Rozdział 37 Naznaczenie
Woda.
Wszędzie rozciągała się nienaruszona płaska tafla, która przypominała lustro. W odbiciu migotały gwiazdy, ciemność nieba rozciągała się po horyzont, pochłaniając wszelkie światło padające z księżyca. Linia sklepienia i ziemi zacierała się ze sobą, tworząc wszechogarniającą otchłań.
Amaya postąpiła pierwszy krok. Wcześniej nienaruszona powierzchnia zmarszczyła się nieznacznie, odznaczając się na tle gwiazd. Choć księżyc wisiał wysoko na niebie w pełni, w swojej całej okazałości, wszędzie otaczała ją ciemność. Nie miała pojęcia, gdzie jest i dlaczego się tam znalazła, ale to zdawało się nie mieć znaczenia. Jej nogi niosły ją przed siebie, jakby do jakiegoś celu, gdzieś daleko, którego jeszcze nijak nie mogła dojrzeć. Długie włosy sunęły za nią, sięgały do wody i płynęły — za lekkie, by utonąć. W kosmyki wczepiono kwiaty; prawdziwe, kolorowe kwiaty, przywołujące na myśl piękne łąki Yaali latem. Kilka z nich spadało co rusz, powoli tonąc w odmętach pustki, tworząc kolorową ścieżkę za Amayą. Suknia, którą miała na sobie dziewczyna, była biała, frywolna i lekka. Długi tiul poruszał się nieznacznie przy każdym jej kroku. Przypominała wszystkie najpiękniejsze suknie z Lathy i pozostawała tak bliska ich tradycji i pochodzenia: symbolizowała białego kruka.
Gdzieś daleko spod wody wypłynął piedestał. Choć wszędzie było ciemno, srebro mieniło się nieco, jakby niemo nawołując do siebie. W momencie, który wydawał się wiecznością i jednocześnie krótką sekundą, Amaya znalazła się przy nim. Coś leżało na płaskiej powierzchni. Z bliska dostrzegła, że to diadem. Wyciągnęła powoli ręce — nie umknęło jej, że nie miała na sobie rękawiczek, lecz nic nie poczuła na ten widok — i prawie dotknęła przedmiotu. Praktycznie czuła na palcach zimny metal, lecz nagle spod tafli wyciągnęły się długie dłonie.
Palce i ramiona wydawały się rozciągać, by tylko dosięgnąć dziewczyny. Chwyciły ją mocno za nogi. Amaya poczuła strach i odrazę, gdy tylko obcy dotyk dosięgnął jej skóry. Panika rozlała się w jej ciele, kiedy jeszcze więcej dłoni wyciągnęło się wokół niej, coraz wyżej, by opleść jej własne ramiona i klatkę piersiową. Szarpnęła się, by uciec, jednak nie mogła się ruszyć. Pusty, bezgłośny okrzyk osiadł na jej ustach, gdy rozciągnęła je w grymasie przerażenia. Dłonie ciągnęły ją w dół, coraz niżej w stronę głębin. Zadrżała, gdy z lekkim oporem jej stopy przebiły się przez taflę, zalewając ją paraliżującym chłodem. Zwróciła twarz ku niebu, chcąc jak najdłużej oddychać nocnym powietrzem i szukała ratunku. Ostatnie co widziała, to księżyc, pusto wpatrujący się w jej niechybną śmierć.
Gdy w całości zanurzyła się w wodzie, do głowy uderzył szok. Wokół niej rozciągała się nicość, a jedyne co czuła, to obce dłonie panoszące się na jej ciele. Dotykające ją wszędzie. Ściskające za skórę. Ciasno otulające każdą kończynę. Panika i głęboka odraza sprawiały, że nie mogła oddychać. Choć wiedziała, że gdy tylko otworzy buzię, woda naleje się do jej płuc, jednak strach przed dotykiem zasłaniał jej tę wizję, nie bała się utonąć, wolała wszystko inne od ciągłego dotyku tych obcych, zimnych dłoni.
Dość! — wrzeszczała w głowie. Pragnęła, by to wszystko się skończyło. Miała ochotę zniknąć, wypłynąć, uciec. — Nie dotykajcie mnie! Dość, błagam!
Czuła nikły ból w płucach. Nie była w stanie już dłużej wytrzymać. Całą siłą woli zmuszała się, by nie otworzyć ust we wrzasku lub żmudnej próbie nabrania powietrza. Przeszywające zimno wniknęło w jej kości i otuliło ciasno jej ciało, gdy dłonie ciągnęły ją coraz niżej w stronę głębin — kontrastowało z ogniem, który rozpalił się w jej klatce piersiowej i zaciskał gardło. Zaczęła kręcić głową, zrozpaczona, zdesperowana, by nie otworzyć ust, żeby nie utonąć. Jednak jej ciało pod wpływem gwałtownego skurczu, ostatniej próby przeżycia, nie posłuchało. Amaya otworzyła usta. W panice zaczęła kręcić głową i jeszcze bardziej wierzgać, przez co w pierwszych chwilach nie zauważyła, że nic się nie zmieniło. Mogła oddychać.
Jednak zanim zdążyła pochwycić tę świadomość i odetchnąć z ulgą, dłonie ruszyły się gwałtownie, wyciągnęły długie ramiona i chwyciły za twarz Amayi. Odwróciły ją w pewną stronę i przytrzymały, by nie mogła odwrócić wzroku. Próbowała się uspokoić, jednak strach i odraza budziły w niej chęć ucieczki. Zaczęła jeszcze bardziej wierzgać i wiercić się na tyle, ile miała sił, lecz w momencie, gdy obraz pojawił się przed jej oczami — przestała.
Czerwone światło dawało jej iluzję ciepła. Z każdą chwilą nabierało na intensywności. Po chwili jakimś dziwnym sposobem do jej uszu dotarły dźwięki. Z początku były ciche, nie potrafiła ich rozpoznać. Lecz po krótkiej chwili mimowolnie przed jej oczami stanął widok obcego wspomnienia ze świątyni. Ogień. Poczuła ciarki, instynkt podpowiadał jej, by się odsunąć. Jednak zaintrygowanie przysłoniło nikły strach, gdy cały obraz nabrał ostrości i płomienie się przed nią rozsunęły, by odsłonić, co za nimi spoczywało.
Nie rozpoznała tego miejsca, nigdy tam nie była. Znaleźli się na szczycie wysokiej góry, gdzie wybudowano wielki strzelisty budynek. Sama konstrukcja przypominała jej Zakon Krwi, więc zaczęła podejrzewać, że to jeden z pozostałych. Wszędzie wokół płynęły puchate chmury i ogarnął ją dziwny spokój. Otoczka głębin, w której tonęła, zniknęła i dziewczyna znalazła się na twardej ziemi. Po wodzie pozostał tylko lodowaty chłód. Nogi ugięły się pod nią, gdy tylko ponownie stanęła o własnych siłach. Zwiewna, piękna sukienka zniknęła. Zamiast tego miała na sobie obcisły, ciemnofioletowy kombinezon. Długie włosy z kwiatami zastąpiły krótkie kosmyki do ramion, spięte w ciasny kucyk. U pasa ciążyły jej dwa zakrzywione sztylety.
Gdy tylko się odwróciła, płomienie buchnęły w jej twarz. Nagłe ciepło przyprawiło ją o zawrót głowy. Odsunęła się instynktownie, prawie potykając się o leżący na posadzce kamień. Choć ogień był tak blisko, nie parzył jej. Czuła jego gorąco, ale nie odczuwała bólu. Zaintrygowanie sprawiło, że się rozejrzała. To, co ujrzała, powinno przerazić ją do szpiku, lecz nic nie czuła. Była niczym widz, trzecia osoba, kompletnie nie związana z tym, co widziała. Bez empatii. Bez uczuć. Ciężki woal snu odseparował ją od emocji.
Dlatego gdy uświadomiła sobie, że patrzy na całe Altoris z wysokości, nie wywołało to w niej większej reakcji. Nie tylko Zakon płonął, lecz cała planeta. Rozpoznała pojedyncze kontynenty z map, których tak pieczołowicie uczyła się na pamięć. Dopiero w momencie, gdy zobaczyła Lathę, poczuła, jak z jej twarzy odpływa cała krew. Jej kraj praktycznie nie istniał.
Nawet z oddali widziała płomienie połykające lasy i pola. Sczerniała przestrzeń nie przypominała już nic z tego, co znała i zdążyła pokochać. Jej dom, jak i domy innych praktycznie przestały istnieć. Jednak co doprowadziło do tego wszystkiego? Co to miało znaczyć?
Czy to było nieme ostrzeżenie, czy może przepowiednia przyszłości?
Amaya prawie krzyknęła, gdy nagle w swojej dłoni dostrzegła pochodnię. Z każdą chwilą coraz bardziej ciążyła w jej dłoni. Choć składała się głównie z drewna, dziewczyna nie była w stanie jej utrzymać w ręce. Chciała pomóc sobie drugą dłonią, jednak znikąd pojawił się tam sztylet, który wcześniej wisiał przy jej biodrze. Zanim zdołała cokolwiek zrobić, wyrzucić go, czy po prostu podtrzymać drugą rękę, pochodnia spadła. Nie wiedziała dlaczego, jednak ten widok obudził w niej głęboką rozpacz i desperację. Logika podpowiadała jej, że to nic nie zmieni, praktycznie wszystkie kontynenty już się spaliły, zostały strawione przez ogień. Jednak i tak bała się. Była przekonana, że owszem, ta jedna pochodnia zmieni wszystko. Tak, jakby ktoś włożył jej te myśli do umysłu, pojawiły się tam niechciane, nierozumiane, lecz tak samo intensywne i prawdziwe jak jej własne.
Pochodnia spadała, ogień wirował w powietrzu, coraz bliżej ziemi. Lecz zanim jej dosięgnęła, wszystko nagle się zmieniło. Woda zalała widok po horyzont i Amaya gwałtownie wróciła tam, gdzie pojawiła się na początku. Płomienie zniknęły tak szybko i nagle, jak się pojawiły, zgaszone głębinami. Dziewczyna znowu stanęła na zimnej tafli, lecz nie poczuła ulgi. Główka pochodni zgasła, gdy tylko zetknęła się z wodą. Dźwięk drewnianej pałki odbił się echem po nicości.
Księżyc znów zawisnął nad Amayą. Teraz poczuła się winna. Niczym ofiara przed ogromnym, osądzającym ją poważnym autorytetem. Był potężny i wielki, zdawał się zbliżać w jej kierunku z każdą chwilą, ale jednocześnie nadal wisiał daleko i wysoko na niebie, czego Amaya nie potrafiła pojąć. Miała wrażenie, jakby pochylał się nad nią, zbliżał drastycznie, czuła jego obecność, napięcie. Choć kompletnie się nie ruszał.
Zanim zdążyła zrobić krok, odetchnąć, czy chociażby się rozejrzeć, księżyc runął w dół. Zaczął spadać i z cichym pluskiem, tak po prostu, utonął w wodzie. Widziała jedynie jego jasny, srebrny blask, niknący powoli w głębinach. Ponownie ogarnął ją mrok.
Wahała się, czy podejść w miejsce, gdzie zniknął. Poszła przed siebie, jednak zatrzymała się w półkroku, gdy już blade światło znowu zaczęło jaśnieć. Choć kompletnie nie rozumiała, co to miało znaczyć, spodziewała się znowu okrągłej pustej tarczy księżyca, powoli wznoszącej się na ciemne niebo nocy. Dlatego zszokowana cofnęła się nieco, gdy z wody wychynęły dwie ręce. Oparły się o ponownie stabilną i twardą taflę wody, podtrzymując resztę ciała, która po chwili wyłoniła się z ciemności. Amaya cofnęła się o kilka kroków, gdy rozpoznała twarz postaci. Lodowate spojrzenie jasnych oczu o chłodnym odcieniu błękitu wydawało się jeszcze bardziej dosadne, gdy okalały je białe włosy. Proste, grube brwi, teraz o jasnym odcieniu, już nie były tak groźne i nie nadawały twarzy tak bardzo poważnego wyrazu. Czarna górna warga zniknęła, a gdy te obce usta się otworzyły, Amaya ponownie zamarła.
Formowały się w słowa, jednak dziewczyna nic nie słyszała. Próbowała je rozpoznać z samego ruchu warg, lecz nie była w stanie. Obca, a jednocześnie tak znajoma postać wstała z gracją, wypluwając się z przerażającej pustki. Nadal bezgłośnie mówiła coś do Amayi, jednak zamiast słów, z jej ust wyłoniły się bąbelki, jakby próbowała oddychać pod wodą. Księżniczka próbowała się cofnąć, wstrząśnięta tym widokiem. Zrobiła nerwowo kilka kroków w tył, gdy jej jasnowłosa kopia wyciągnęła do niej rękę. Wydawała się prosić o pomoc. Zdawała się tonąć, choć nigdzie w powietrzu nie było wody. Nie potrafiła jej przekazać tego, co tak bardzo pragnęła powiedzieć. W jej ruchach malowała się desperacja, choć twarz miała spokojną. W pewnym momencie Amaya napotkała niewidzialną ścianę i ze zgrozą uświadomiła sobie, że nie ma gdzie uciec.
Jej oddech przyspieszył, kiedy postać drastycznie się do niej zbliżyła. Choć rozpoznawała w niej siebie, nie potrafiła zaufać temu czemuś. Widziała jasnobrązowe piegi rozsiane na policzkach. Prosty nos, cienką górną wargę, która zawsze była jej kompleksem, a która teraz wydawała się tak dziwna i obca bez czarnej plamy. Nie rozumiała nic z tego, co się działo. Nie mogąc się dalej ruszyć, wpatrywała się tylko, jak sylwetka porusza się z dziwną gracją i eterycznością, z jaką Amaya nigdy nie potrafiłaby się poruszać. Wstrzymała oddech, gdy jej kopia stanęła naprzeciwko. Od ich zetknięcia, dzielił je tylko jeden krok.
Nagle postać chwyciła ją za lewą rękę. Zanim Amaya zdążyła zareagować, kopia pochyliła się, rozchylając nieco usta, z których nadal wypływały bąble pełne powietrza, niczym w wodzie. Zesztywniała, nie miała pojęcia, co się dzieje, lecz jednocześnie ogarnął ją dziwny spokój. Ostatnie, co pamiętała, to zimna dłoń mocno ściskająca jej przedramię i ich usta łączące się w pocałunku.
~ ☾ ~
Amaya obudziła się z krzykiem, zlana potem. Machinalnie, wciąż w głębokim szoku, dotknęła dłonią ust, które nadal wydawały się mokre. Oddychała szybko, urywanie. Sięgnęła pamięcią do tego, co właśnie widziała i zdziwiła się, że pamiętała wszystko bardzo dokładnie i wyraźnie. Choć miała przed sobą wszystkie części układanki, nic z nich nie potrafiła wyczytać. Zwykle nie zwracała uwagi na sny, lecz ten był dziwny, intensywny i wydawał się prawdziwy nawet po obudzeniu. Lodowate spojrzenie kobiety, która wydawała się jej sobowtórem, nie opuszczało jej umysłu.
Przetarła dłonią twarz i gdy pewien kształt mignął jej przed oczami, w mieszance przerażenia z niedowierzaniem i szokiem, zrozumiała wszystko w jednej chwili. Spojrzała na swoje przedramię, na którym widniał jasny, szaro-niebieski zawiły wzór.
Nie wzór — poprawiła się w myślach — Dotyk Śmierci.
Od razu przypomniała sobie moment, gdy kobieta dotknęła ją tam podczas snu. Poczuła, jak jej serce zamiera, gdy uświadomiła sobie, że uformował się w słowo — Iinø. Nie znała starego języka Księżycowych, a domyślała się, że to właśnie w nim została zapisana wiadomość. Wstała z łóżka, wciąż wpatrzona w Znak, jakby mógł w każdej chwili zniknąć. Nie wierzyła własnym oczom. Rhea ją... wybrała?
Zrozumiała, co to oznaczało. Z nową motywacją i ekscytacją, postanowiła, że nie może przegapić takiej okazji. Została Dotknięta, Rhea uznała ją za godną. I na dodatek przekazała jej wiadomość! Teraz Mistrzowie musieli jej wysłuchać. To idealny moment, by przedstawić swoje warunki umowy. W końcu szala przechyli się na ich stronę.
~ ☾ ~
W zakonie panował chaos.
Plac na najgrubszej części sierpa, gdzie stały wszystkie budynki, został przeznaczony do treningu z obecnymi Łunami. Pogoda dopisywała, a że Caph został przypisany, by w ten konkretny dzień zająć się wyrzutkami, postanowił wykorzystać rozległą przestrzeń, której nie znaleźliby w Zakonie dla tak dużej ilości osób. Owszem, sale były liczne i dość spore, ale nikt nie projektował ich z myślą, by w środku trenowało aż ośmiu akolitów. Jednak tylko siedem z nich stawiło się dzisiaj na zajęcia. Choć Mistrzowie nie mieli pojęcia jak konkretnie poprowadzić nauczanie bez uczniów niemających Nocnej Natury, starali się zacząć od podstaw i skupić na rzeczach i technikach, które i tak byłyby przydatne akolitom Zakonu. Nadal cały laur Mistrzów główkował nad tym co będzie wyznacznikiem promocji ucznia na wyższy szczebel uczenia. Wcześniej Dziecko Zmierzchu stawało się Dzieckiem Krwi pod jednym, bardzo prostym warunkiem: musiało odpowiednio dobrze zapanować nad swoim demonem. Demonem, który posiadały jedynie Księżycowe Elfy. Choć to dotyczyło drugiego i trzeciego etapu, na tę próbę uczono wszystkich już od samego początku. Zapanowanie nad ciemnością, nad bestią, która drzemała w każdym Srebrzystym, nie było takie proste i z pewnością wymagało czasu i wielkich pokładów wiedzy. Dlatego wszystko robili stopniowo.
Z Vaanami, Słonecznymi Elfami i Orfanami nie mogli praktykować takich nauk. Choć każde z nich miało w sobie pewną moc, umiejętności, których również mogli się uczyć poskromić, w zakonie nie było odpowiednich osób, by im z tym pomóc. Nikt się nie znał na Promienistej Naturze, czy Darach. Dlatego skupiono się na podstawach walki — które bez wrodzonych atutów Księżycowych i tak dla niektórych były bardzo trudne do przyswojenia — bo stanowiły neutralną podstawę, od której każdy mógł zacząć.
Posiadanie Vaana wśród uczniów zakonu zdawało się czymś odklejonym od rzeczywistości. Srebrzyści w dużej mierze polowali na Twenów, a tak naprawdę każdy Vaan mógł się takim stać w każdej chwili. To tak, jakby weszli z własnej woli w paszczę lwa i czekali na śmierć. Nikt nie wiedział, jaką presję musieli na sobie czuć, ale oni i wszyscy wokół zdawali sobie sprawę, że gdy tylko okażą, chociażby znikome oznaki Zdziczenia, z pewnością nikomu to nie umknie.
Choć w tamtej chwili zdawali się kompletnie o tym nie myśleć.
Kolejna strzała wbiła się blisko centrum tarczy i Thalia wraz z Callianem krzyknęli w triumfie. Caph wędrował gdzieś w oddali, przyglądając się grupce już kompletnie zrezygnowany, gdy przestali słuchać jego wykładu na temat Rhei i pierwszych lat w Raavi, pierwszej stolicy. Eira tylko odgarnęła poskręcane włosy z ramion i nonszalanckim gestem przerzuciła je na plecy, okręcając się na pięcie.
— Nie ekscytujcie się tak, przecież to nic takiego. Nawet nie trafiłam w sam środek. — Westchnęła ciężko, jakby zmęczona ich zachowaniem, jednak na jej ustach majaczył cień uśmiechu, który pieczołowicie próbowała zatuszować.
— Ale byłaś bardzo blisko i już to się liczy! — Thalia uśmiechnęła się szeroko do przyjaciółki.
Eira biła się ze swoją egocentryczną chęcią bycia w centrum uwagi i głęboką odrazą przed cieszeniem się z drobnych rzeczy. Zawsze na drodze stało coś jeszcze ważniejszego. Zawsze. Szczęście z błahych powodów było tylko odwróceniem uwagi od ważnych rzeczy. Nie warto było tracić czasu na oblewanie drobnych zwycięstw, jeśli wielka porażka wciąż wisiała na horyzoncie.
— Thalio, czy już ktoś ci mówił, że twój optymizm potrafi dobić człowieka?
— Tak, ty — mówiła nadal z wielkim uśmiechem. — Wierzę, że gdy tylko zabiję cię moim, jakże zabójczym optymizmem, odrodzisz się jako piękny nie-zrzędliwy motyl. Liczę na to każdego dnia, kochana!
— Ja też, uwierz. Tyle że na wieczny spokój.
— Bez przesady, Eiro. — Pandora siedziała na murku, znudzona. — Skąd ten ponury humor? Zwykle potrafiłaś ignorować entuzjazm Thalii.
Kobieta tylko przewróciła oczami i przycupnęła obok przyjaciółki. Spuściła głowę w ciszy. Jedno pobieżne spojrzenie na Rai'a pozwoliło Pandorze połączyć wskazówki i domyśliła się, co chodziło jej po głowie. Odchyliła się nieco i przymknęła oczy.
— Nie unikniemy tego, wiesz o tym.
— Dlatego tym bardziej się stresuję... Nie wpłyniemy na niego, to nasz przywódca, tak wiem, nawet nie musisz mi o tym mówić.
Pandora otworzyła kilka razy buzię, jakby chciała coś powiedzieć, jednak się nie odezwała. Eira podniosła brwi w zdziwieniu.
— Nie zamierzasz się wymądrzać, że właśnie to chciałaś mi powiedzieć i się już domyśliłaś, o czym pomyślałam — wyprostowała palec i zaczęła odliczać — co jadłam na śniadanie i jaki kolor bielizny postanowiłam dzisiaj ubrać?
— Nie muszę nic mówić. — Prychnęła, jednak zwróciła się do niej z uśmiechem. — Dobrze wiesz, że wiem.
Eira otworzyła szeroko oczy w szczerym szoku. Już chciała zapytać jakim cudem i upewnić się, czy miała rację, gdy Emric podszedł do dziewczyn od tyłu i otulił je ramionami, wciskając głowę między ich sylwetki.
— Jak tam dziewczęta? Wiecie, że jeśli będziecie się lenić podczas zajęć, nigdy nas nie wypuszczą na polowanie? — Spojrzał po nie poważnie, jednak Eira wpatrywała się w przyjaciółkę, która mówiła do niej bezgłośnie:
— Czerwone.
Pokręciła głową i gwałtownie wstała z murka.
— Skąd ty...!?
— To całkiem proste. — Emric wstał, zdziwiony nagłym wybuchem siostry. — Przecież Pandora nam bez przerwy powtarzała zasady zakonu, nawet ja zapamiętałem. — Skrzywił się i przechylił głowę w pytającym geście. Zaczął martwić się o siostrę, nie widział nigdy, by kompletnie zignorowała słowa Pandory.
Eira opanowała się szybko i rzuciła suchy uśmiech w stronę brata.
— Oczywiście, już pamiętam. Masz rację. Chodź potrenować, zanim Pandora zajrzy tam, gdzie nie powinna. — Wskazała na nią ostrzegawczo i nie odwracając się za siebie, wróciła na pole treningowe, gdzie ustawiono kukły i tarcze. Nie musiała się upewniać, czy Emric za nią idzie. Dobrze wiedziała, że bez zastanowienia zrobi praktycznie wszystko, o co go poprosi. On sam udał, jak miał w zwyczaju, że rozumie jej słowa i ruszył za nią bez komentarza.
— Torrynie, szykuj się! Ty i ta twoja proteza nie macie ze mną szans. — Kobieta związała czarno-białe włosy w wysoki kucyk, dając znać przyjacielowi, że nie zamierza się hamować. On tylko uśmiechnął się pod nosem i wypluł tytoń w wodę, rozciągającą się poza platformą.
— W porządku, ja i moja proteza jesteśmy gotowi.
Kilkanaście kroków dalej przy kukłach, trenowali Callian z Thalią. Gdy Eira zbyła ich oschłym komentarzem, skupili się ponownie na ćwiczeniach, które wcześniej przerwali. Caph nadzorował ich poczynania, choć to Rai wtrącał uwagi i komentował ataki podopiecznej.
— Za wolno!
— Za sztywno!
— Za delikatnie!
Thalia przerwała w pół kroku i odwróciła się do Rai'a.
— Chyba wolałabym, żeby Mistrz Caph miał dojście do głosu.
Długi, ciężki miecz leżał bezwładnie wzdłuż jej nogi, gdy opuściła rękę. Pot perlił się na jej czole. Krótkie loki, które wymknęły się z koka, przykleiły się do karku. Wyglądała na wycieńczoną, choć dopiero co zaczęli ćwiczenia.
— Mistrz Caph nie zna cię tak dobrze, jak ja. Nie zna twoich słabych punktów i mocnych stron. Potrafię to u ciebie wykorzystać.
— Nie zna, bo nie dajesz mu poznać!
Rai tylko przewrócił oczami. Zignorował jej słowa i wskazał na manekina.
— Jesteś Vaanką, Thalio. Wykorzystaj to, wiesz, że nie powinnaś się hamować. Tym bardziej nie w walce, nie w sytuacji, kiedy może zależeć od tego twoje życie.
Dziewczyna jedynie westchnęła i spochmurniała drastycznie. Spojrzała na swoje dłonie. Callian spoglądał na nią z przejęciem.
— Thalio, zwierzęca natura to wielki atut, ale nikt nie powinien zmuszać się do tego, byś go wykorzystywała. Jeśli radzisz sobie w inny sposób, to skup się na tym.
— Łatwo ci mówić, chłopaku. — Rai spojrzał na niego twardo. — Ty pogodziłeś się ze swoim Darem i akceptujesz to, kim jesteś. Nie wahasz się, nie zastanawiasz nad moralnością tego, co robisz. Czy może przypadkiem nie zatracisz swojego człowieczeństwa. Bycie Vaanem nie jest takie proste, nie machniesz sobie ręką i z oddali zabijesz wroga. Oni zalewają swoje pazury krwią, babrają się w trzewiach i gównie. Nie zrozumiesz tego. Jak mógłbyś?
Callian zdawał się szczerze zdziwiony nagłym naskokiem Rai'a.
— Wydajesz się dużo wiedzieć o byciu Vaanem, sam będąc jedynie Promienistym — wyrwało mu się z gardła, zanim zdążył pomyśleć nad tym co mówi i do kogo. — Mam takie samo prawo głosu, jak ty!
— Wystarczy. — Thalia zacisnęła mocno wargi. — Oboje macie racje, ale też się mylicie. Dlatego proszę... zamknijcie się już. Nie ucieknę od tego, kim jestem, jednak dopóki nie zaprzyjaźnię się z bestią w środku, nie mam zamiaru ryzykować swoim człowieczeństwem. Chciałabym wierzyć, że nie zawsze agresja, to jedyne rozwiązanie... jednak Tweni nie dają nam wyboru. — Westchnęła ciężko. — Bolesna prawda jest taka, że pod tą postacią nie dam im rady. Jednak prawda jest również taka, że głupotą byłoby zaryzykować przemienieniem w Zdziczałego bez kompletnej pewności, tym bardziej jeśli czuję się taka niestabilna... Tak czy inaczej, decyzja należy do mnie.
— Nie po to tu przyszliście? — zapytał głucho Callian, wpatrzony w pustkę rozciągającą się do horyzontu, zamyślony. Złość uszła z niego tak szybko, jak się pojawiła. — Nie chcieliście się nauczyć zabijać Twenów, nie korzystając ze Zwierzęcej Natury...? W końcu Księżycowi z niej nie korzystają, mają wypracowane odpowiednie sposoby, jednak my nie mamy do nich dostępu. Co chcieliście uzyskać? Jakim cudem pominęliście taki szczegół?
Rai z Thalią spojrzeli po sobie. Mężczyzna zacisnął usta, odwrócił wzrok. Widocznie zastanawiał się, czy nie zdradzić Callianowi prawdy. Jednak wciąż się powstrzymywał. Thalia zdawała się z ledwością trzymać wszelkie informacje w sobie. Co rusz spoglądała na swojego przywódcę i podreptywała w miejscu, jednak nic nie powiedziała. Lecz Callian i tak zauważył coś interesującego, ponownie dostrzegł maskę na jej twarzy, przez chwilę przygnębienie wydarło się na wierzch. Nie wiedział jeszcze, czego dokładnie dotyczyło. Zaniepokoił się. Jakby się nad tym zastanowić, wszyscy zdawali się dziwnie przejmować Rai'em. Jeszcze nie wiedział, dlaczego dokładnie. Przeczucie podpowiadało mu, że nie chodziło o nic dobrego. Jak się później okazało, miał kompletną rację.
— To chodzi... o naszą kulturę — powiedział niepewnie, dobierał każde słowo powoli i ostrożnie, jakby niebezpiecznie blisko balansował przy granicy z tym, czego za wszelką cenę nie chciał wyjawiać. Thalia tylko spoglądała na niego cicho, dedukując z jego wypowiedzi, co dokładnie postanowił.
— Dużo się wydarzyło na przestrzeni lat. — Postanowiła dodać do wypowiedzi mistrza. — Zorganizowaliśmy się w tę grupkę po licznych atakach Twenów. W kulturze Słonecznych Elfów zemsta jest kluczowym elementem życia. Chyba trochę podpatrzyliśmy to od Księżycowych. — Thalia zaśmiała się cicho, jednak w jej głosie nie było słychać wesołości. — Sęk w tym, że mamy powód do walki. Jedni dla zemsty, inni dla zwykłej sprawiedliwości. Niektórzy przez kulturę i wierzenia, inni poprzez własne opinie i chęć pokoju. Nieważne, czy się kwalifikujemy, czy nie, musimy spróbować i zasięgnąć pomocy w najlepszym do tego miejscu. Też chcemy mieć w tym wszystkim swój wkład. — Spojrzała dumnie na Calliana, jednak bardzo szybko jej oczy zasnuł smutek. A może przejęcie?
— Wiesz, Callianie? — W głosie Rai'a nie było słychać pogardy, jednak mag i tak wyczuł w nim wyższość. Poczuł się mały. — Wiem, że reszta już ci to proponowała, zdają się szybciej przywiązywać do obcych, niż ja. — Zwrócił poważny wzrok na Thalię. — Jednak ktoś taki, jak ty, przyda się w naszych szeregach. Nie zastanawiałeś się kiedyś nad ratowaniem świata? Byciem bohaterem? Wykorzystaniem swoich umiejętności do robienia dobra?
Callian spojrzał na niego zdziwiony. Zmarszczył brwi, zastanawiając się.
— Czy teraz w pewnym sensie już nie jesteśmy jedną drużyną? W końcu wszyscy dołączyliśmy do zakonu. — Wzruszył ramionami.
Oboje ponownie spojrzeli po sobie, już teraz marnie udając obojętność. Chłopakowi przestało się to podobać. Ponownie złe przeczucia prześlizgnęły się po jego ciele. Już teraz był pewny, że coś przed nim ukrywali.
— No tak — Rai jako pierwszy zdołał coś powiedzieć. — Masz rację. Chyba jeszcze to do mnie nie dotarło. — Z jego gardła wydobył się suchy, wymuszony śmiech.
— Wracamy do ćwiczeń? — wypaliła Vaanka. — Możesz pokazać, jak bardzo rozwinął się twój Dar, Callianie. Z chęcią zobaczę, u kogo boku będę walczyć w przyszłości! — Nagły entuzjazm Thalii nieco zdziwił chłopaka, jednak nie zamierzał odmawiać sposobności do wykorzystania magii. Miał ochotę z nimi porozmawiać, dopytać co ukrywają, co tak naprawdę się za tym wszystkim kryło. Lecz wiedział, że i tak nie uzyska odpowiedzi. Wolał poczekać na odpowiedni moment. Zawsze starał się być szczery i nie knuć intryg, lecz przeczucie podpowiadało mu, by jeszcze poczekać. Zresztą, po ich reakcji widział, że i tak nie mieli zamiaru niczego zdradzać.
Nieważne jak bardzo był rozdarty, uśmiech podniecenia igrał mu na ustach. Rozgrzał palce i kark, po czym podszedł w stronę manekina.
— Nie, nie, nie — zacmokał Rai. — Co to jest za ćwiczenie, przeciwko takiemu przeciwnikowi? Thalia, bierz miecz.
Dziewczyna wytrzeszczyła na niego duże brązowe oczy. Zdawałoby się, jakby jej loki również nastroszyły się w zdziwieniu. Otworzyła usta, by już zaprotestować, jednak ugryzła się w język. Nie chciała, przez chwilę trudno było jej się ruszyć, jednak z cichym westchnieniem poprawiła miecz w dłoni i podeszła do Calliana. Nie była w pozycji, by mu odmawiać. Wiedziała, że nie powinna.
— Postaram się być delikatna.
Z początku chłopak się przestraszył, jednak wizja porządnego treningu wzbudzała w nim iskierki ekscytacji — co go nieco zdziwiło, jeszcze jakiś czas wcześniej wzbraniałby się od przemocy, nieważne w jakiej formie. Czy chęć doskonalenia swoich zdolności może być zgubna, niebezpieczna? W przypływie, jakże zdradliwej pewności siebie, uśmiechnął się szeroko.
— Nie musisz. W końcu co to będzie za trening?
Thalia jedynie przytaknęła i odeszła kilkanaście kroków dalej, naprzeciw chłopaka. Podniosła miecz, wskazując klingą na Calliana.
— Sam się o to prosiłeś. Pamiętaj, że potem mogę cię uleczyć.
On tylko zaśmiał się gromko i dodał:
— Dziękuję, ale nie będę... — nie zdążył skończyć, bo Vaanka rzuciła się w jego stronę, nie czekając na dalszą część zdania. Chłopak krzyknął i instynktownie cofnął się, uciekając od natarcia.
— Thalia! — krzyknął, nieco oburzony i zdziwiony.
— Broń się! — Głos Rai'a był donośny, jednak ledwo dochodził do uszu Calliana. W jego głowie buzowała krew. W panice kompletnie nie zarejestrował jego słów. I tak postępował instynktownie.
Odskoczył ponownie kilka kroków, jednak Thalia deptała mu po piętach. W jej oczach dostrzegał zimne zdeterminowanie. Zganił się w myślach, gdy ponownie panika kazała mu uciekać. Spróbował wyrównać oddech, uspokoić się. Znaleźć jakieś zaklęcie, które pozwoli mu ją znokautować, ale nie skrzywdzić. Jak miał się bronić, nie atakując jej? Nie chciał jej zranić!
— Atakuj! — wykrzyknęła, przecinając powietrze mieczem. Nie wahała się, jej ruch był precyzyjny i szybki. Co ona wyprawiała?!
— Nie mogę mu pokazać, że jestem słaba — wyszeptała, gdy tylko znalazła się blisko. Tym razem nie zaatakowała. — Atakuj! — powiedziała już głośniej i znowu przybrała groźną minę.
Gdy znaleźli się w odpowiedniej odległości, by mógł odsapnąć i zebrać myśli, przytaknął i zgodził się z nią. Czas na prawdziwy trening. Nadal nie miał zamiaru jej krzywdzić, ale znał kilka zaklęć, które z pewnością ją poturbują i utrudnią walkę.
Ustawił się odpowiednio i czekał na odpowiedni moment.
Thalia poprawiła miecz w dłoniach. Choć zgrywała pewną siebie i agresywną, jej fechtunek nie był na wysokim poziomie. Nadal musiała się wiele nauczyć. Atakowała szybko i zwinnie, jednak była przewidywalna, a jej ruchom brakowało odpowiedniej techniki, szybko się męczyła. Callian również nie miał doświadczenia w walce, łatwo panikował i dawał się ponieść emocjom i odruchom. Lecz czasem właśnie te odruchy mu pomagały. Potrzebował tylko więcej odwagi i pewności siebie.
Automatycznie wystawił ręce przed siebie, chcąc się obronić. Obudził w nich nikłą wiązkę mocy, posyłając przed siebie silny powiew wiatru. Czuł, jak ciepła moc przenika przez jego żyły i opuszcza opuszki palców. Nadal nie potrafił się temu nadziwić, nacieszyć tym niesamowitym uczuciem. Wciąż nie wierzył w swoje szczęście.
Thalia została odepchnięta w połowie naskoku i zatoczyła się do tyłu. Opuściła miecz, skonsternowana. Nie spodziewała się takiej obrony ze strony chłopaka. Uśmieszek rozciągnął się na jej twarzy.
— Czyli zmieniłeś zdanie. To dobrze.
Nic nie odpowiedział. Wiedział, że mógłby to szybko zakończyć. Pozwolić sobie zasięgnąć do odpowiedniej ilości mocy i... no właśnie co? Mógł zrobić wiele. Otumanić ją, zamknąć w bańce bez wyjścia, nasłać na jej umysł koszmary, oślepić, zamienić w żabę... poparzyć niekontrolowanym promieniem słońca. Jednak bał się ruszyć ręką. Już wcześniej dowiódł sobie, że bardzo łatwo może kogoś nieumyślnie skrzywdzić. Obrazy z Inicjacji wróciły do niego niczym żywe. Poczuł zimne ciarki, włoski na ciele stanęły mu dęba. Nie miał zamiaru ryzykować.
Kiedy dziewczyna ponownie się ruszyła, Callian poczuł panikę wzbierającą w jego ciele. Strach ścisnął go boleśnie za żołądek. Jakby nie panując nad swoim ciałem, wbrew sobie, wyciągnął rękę przed siebie, krzyknął i poczuł, jak ponownie moc opuszcza jego ciało. Momentalnie swąd uniósł się w powietrzu.
Przeraźliwa cisza sprawiła, że otworzył gwałtownie oczy, chcąc upewnić się, że nic nikomu się nie stało. Zanim dostrzegł cokolwiek, odór spalenizny trafił do jego nosa. Zrobiło mu się niedobrze. Zimny pot spłynął mu na czoło. Obraz przed jego oczami był rozmazany.
Nie, nie, nie. Błagam — powtarzał w myślach. Oczami wyobraźni widział zwęglone ciało Thalii i poczuł, jak wymioty podchodzą mu pod samo gardło. — Nie znowu. Nie tym razem! Nie Thalia!
Drobna dłoń dotknęła jego ramienia.
— Było blisko. — Thalia ścisnęła go i uśmiechnęła się szeroko. — Następnym razem będzie lepiej.
Był pewny, że wszyscy mogli usłyszeć, jak kamień spada mu z serca.
— Nie możesz się tak hamować! — Rai podszedł do nich gniewnie. — W taki sposób nigdy nie rozwiniesz swoich umiejętności. — Wskazał na palącą się kukłę. — Czy ty znasz tylko jedną sztuczkę?
Callian opuścił ręce wzdłuż tułowia w geście rezygnacji. Chciał zaprotestować, oburzyć się, jednak nic nie powiedział. Zraniło go to. Te słowa zaatakowały jego czuły punkt, jedną z wielu rzeczy, którymi się ostatnio zadręczał. Gdyby coś się stało... Nie wybaczyłby sobie. Nigdy.
— Jak mam się nie hamować, do Ciemnej Pustki?! — wypalił, wzburzony przez to wszystko. — Wcześniej prawie was pozabijałem. Jak mam się nie hamować?! — Czuł gorący gniew płynący wraz z jego krwią.
Rai zdawał się nie zwracać uwagi na jego ton. Nawet zirytowany i wzburzony, twarz miał spokojną i rozluźnioną. Gdy się odezwał, głos miał wręcz monotonny, praktycznie zmęczony.
— Nie ma znaczenia, jak się w tym wszystkim czujesz i do czego doprowadzisz poprzez ćwiczenia. Uczymy się przez ból, robienie tego, czego się boimy i nie chcemy robić. Na tę chwilę sam dla siebie jesteś zagładą, chłopaku.
Callian zdawał się kurczyć z każdym jego słowem. Budziły w nim gniew, jednak pewna część, głęboko w nim, zgadzała się z Rai'em. Wiedział, że ma rację, nieważne jak bardzo nie chciał tego przed sobą przyznać. Wypuścił ze świstem powietrze, opuścił głowę. Złote loki wysunęły się z kucyka i musnęły go po twarzy.
— Wolę się uczyć i nikogo przy tym nie krzywdzić.
— W takim razie życzę powodzenia. Jestem ciekaw, czy uda ci się poskromić moce do czasu najbliższego spotkania z Twenami.
— Rai, nie bądź okrutny.
— Nie jestem — odparował wręcz natychmiast. — Dobrze wiesz, jak to się kończy. Jesteś praktycznie w tej samej pozycji. Pamiętasz, co się stało w Guri, czy może mam ci przypomnieć?
Thalia cofnęła się o kilka kroków. Pokręciła głową, założyła ramiona na piersi w obronnym geście.
— Ja wtedy nie mogłam...
— Nie mogłaś i to prawie kosztowało nas życiem, Thalio. Taka jest rzeczywistość. Właśnie przez to, że nie jesteś w stanie przekroczyć tej granicy, płacimy potem za twoje błędy. Ciekawe jak się będziesz czuć, gdy któreś z nas przez to zginie.
— Przestań! Mówiłeś, że już nigdy do tego nie wrócimy. Że przeszłość zostaje za nami! Nie popełniłam więcej tego błędu, wiem, że źle zrobiłam, co mam jeszcze powiedzieć?! — W jej głosie rozbrzmiewały desperacja i gniew. Z ust Thalii brzmiały obco, nienaturalnie. Nigdy nie odnosiła się tak do nikogo, a przede wszystkim nie do niego.
Rai, który do tej pory był odwrócony od dziewczyny, teraz gwałtownie zwrócił się w jej stronę z groźnym grymasem na twarzy. Powietrze wokół nich zgęstniało z wściekłości i napięcia. Callian miał ochotę uciec i jednocześnie stanąć pomiędzy Thalią i Rai'em. Stał niczym słup soli, niezdolny do ruchu.
— Co masz jeszcze powiedzieć? Nic! Nic nie zmieni tego, co się stało, a ja tak łatwo o tym nie zapomnę i ty też nie powinnaś. Niech ten obraz dręczy cię do końca życia — wycedził jej prosto w twarz, aż cofnęła się odruchowo — niech będzie twoim paliwem i motywacją do zmiany. Tak to właśnie powinno wyglądać.
— Przestań! Nie wiesz, jak to jest, nie masz pojęcia co to za uczucie codziennie budzić się z myślą, że to może twój ostatni dzień. Że może właśnie dzisiaj stracisz nad sobą kontrolę i kompletnie zatracisz się w dziczy. Już nigdy nie będziesz sobą. Łatwo ci mówić! — Teraz to ona się zbliżyła. Jej oczy płonęły furią. — To nie twoje zmartwienie i nigdy nie będzie.
— Nie moje zmartwienie? — zapytał głucho. Thalia uświadomiła sobie, że mogła nieco przesadzić. Uspokoiła się w tej samej sekundzie. — Rzeczywiście, masz rację. Przypomniałaś mi, po co tu przybyliśmy, postaram się być bardziej użyteczny i sam wykonam swoją rolę. — Wpatrywał się w nią twardo, nie spuszczał z niej wzroku.
— Nie rób tego teraz, nie musisz!
On zignorował jej słowa, cokolwiek zamierzał i sobie postanowił bardzo twardo i stanowczo. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Spojrzał na nią ten ostatni raz i powiedział:
— To był zaszczyt.
Po czym zniknął.
~ ☾ ~
W Szkarłatnej Sali panował tłok i zamieszanie.
— Jesteście pewni? — Alheria próbowała brzmieć spokojnie, jednak jej głos trząsł się z przejęcia. — To mogło być sztuczne, narysowane... Skąd pewność...?
— Wątpisz w kompetencje Tkacza, Alherio? — Oświecony spiorunował ją spojrzeniem.
— Nie, oczywiście, że nie — zaczęła się bronić, oburzona dotknęła dłonią piersi, wyprostowała się nieco. Biżuteria zadźwięczała cicho.
— Nie ma wątpliwości co do tego, że Znak był prawdziwy. Szkoda tylko, że nikt nie dowiedział się o nim wcześniej. — Dubhe wyjrzał przez okno, starał się wyglądać na nieprzejętego całą sytuacją, jednak cały trząsł się w środku. Jak mogło do tego dojść?! Jakim cudem ich Matka... Dlaczego akurat ona?! To im poważnie pokrzyżowało plany.
— Podobno nadal jest Dotknięta.
— Tkacz odmówił wykonania blizny?
— Nawet się u niego nie pojawiła. Poszła od razu do nas.
Bardzo dobrze — pomyślał Dubhe. — Teraz wystarczy dopilnować, by Znak zniknął, zanim cokolwiek z nim zrobi. Zostanie natychmiastowo wyrzucona z Zakonu za znieważenie Rhei.
— Przekonamy się, gdy nam go pokaże.
— Nie dziwię jej się — powiedział Tiaki. — Jest teraz nietykalna, każdy w jej pozycji chciałby to wykorzystać.
— Tylko żeby nie odbiło się to na jej niekorzyść. — Myślał na głos Caph.
— Co masz na myśli Mistrzu Caphie? — zapytał Dubhe, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co chciał przez to powiedzieć.
— No... wiecie. Mamy teraz proste wyjście, żeby dopilnować, by wygnano ją z Zakonu.
— A od kiedy pomagamy w tym naszym akolitom, Caphie? — Alheria umyślnie pominęła jego tytuł, choć ten zdawał się tym nie przejmować.
— To nie tak... ale sami wiecie, że łatwiej byłoby... Ona nawet się nie stawia na zajęcia!
— To wyjątkowa sytuacja — wtrącił Eta.
— Oczywiście, że tak, jednak musimy też wziąć pod uwagę fakty. Nasza Matka ją wybrała. Czy w takiej sytuacji to nie my znieważylibyśmy ją i jej wolę? — Tiaki jak zwykle pozostawał chłodny i rzeczowy. Teraz bez Alnaira, ku zdziwieniu wszystkim, to on stał się rozsądkiem grupy. Choć do bycia empatą było mu daleko. Nikt nie będzie w stanie zastąpić go tak całkowicie.
Wszyscy umilkli w zamyśleniu. Niestety miał rację. Sytuacja, choć wydawała się prosta, a rozwiązanie jakby pokazało się same, niestety taka nie była.
— Czy możemy ją po prostu wpuścić i wysłuchać? — Alheria przyłożyła zabliźnioną dłoń do czoła, już zmęczona tą sytuacją. — Myślę, że wszyscy się zgadzamy, co do niezdradzania Rhei. Nie mamy dużego pola do manewru w tej sytuacji. Nie ma co tego odkładać na później.
— Masz rację, Mistrzyni Alherio. — Dubhe odwrócił się w jej stronę, jego twarz była spokojna, jednak spojrzenie miał zimne, zdeterminowane. Coś się urodziło w tej jego głowie. — Wpuście ją.
Wszyscy wstrzymali oddech, gdy dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się powoli. Do środka weszła Amaya.
Atmosfera w sali zmieniła się drastycznie. Wszelkie słowa, które jeszcze sekundę wcześniej cisnęły się Mistrzom na usta, teraz zostały w przełykach. Wodzili wzrokiem po dziewczynie, czekali, aż podejdzie, jakby jeden fałszywy ruch miał sprawić, że eksploduje. Doskonale wiedzieli, co ona tam robiła i co chciała im powiedzieć. Lecz wciąż była jedna istotna niewiadoma. Co planowała z tym zrobić? Jak chciała wykorzystać tę dużą przewagę, która jednocześnie tak łatwo mogła doprowadzić do jej zguby?
Kurtyna się rozsuwa, wchodź na scenę, Amayo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro