Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

❀ Rozdział II ❀

Vivienne gryzła swoje i tak zniszczone paznokcie i zdawało się, że wydeptała już dziurę w podłodze. Kurzołap siedział na kuchennym blacie i machając leniwie końcówką ogona podążał wzrokiem za swoją właścicielką. W końcu miałknął cicho, a Vivienne wyrzuciła ręce w powietrze.

– Cicho, bo myślę! – zawołała, a gdy usłyszała swój własny głos, westchnęła i spojrzała na kota. – A co ty byś zrobił?

Kot tylko patrzył.

– I po co ja cię w ogóle pytam o zdanie? – westchnęła.

Spojrzała na swój smartfon i na leżącą obok kartkę z numerem telefonu Louise. Spojrzała jeszcze raz na kota, który przestał machać ogonem i wlepiał w nią żółte ślepia.

– No dobra, ale jak coś, to będzie twoja wina – powiedziała do niego i sięgnęła po telefon.

Wystukała numer i zawahała się ostatni raz przed naciśnięciem zielonej słuchawki, ale gdy Kurzołap miałknął, wzdrygnęła się i w końcu to zrobiła.

– Halo? – usłyszała po drugiej stronie.

– No cześć, młoda – powiedziała i usłyszała wesoły śmiech. Sama też się uśmiechnęła.


I'm on the highway to hell! On the highway to hell – śpiewała Louise, przekrzykując radio i siedząc na przednim siedzeniu obok kuzyna, Dereka. – Highway to hell! I'm on the highway to hell!

– Jezu Chryste, po kim ty masz gust muzyczny? – zapytała retorycznie Vivienne, zatykając uszy. Jej matka słuchała niemal wyłącznie klasyki, a ojciec w zdecydowanej większości R&B.

Kurzołap zamknięty w transporterze chyba podzielał jej zdanie.

– Po ciotce – odpowiedziała jej Louise, do której uszu jakimś cudem to dotarło.

– Fakt – przyznała Vivienne, której uszy już dosłownie więdły. – A może puścimy teraz Beethovena dla odmiany, co?

– Mamy tu tylko płytę Mozarta mamy. – Louise pokazała jej album.

– Może być – zgodziła się i odetchnęła z ulgą, słysząc w końcu Allegro zamiat krzyków młodej Fouquet.

Dojechali na miejsce po ponad trzech godzinach, w towarzystwie na przemian Mozarta i AC/DC, bo kuzyn Louise postanowił nie wcinać się w kłótnię obu kobiet i po prostu siedzieć cicho za kółkiem.

– Jesteśmy na miejscu – obwieściła Louise, obracając się na siedzeniu i patrząc na Vivienne. Jej kuzyn wyszedł, żeby wyjąć ich walizki z bagażnika. – Gotowa na spotkanie z przeszłością?

Vivienne przełknęła ślinę i spojrzała na dom za oknem. Biały, z wejściem po schodkach, dwiema kolumienkami i zawieszonymi z obu stron drzwi i na barierkach pelargoniami. Nic nadzwyczajnego, zwykły sielski domek leżący między innymi.

– Wcześniej mieszkaliśmy w ścisłym centrum w kamienicy, ale potem mama zaczęła narzekać, że brakuje jej natury i oto jesteśmy. – Louise odpięła pas i wysiadła z samochodu.

Vivienne westchnęła, spojrzała na kota przez kraty i wzięła jeden, głęboki oddech.

– To co, Kurzołap? – powiedziała do niego. – Chyba idziemy.

Odpięła pas i wysiadła z samochodu. Podziękowała kierowcy za wszystko i stanęła obok Louise, przed ukwieconym domem państwa Fouquet. A właściwie już tylko pani Fouquet.

– Może to nie był taki dobry pomysł... – Vivienne zawahała się i cofnęła o krok. Serce waliło jej jak szalone. – Minęło tyle lat, tyle się zmieniło, postarzałam się...

– Chcesz tego? – Louise spojrzała na nią wyczekująco. Podobieństwo do Céleste wydawało się teraz jeszcze większe.

– Chcę.

– To idziemy – zarządziła Louise i wbiegła po kilku stopniach, wyjmując naprędce klucze z małej torebki.

Vivienne wzięła kilka spokojnych wdechów i wydechów, przypominając sobie lekcje jogi, a potem z czarną walizką w jednej ręce i kotem w drugiej, podążyła za Louise.

Ta uporała się już z zamkiem i otworzyła jej drzwi na oścież.

– Zapraszam – powiedziała, teatralnie wskazując jej środek. – Rozgość się, a ja skoczę po moją walizkę.

Vivienne wciągnęła i kota, i walizkę do małego przedpokoju, po czym na prośbę Louise weszła do salonu i w końcu się rozejrzała.

Wszystko wewnątrz było schludne i czyste, ale ociekało sztuką i artyzmem. Na jednej ze ścian wisiała półka wypełniona pucharami i medalami, które zdobywał Max, który spełniał się w kilku dziedzinach sportu, nie potrafiąc zdecydować się na jedną. Wisiało tam kilka fotografii rodzinnych, ale przede wszystkim było tam mnóstwo małych i większych obrazów. Niektóre bardziej, inne mniej realistyczne, o motywach roślinnych i mitologicznych. Dwa z nich Vivienne przypomniała sobie z uśmiechem i kręcącą się w oku łezką. Powstały jeszcze w czasach ich nauki...

– Lou, to ty? – dało się słyszeć z góry, a schody wydały z siebie kilka cichych skrzypnięć. Vivienne zamarła. – Nie było cię ani na obiedzie, ani na śniadaniu... Byłaś w ogóle w domu?

Céleste ukazała się w końcu na dole schodów w całej swojej okazałości. Miała poplamiony farbami T-shirt i krótkie spodenki, niebieską farbę na policzku i brudny pędzel założony za ucho. Kucyk taki sam, jak u jej córki.

– Powinnaś mi... – Céleste zamarła, tak jak Vivienne wcześniej i złapała się białej, drewnianej poręczy. – Niemożliwe.

– Céleste – wydusiła Vivienne, podchodząc o krok bliżej.

– To nie możesz być ty. – Céleste pokręciła głową. – Już chyba do reszty zwariowałam i nachodzą mnie duchy, panie Boże, ostatnio wydawało mi się, że widzę Maxa, Chryste...

– Céleste – powiedziała miękko Vivienne. – Nie masz zwidów, to naprawdę ja.

– Ale... Jak, co ty tu...? – Nie zdążyła dokończyć, bo Louise weszła przez drzwi. – Lou?

Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się niewinnie, jej rodzicielka zaś spojrzała na nią groźnie.

– Lou – powtórzyła.

– Tak, to moja wina! – zawołała Louise z udawaną skruchą i podeszła do Vivienne, żeby objąć ją ramieniem. Była niższa o głowę, więc wyglądało to dość zabawnie. – Przywiozłam tu twoją starą znajomą.

– Vivi, przepraszam cię za nią, nie powinna była robić ci problemów i... – zaczęła ją tłumaczyć Céleste, ale Vivienne pokręciła głową, czując napływające do oczu łzy wzruszenia.

– Znalazła mnie, ale sama chciałam tu przyjechać – przyznała, pozwalając drobnej łzie spłynąć po policzku.

Céleste uśmiechnęła się na to i jej także puściły łzy.

– Nie masz pojęcia, jak dobrze cię widzieć – przyznała i podeszła do niej z otwartymi ramionami. Trwały tak chwilę, złączone uściskiem, płacząc już zupełnie. – Tak bardzo za tobą tęskniłam...

– Ja też tęskniłam – przyznała Vivienne, wtulając się w nią jakby zaraz miała przestać istnieć. Louise podała im obu chusteczki, kręcąc głową i usiadła na najniższym stopniu schodów.

Mimo łez wzruszenia i tego, że kiedyś łączyło ich tak wiele, po siedemnastu latach były tak właściwie obcymi osobami. Obie dotkliwie to odczuły. Nie tak łatwo będzie tę przepaść zasypać.

– Może... Może zjesz z nami obiad? – zaproponowała Céleste, odsuwając się na moment i wycierając mokre od łez oczy, tym mocniej rozmazując niebieską farbę na policzku. – Zrobiłam naleśniki...

– Chętnie. – Vivienne skinęła głową.

Céleste już miała iść do kuchni, ale jej uwagę zwrócił transporter.

– O, a cóż to takiego? – Podeszła bliżej i kucnęła, spotykając spojrzenie żółtych ślepi. – Cześć, kochanie, jak ci na imię?

– Kurzołap – odpowiedziała za kota Vivienne, a Céleste powtórzyła to cicho.

– Wyglądasz prawie jak mój świętej pamięci Maurice – zauważyła i uchyliła drzwiczki. – Mam nadzieję, że się na mnie nie rzucisz, jak cię wypuszczę, co?

Kot patrzył na nią, a gdy w końcu stał się wolny, wystawił nieśmiało łebek i wyszedł dopiero po chwili.

– To ja może przyniosę talerze i sztućce – zaoferowała się Louise, przypominając tym samym swojej matce, że miała pójść po naleśniki.

– Siadaj, Vivi... – powiedziała Céleste, wskazując dawnej ukochanej miejsce przy stole, ale za chwilę się zmieszała. – Mogę tak do ciebie mówić...?

– Oczywiście, Cici – odpowiedziała jej z nieśmiałym uśmiechem, który rudowłosa odwzajemniła ze wzruszeniem.

Obie Fouquet rozłożyły posiłek na stole, Kurzołap plątał się między nogami stołu, a Vivienne czuła się jakby była w jakimś pięknym śnie.

– Jak to się w ogóle stało? – zapytała Céleste, gdy usiadły już razem przy stole. – Szukałam cię przez tyle lat, a... A teraz po prostu siedzisz w moim domu.

– To było piętnaście lat temu, mamuś, wtedy nie mieliście takich technologii – odpowiedziała jej Louise i tuż po tym zatkała sobie usta naleśnikiem.

– Po moich danych osobowych, roczniku i miejscu pracy – odpowiedziała jej bardziej szczegółowo Vivienne.

– A gdzie teraz mieszkasz? – zaciekawiła się Céleste.

– W Lyonie.

Céleste zakrztusiła się naleśnikiem i spojrzała z wyrzutem na córkę.

– Coś ty robiła sama w Lyonie?!

– Spokojnie, Derek mnie zawiózł i odwiózł. – Louise po prostu dalej jadła naleśnika, nie przemując się za bardzo sytuacją.

– Już ja sobie porozmawiam z jego matką... – Céleste pokręciła głową i spojrzała na Vivienne. – Jeśli chodzi o mnie, to już ci pewnie wszystko wypaplała, a jak tobie życie mija?

– Em... – Vivienne zawahała się przez chwilę. – Wiesz, pracuję, opiekuję się kotem, chodzę na zakupy... Ale głównie pracuję.

– A wynagrodzenie chociaż godne? – dopytała.

– Mogłoby być lepsze, ale nie narzekam – przyznała.

– A życie prywatne? – Céleste przekręciła głowę z ciekawością.

– Życie prywatne... – Vivienne założyła włosy za ucho. – Moje życie prywatne nie istnieje.

– Och – wydała z siebie Céleste i spojrzała na nią ze współczuciem. – Mnie została pasja, córka i... Czasem szwagierka, chociaż jej nienawidzę.

– Współczuję straty Maxa – powiedziała niepewnie Vivienne i złapała ją za dłoń na stole.

Céleste uśmiechnęła się smutno i splotła swoją dłoń z tą jej, ściskając ją nieco.

– Obu nam nieszczególnie się ułożyło – westchnęła Vivienne, a Céleste pokiwała głową.

– Na ile wzięłaś urlop?

– Dwa dni – odpowiedziała jej Vivienne i pochłonęła ostatniego naleśnika.

– A masz gdzie spać?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro