajni izabelowatego konia po ujeżdżeniu. – Przyprowadziłam gościa!
– André? – Vivienne spojrzała na mężczyznę z szeroko otwartymi oczami.
– Nie do wiary, to naprawdę ty, Viv? – uśmiechnął się mężczyzna, podchodząc bliżej. Koń grzecznie stanął obok.
– To wy się znacie? – Céleste uniosła brew zaskoczona.
– Byłem jej trenerem, zanim nie przenieśliśmy się z żoną tutaj – uśmiechnął się mężczyzna. – Kopę lat, kochana!
– Stajnia bardzo za wami tęskniła, trenerze – przyznała Vivienne, uśmiechając się z sentymentem. – Ale widzę, że bardzo dobrze sobie radzicie.
– Spokojniej niż tam – przyznał szczerze André.
– A przywieźliście tu może ze sobą Bueno? – zapytała, nagle sobie o czymś przypominając.
– Tak czułem, że zapytasz – przyznał i najpierw zamknął konia w boksie, a potem poszedł trochę dalej i zawołał do siebie Vivienne. Z boksu wysunęła się głowa bułanego wałacha, a twarz Vivienne rozjaśniła się. – Pamiętasz naszą kochaną Vivi, Bueno?
Vivienne podeszła do konia, który zarżał radośnie na jej widok. Céleste w tym czasie znalazła swoją ulubioną, kasztanową klacz i cierpliwie czekała na dalszy rozwój wydarzeń.
– Domyślam się, że nie muszę was instruować, prawda? – André uśmiechnął się szeroko.
Céleste i Vivienne już niedługo później jechały spokojnie polnymi drogami na dwóch wierzchowcach, ciesząc się spędzonym wspólnie czasem tylko we dwie. Były szczęśliwe i czuły się wolne. Magicznea więź, która lata temu zdawała się zostać brutalnie przerwana, okazała się być na tyle silna, by wciąż je łączyć.
Wróciły do stajni dopiero późnym wieczorem, a Vivienne przy pożegnaniu z André kazała mu pozdrowić żonę i przekazać jej, że tęskni za jej ciasteczkami.
❀
Nastał w końcu ostatni dzień. Dzień, w którym Vivienne musiała wrócić do swojego domu, za którym o dziwo wcale nie tęskniła. Céleste robiła obiad, Louise była w szkole, a Vivienne siedziała z Kurzołapem na kolanach, mierzwiąc jego mięciutkie, czarne futerko. Nie była gotowa na tak gwałtowne zmiany w życiu, jak szukanie nowej pracy i nowego domu po to, by być bliżej obu Fouquet. Nie miała zamiaru urywać kontaktu, jednak przeprowadzka i zmiana pracy póki były dla niej zbyt dużym wyzwaniem.
Poszła do kuchni i przytuliła do siebie Céleste, która akurat miała chwilę wytchnienia. Jedzenie właśnie piekło się w piekarniku.
– Jedziesz już po obiedzie? – zapytała Céleste.
– Muszę zdążyć się wyspać, żeby rano iść do pracy – wyjaśniła i westchnęła ciężko. – Jakby co, to zapraszam do siebie. Możecie wpadać kiedy chcecie, mała zna adres.
– Na pewno wpadniemy i ty też do nas wpadaj – zapewniła ją Fouquet. – Chyba, że cię nie puszczę.
Przytuliła ją mocniej, fizycznie to demonstrując. Obie się zaśmiały.
Zjadły obiad we trzy, śmiejąc się i żartując, zupełnie jakby Vivienne wcale nie wyjeżdżała. Później jednak samochód Dereka, który postanowił zrobić sobie wypad do Lyonu ze swoją dziewczyną, zatrąbił pod drzwiami.
– Papa, Kurzołapku. – Louise cmoknęła kota z uczuciem w czoło. – Odwiedź nas jeszcze!
To mówiąc, odłożyła go przed transporterem i gdy do niego wszedł, zamknęła za nim kratkę. Podała transporter Vivienne i wymieniły pożegnalny przytulas i zwyczajowe, francuskie całusy.
– Masz tu jeszcze przyjechać, jasne? – Louise spojrzała na nią ze splecionymi na piersiach rękami.
– Jasne. – Vivienne uśmiechnęła się do niej ciepło. – Przynajmniej w tę stronę nie będzie twojego AC/DC.
– Zasmucę cię, Maïa słucha jeszcze metalu.
– O nie! – Vivienne załamała się teatralnie i w końcu spojrzała na Céleste.
– Obiecujesz, że nie znikniesz? – zapytała jedynie rudowłosa.
– Obiecuję – powiedziała i uścisneły się mocno i tęsknie.
– W takim razie nie mam więcej zastrzeżeń – uśmiechnęła się Céleste. – Spokojnej podróży.
– Dziękuję za gościnę.
– A ja za wizytę.
Przytuliły się raz jeszcze, ze łzami w oczach i wymieniły pocałunki na swoich policzkach, obiecując sobie ponowne spotkanie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro