❀ Rozdział II ❀
Vivienne gryzła swoje i tak zniszczone paznokcie i zdawało się, że wydeptała już dziurę w podłodze. Kurzołap siedział na kuchennym blacie i machając leniwie końcówką ogona podążał wzrokiem za swoją właścicielką. W końcu miałknął cicho, a Vivienne wyrzuciła ręce w powietrze.
– Cicho, bo myślę! – zawołała, a gdy usłyszała swój własny głos, westchnęła i spojrzała na kota. – A co ty byś zrobił?
Kot tylko patrzył.
– I po co ja cię w ogóle pytam o zdanie? – westchnęła.
Spojrzała na swój smartfon i na leżącą obok kartkę z numerem telefonu Louise. Spojrzała jeszcze raz na kota, który przestał machać ogonem i wlepiał w nią żółte ślepia.
– No dobra, ale jak coś, to będzie twoja wina – powiedziała do niego i sięgnęła po telefon.
Wystukała numer i zawahała się ostatni raz przed naciśnięciem zielonej słuchawki, ale gdy Kurzołap miałknął, wzdrygnęła się i w końcu to zrobiła.
– Halo? – usłyszała po drugiej stronie.
– No cześć, młoda – powiedziała i usłyszała wesoły śmiech. Sama też się uśmiechnęła.
❀
– I'm on the highway to hell! On the highway to hell – śpiewała Louise, przekrzykując radio i siedząc na przednim siedzeniu obok kuzyna, Dereka. – Highway to hell! I'm on the highway to hell!
– Jezu Chryste, po kim ty masz gust muzyczny? – zapytała retorycznie Vivienne, zatykając uszy. Jej matka słuchała niemal wyłącznie klasyki, a ojciec w zdecydowanej większości R&B.
Kurzołap zamknięty w transporterze chyba podzielał jej zdanie.
– Po ciotce – odpowiedziała jej Louise, do której uszu jakimś cudem to dotarło.
– Fakt – przyznała Vivienne, której uszy już dosłownie więdły. – A może puścimy teraz Beethovena dla odmiany, co?
– Mamy tu tylko płytę Mozarta mamy. – Louise pokazała jej album.
– Może być – zgodziła się i odetchnęła z ulgą, słysząc w końcu Allegro zamiat krzyków młodej Fouquet.
❀
Dojechali na miejsce po ponad trzech godzinach, w towarzystwie na przemian Mozarta i AC/DC, bo kuzyn Louise postanowił nie wcinać się w kłótnię obu kobiet i po prostu siedzieć cicho za kółkiem.
– Jesteśmy na miejscu – obwieściła Louise, obracając się na siedzeniu i patrząc na Vivienne. Jej kuzyn wyszedł, żeby wyjąć ich walizki z bagażnika. – Gotowa na spotkanie z przeszłością?
Vivienne przełknęła ślinę i spojrzała na dom za oknem. Biały, z wejściem po schodkach, dwiema kolumienkami i zawieszonymi z obu stron drzwi i na barierkach pelargoniami. Nic nadzwyczajnego, zwykły sielski domek leżący między innymi.
– Wcześniej mieszkaliśmy w ścisłym centrum w kamienicy, ale potem mama zaczęła narzekać, że brakuje jej natury i oto jesteśmy. – Louise odpięła pas i wysiadła z samochodu.
Vivienne westchnęła, spojrzała na kota przez kraty i wzięła jeden, głęboki oddech.
– To co, Kurzołap? – powiedziała do niego. – Chyba idziemy.
Odpięła pas i wysiadła z samochodu. Podziękowała kierowcy za wszystko i stanęła obok Louise, przed ukwieconym domem państwa Fouquet. A właściwie już tylko pani Fouquet.
– Może to nie był taki dobry pomysł... – Vivienne zawahała się i cofnęła o krok. Serce waliło jej jak szalone. – Minęło tyle lat, tyle się zmieniło, postarzałam się...
– Chcesz tego? – Louise spojrzała na nią wyczekująco. Podobieństwo do Céleste wydawało się teraz jeszcze większe.
– Chcę.
– To idziemy – zarządziła Louise i wbiegła po kilku stopniach, wyjmując naprędce klucze z małej torebki.
Vivienne wzięła kilka spokojnych wdechów i wydechów, przypominając sobie lekcje jogi, a potem z czarną walizką w jednej ręce i kotem w drugiej, podążyła za Louise.
Ta uporała się już z zamkiem i otworzyła jej drzwi na oścież.
– Zapraszam – powiedziała, teatralnie wskazując jej środek. – Rozgość się, a ja skoczę po moją walizkę.
Vivienne wciągnęła i kota, i walizkę do małego przedpokoju, po czym na prośbę Louise weszła do salonu i w końcu się rozejrzała.
Wszystko wewnątrz było schludne i czyste, ale ociekało sztuką i artyzmem. Na jednej ze ścian wisiała półka wypełniona pucharami i medalami, które zdobywał Max, który spełniał się w kilku dziedzinach sportu, nie potrafiąc zdecydować się na jedną. Wisiało tam kilka fotografii rodzinnych, ale przede wszystkim było tam mnóstwo małych i większych obrazów. Niektóre bardziej, inne mniej realistyczne, o motywach roślinnych i mitologicznych. Dwa z nich Vivienne przypomniała sobie z uśmiechem i kręcącą się w oku łezką. Powstały jeszcze w czasach ich nauki...
– Lou, to ty? – dało się słyszeć z góry, a schody wydały z siebie kilka cichych skrzypnięć. Vivienne zamarła. – Nie było cię ani na obiedzie, ani na śniadaniu... Byłaś w ogóle w domu?
Céleste ukazała się w końcu na dole schodów w całej swojej okazałości. Miała poplamiony farbami T-shirt i krótkie spodenki, niebieską farbę na policzku i brudny pędzel założony za ucho. Kucyk taki sam, jak u jej córki.
– Powinnaś mi... – Céleste zamarła, tak jak Vivienne wcześniej i złapała się białej, drewnianej poręczy. – Niemożliwe.
– Céleste – wydusiła Vivienne, podchodząc o krok bliżej.
– To nie możesz być ty. – Céleste pokręciła głową. – Już chyba do reszty zwariowałam i nachodzą mnie duchy, panie Boże, ostatnio wydawało mi się, że widzę Maxa, Chryste...
– Céleste – powiedziała miękko Vivienne. – Nie masz zwidów, to naprawdę ja.
– Ale... Jak, co ty tu...? – Nie zdążyła dokończyć, bo Louise weszła przez drzwi. – Lou?
Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się niewinnie, jej rodzicielka zaś spojrzała na nią groźnie.
– Lou – powtórzyła.
– Tak, to moja wina! – zawołała Louise z udawaną skruchą i podeszła do Vivienne, żeby objąć ją ramieniem. Była niższa o głowę, więc wyglądało to dość zabawnie. – Przywiozłam tu twoją starą znajomą.
– Vivi, przepraszam cię za nią, nie powinna była robić ci problemów i... – zaczęła ją tłumaczyć Céleste, ale Vivienne pokręciła głową, czując napływające do oczu łzy wzruszenia.
– Znalazła mnie, ale sama chciałam tu przyjechać – przyznała, pozwalając drobnej łzie spłynąć po policzku.
Céleste uśmiechnęła się na to i jej także puściły łzy.
– Nie masz pojęcia, jak dobrze cię widzieć – przyznała i podeszła do niej z otwartymi ramionami. Trwały tak chwilę, złączone uściskiem, płacząc już zupełnie. – Tak bardzo za tobą tęskniłam...
– Ja też tęskniłam – przyznała Vivienne, wtulając się w nią jakby zaraz miała przestać istnieć. Louise podała im obu chusteczki, kręcąc głową i usiadła na najniższym stopniu schodów.
Mimo łez wzruszenia i tego, że kiedyś łączyło ich tak wiele, po siedemnastu latach były tak właściwie obcymi osobami. Obie dotkliwie to odczuły. Nie tak łatwo będzie tę przepaść zasypać.
– Może... Może zjesz z nami obiad? – zaproponowała Céleste, odsuwając się na moment i wycierając mokre od łez oczy, tym mocniej rozmazując niebieską farbę na policzku. – Zrobiłam naleśniki...
– Chętnie. – Vivienne skinęła głową.
Céleste już miała iść do kuchni, ale jej uwagę zwrócił transporter.
– O, a cóż to takiego? – Podeszła bliżej i kucnęła, spotykając spojrzenie żółtych ślepi. – Cześć, kochanie, jak ci na imię?
– Kurzołap – odpowiedziała za kota Vivienne, a Céleste powtórzyła to cicho.
– Wyglądasz prawie jak mój świętej pamięci Maurice – zauważyła i uchyliła drzwiczki. – Mam nadzieję, że się na mnie nie rzucisz, jak cię wypuszczę, co?
Kot patrzył na nią, a gdy w końcu stał się wolny, wystawił nieśmiało łebek i wyszedł dopiero po chwili.
– To ja może przyniosę talerze i sztućce – zaoferowała się Louise, przypominając tym samym swojej matce, że miała pójść po naleśniki.
– Siadaj, Vivi... – powiedziała Céleste, wskazując dawnej ukochanej miejsce przy stole, ale za chwilę się zmieszała. – Mogę tak do ciebie mówić...?
– Oczywiście, Cici – odpowiedziała jej z nieśmiałym uśmiechem, który rudowłosa odwzajemniła ze wzruszeniem.
Obie Fouquet rozłożyły posiłek na stole, Kurzołap plątał się między nogami stołu, a Vivienne czuła się jakby była w jakimś pięknym śnie.
– Jak to się w ogóle stało? – zapytała Céleste, gdy usiadły już razem przy stole. – Szukałam cię przez tyle lat, a... A teraz po prostu siedzisz w moim domu.
– To było piętnaście lat temu, mamuś, wtedy nie mieliście takich technologii – odpowiedziała jej Louise i tuż po tym zatkała sobie usta naleśnikiem.
– Po moich danych osobowych, roczniku i miejscu pracy – odpowiedziała jej bardziej szczegółowo Vivienne.
– A gdzie teraz mieszkasz? – zaciekawiła się Céleste.
– W Lyonie.
Céleste zakrztusiła się naleśnikiem i spojrzała z wyrzutem na córkę.
– Coś ty robiła sama w Lyonie?!
– Spokojnie, Derek mnie zawiózł i odwiózł. – Louise po prostu dalej jadła naleśnika, nie przemując się za bardzo sytuacją.
– Już ja sobie porozmawiam z jego matką... – Céleste pokręciła głową i spojrzała na Vivienne. – Jeśli chodzi o mnie, to już ci pewnie wszystko wypaplała, a jak tobie życie mija?
– Em... – Vivienne zawahała się przez chwilę. – Wiesz, pracuję, opiekuję się kotem, chodzę na zakupy... Ale głównie pracuję.
– A wynagrodzenie chociaż godne? – dopytała.
– Mogłoby być lepsze, ale nie narzekam – przyznała.
– A życie prywatne? – Céleste przekręciła głowę z ciekawością.
– Życie prywatne... – Vivienne założyła włosy za ucho. – Moje życie prywatne nie istnieje.
– Och – wydała z siebie Céleste i spojrzała na nią ze współczuciem. – Mnie została pasja, córka i... Czasem szwagierka, chociaż jej nienawidzę.
– Współczuję straty Maxa – powiedziała niepewnie Vivienne i złapała ją za dłoń na stole.
Céleste uśmiechnęła się smutno i splotła swoją dłoń z tą jej, ściskając ją nieco.
– Obu nam nieszczególnie się ułożyło – westchnęła Vivienne, a Céleste pokiwała głową.
– Na ile wzięłaś urlop?
– Dwa dni – odpowiedziała jej Vivienne i pochłonęła ostatniego naleśnika.
– A masz gdzie spać?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro