Rozdział 34 Zdrada i gorzki posmak
Choć jej zmysły były stłumione, czuła dreszcze, gdy bose stopy dotknęły mokrej trawy. Powietrze było zimne. Jeden krótki wydech, sprawił, że z jej ust wydostała się mgiełka. Postawiła kilka pierwszych kroków i zauważyła, że jej oddech przyspieszył. Zrobił się płytki, urywany. Zaczęła panikować, choć wokół niej widniała pustka. Nic, tylko niekończące się pole trawy. A wokół deszcz — wirował, tańczył, prowadzony przez wznoszący się wiatr.
Szła przed siebie. Miała wrażenie, jakby cienie wokół niej rosły. Lgnęły do niej, powoli ruszały się, rozciągały, by tylko zamknąć ją w ciasnym kokonie. Nie zauważyła, gdy nagle zaczęła biec, jakby nie panując nad swoim ciałem. Panika rozlała się po jej ciele, zimnymi obawami i kazała przyspieszyć.
Wbiegła na małe wzniesienie, potykając się na mokrej trawie. Co rusz obracała się za siebie. Ktoś ją gonił...? Nie. Nikogo tam nie było. Więc dlaczego czuła bez przerwy czyjąś obecność? Blisko, jakby tuż obok. Dotyk ręki na ramieniu sprawił, że krzyknęła. Obróciła się ponownie, lądując na ziemi przy nagłym ruchu. Pusto. Była tylko ona i dudniący w uszach deszcz.
Zacisnęła mocno szczękę. Dezorientacja mieszała się ze strachem. Czuła... Wiedziała, że ktoś był tam razem z nią! Dlaczego nic nie widziała? Wstała powoli, wciąż wpatrując się w miejsce, z którego przyszła. Coś mówiło jej, że musi biec. Biec daleko przed siebie, daleko i szybko, by uciec, przed czymkolwiek, co na nią czyha.
Stanęła jak wryta, kiedy udało jej się wdrapać na szczyt.
Gdy tylko spojrzała na to, co się przed nią rozciągało, poczuła, jak coś budzi się w jej świadomości. Niczym plama atramentu rozlało się po umyśle, powoli zagłębiając się w każde zakamarki. Obudziła się w niej nienawiść. Uczucie tak potężne i głębokie, że zgięła się w pół. Pulsowało w jej skroniach, rozrastało się, krzyczało. Wrzask rozbrzmiał, jakby zewsząd. Ogłuszył ją, otumanił. Dyszała, gdy udało jej się ponownie wyprostować. Kiedy tylko podniosła wzrok, nienawiść zatliła się jasnym ogniem, zamieniając w złość.
Wściekłość poniosła ją przed siebie. Krople deszczu spadały na jej twarz, na włosy, prostując sprężyste loki. Nic sobie nie z tego nie robiła, szła dalej, zapatrzona w podłużne kształty sterczące z ziemi. Miała wrażenie, jakby jej żyły stanęły w ogniu. Choć cała płonęła, zaczęła drżeć.
Na borowisku widniało pole bitwy. Lecz, gdy tylko to słowo wpadło jej do głowy, od razu je odrzuciła. Rzeź. Nigdzie nie było widać śladów walki, jedynie masowe morderstwo. Jakby nie panując nad swoimi nogami, szła dalej. Groteskowe ciała nabite na pale wyginały się we wszystkie strony. Długie włosy Orfanów lały się długimi falami, układając się na ziemi. Usta z czarną wargą rozchylały się w grymasach bólu. Setki par oczu wpatrywały się pusto w niebo. Bosa stopa dziewczyny weszła w kałużę krwi, jednak ona nawet nie drgnęła. Szła w środku alei, otoczona zmarłymi i napawała się tym widokiem. Już sama nie wiedziała, do kogo należały te emocje. Czuła się jak naczynie. Dzbanek, do którego wlewano co rusz wodę. Krzyk ciągle rozbrzmiewał w powietrzu.
Rozbrzmiał potężny ryk, a po chwili niebo przecięła błyskawica. Wszystko rozbłysło w jednej, krótkiej chwili. Na ziemię padł głęboki cień. Nie należał do niej, choć rozciągał się od jej stóp. Był potężny, szeroki i dwa razy większy.
W tamtej chwili chciała się odwrócić. Uciec, nie patrzeć na to wszystko. Jednak gdy tylko spróbowała się ruszyć, jej ciało nie słuchało. Była niczym widz, obcy w swoim własnym ciele. Patrzyła ze zgrozą, jak idzie dalej przed siebie. Krok po kroku. Próbowała napiąć mięśnie, zatrzymać się, wbić stopy w ziemię, jednak nic się nie działo. Nie panowała nad sobą. Nie mogła nic zrobić.
Daleko na końcu ścieżki leżał półżywy Orfan. Podtrzymywał się na pieńku zrąbanego drzewa. Deszcz zmył brud z jego twarzy. Z jego boku lała się krew. Nawet nie był świadomy tego, że ktoś się do niego zbliża.
— Nie chcę na to patrzeć! — krzyknęła... a właściwie chciała krzyknąć, jednak jej usta nawet nie drgnęły. Znikąd w jej ręce znalazł się topór, a Orfan w ułamku sekundy był tuż obok.
Wiotkie, drobne ramiona uniosły ciężkie narzędzie wysoko nad głowę.
— NIE! — Chciała wrzasnąć. Zasłonić oczy. Zatrzymać ostrze.
Nie mogła.
Głęboki, głośny pomruk ponownie rozniósł się wśród chmur. Rozbłysk błyskawicy oświetlił twarz Orfana. W tamtej chwili jego aparycja się zmieniła. Twarz zrobiła się bardziej okrągła, z głowy wyrosły gęste, marchewkowo-pomarańczowe pukle. Zielone oczy schowały się za powiekami. To była... ona.
Topór runął w dół.
Omisha obudziła się z krzykiem. Pot lał się po jej karku, czerwone loki przykleiły się do czoła. Machinalnie spojrzała na swoją dłoń, gdzie widniało oko Aediona. Jeszcze czuła na obrzeżach świadomości, jego pulsujące emocje. Jej emocje? Nie miała już pojęcia, do kogo rzeczywiście należały. Sama na widok martwego Orfana, czuła swoją złość... triumf. Prawda? Wzdrygnęła się, gdy ponownie usłyszała ten charakterystyczny dźwięk łamiącego się karku i chlupnięcia, kiedy głowa powędrowała na mokry grunt. Sen minął, jednak jej serce nadal tłukło się mocno o żebra. Nie potrafiła wyrównać oddechu. Przed oczami widziała jedynie swoją zdekapitowaną głowę leżącą na ziemi.
Zamknęła oczy i odwróciła się gwałtownie, jakby mogła uciec od tego obrazu. Wiedziała, że to była groźba. Aedion wyczuwał jej emocje. Jej wątpliwości. Przypominał, do czego był zdolny i po co tam przyszli... Nie mogła sobie pozwolić na więcej takich pomyłek.
Wiedziała, po co tam przybyli. Wiedziała, jak ją wychowano. I przede wszystkim wiedziała, że Orfanie zasługują na śmierć. To przez nich Aedion został zamknięty w Pustce. To oni byli odpowiedzialni za całe jego cierpienie i ból. Bogini Orfanów była zwykłą oszustką i morderczynią. Nie powinni byli istnieć. Nie zasługiwali na to. To do nich się to wszystko zaczęło. To ONI zawinili. To ONI sprawili, że teraz nie mogła się zobaczyć ze swoim mistrzem, jedyną osobą, którą podziwiała, która się dla niej liczyła. Dlatego musieli... — jednak czy słusznie...? — musieli zgładzić ich wszystkich. Tak. To jedyne wyjście, bo chciał tego jej pan. Zgładzą ich. Pozbędą się każdego i stworzą nową rasę. Nowe Altoris bez skaz.
Omisha poczuła dziwny komfort, gdy udało jej się wzbudzić w sobie własne emocje. Własny gniew. Postanowiła się nim kierować. Wyszła pospiesznie z komnaty, przebrana w pierwszą lepszą suknię, którą znalazła. Pomimo tego, że nienawidziła tej całej rasy, musiała przyznać, że wykonywali piękne tkaniny, a wiele z ich strojów nawet nie dorównywało temu, co Omisha zdołała zobaczyć przez całe życie.
Choć nie widziała wcale tak dużo. Miała wrażenie, że dopiero tutaj, pierwszy raz z dala od Ziemi Niczyjej, rzeczywiście poznaje świat. Skrzywiła się, gdy minęła portret pary królewskiej. Odwróciła wzrok. Jednak siedzenie w zamku nie było jej idealnym sposobem na poznawanie Altoris. Nie od tej strony, której pragnęła.
Zatrzymała się, gdy usłyszała dźwięk łopoczących skrzydeł. Wrona frunęła wysoko pod sufitem, po chwili zapikowała w dół i stanął przed nią Ino, otulony ciemną mgiełką mocy.
— Wróciłem ze zwiadu — obwieścił krótko. — Jedna ze służących pragnie się z tobą zobaczyć.
— Co ona ma niby do gadania? — Zdziwiła się. Nie miała zamiaru z nikim rozmawiać i negocjować. Już teraz powoli zbliżali się do obrzeży Lathy, kraj był praktycznie w połowie pod ich panowaniem. Dlaczego miałaby słuchać jakiejś służki?
— Mówi, że znała księżniczki.
— Och — powiedziała tylko.
Nie potrafili znaleźć nikogo, kto dobrze znał Amayę. Omisha wiedziała, że najstarszą córkę miała z głowy i Tala prawdopodobnie zginęła w ruinach. Ino na początku ich przejęcia postarał się by była daleko od kogokolwiek, kto mógł ją uratować. Choć nie chciała tego przed sobą przyznać, informacje o księżniczce i reszty rodziny królewskiej mogły jej się naprawdę przydać. Może akurat znała położenie dodatkowej kryjówki, gdzie mogli się skryć przed tym wszystkim?
Wiedziała, że właściwie nie musiała pytać o Księżycowe Elfy. Choć orientowała się jedynie o wojnie, która trwała od Początku Istnienia i ogólnie o relacjach, jakie miały między sobą dwie rasy, jej plan by doprowadzić to wszystko do końca już dawno był w działaniu. Wcześniej zaryzykowała i wykorzystała potężną dawkę mocy, by posłać na Altoris chmurę burzy pyłowej. Lecz to nie dało jej wystarczających efektów. Owszem, udało jej się skutecznie zastraszyć Orfanów, ale nie zabiła swoich celów. I na dodatek drastycznie pogłębiła swoją więź z Aedionem, korzystając z takich pokładów mocy. Sama nie wiedziała, czy popełniła błąd.
Urwała gwałtownie natłok myśli, zanim doszczętnie zboczył na temat jej pana. Za bardzo bała się, że Aedion przechwyci pojedyncze zdania i uczucia. Nie chciała mieć dodatkowych problemów.
Im dłużej kontemplowała wysłuchania służącej, tym bardziej przekonywała samą siebie, że to dobry pomysł. Zawsze będzie mogła ją uciszyć w każdej chwili, może nawet ukarać i dać przykład garstce. Na samą myśl, poczuła, jak w jej trzewiach, głęboko w środku, obudził się płomień nienawiści. Zrobiło jej się niedobrze. Z jej ust wydobył się cichy jęk. Zaczęła kierować się w stronę sali tronowej, gdzie zamierzała przesłuchać Orfankę, lecz po kilku krokach jej wizja zamazała się nieco. Omisha zaczęła się chwiać. Ciężar jej ciała przeważył i poleciała bezwładnie na ścianę. Zanim uderzyła, wyciągnęła dłonie przed siebie, próbując znaleźć oparcie. Przez krótką, straszną sekundę, miała wrażenie, jakby patrzyła na męskie, duże ramiona. Zamrugała, otumaniona. Jej wzrok wrócił do normy, a ona runęła na twardą powierzchnię.
— Wszystko w porządku? — Ino podszedł niespiesznie, jednak w jego głosie dało się słyszeć dozę zaniepokojenia.
— T-tak. — Pokręciła głową. Dotknęła rozpalonego policzka i spuściła głowę, chcąc wziąć kilka głębokich wdechów.
Coś z cichutkim pluskiem kapnęło na podłogę.
Omisha zmarszczyła brwi. Gdy rozpoznała ten kolor, od razu dotknęła ponownie twarzy. Poczuła ciepłą wilgoć w okolicach ust. Żołądek ścisnął jej się boleśnie w krótkiej panice. Przełknęła ślinę, podniosła powoli głowę. Wypuściła ze świstem powietrze nosem, zacisnęła zęby i poszła dalej. Wiedziała, że jej ciało zaczęło negatywnie reagować na intensywną więź z Aedionem, a potężne zaklęcie wymagało od niej zapożyczenia dużej ilość siły witalnej. Choć zdawała sobie sprawę, że to wszystko się tak skończy, nie spodziewała się, że zacznie się tak wcześnie.
— Wszystko w porządku? — rzucił za nią Ino. Rozpoznał krew na podłodze i podbiegł do przyjaciółki. — Zaczęło się, prawda?
— To nic. — Uśmiechnęła się półgębkiem. — Chodźmy.
Ino tylko mruknął pod nosem, roztargniony, jednak podążył za przyjaciółką. Nie zamierzał się w to mieszać, ani się z nią kłócić. W sali tronowej już czekała na nią kobieta, z którą Omisha miała zamiar porozmawiać. Magini przywdziała poważną i władczą maskę. Usiadła na tronie i spojrzała na nią z góry.
— Powstań. — Podniosła otwartą dłoń. — Jak masz na imię?
Orfanka dygotała ze strachu. Powoli podniosła się z ziemi, jednak nie zdołała spojrzeć na Omishę.
— Renna, o pani — powiedziała cicho.
— Więc dlaczego sądzisz, że znasz położenie królów i dlaczego, o Aedionie, miałabym ci uwierzyć? — Założyła nogę na nogę, chcąc wypaść nonszalancko. Ulżyło jej, że w głosie nie było słychać osłabienia, które tak dotkliwie czuła w tamtej chwili.
— Moje dzieci... — zaczęła niepewnie. Rozpłakała się gwałtownie na samą myśl o ich śmierci, zasłoniła szloch dłonią. — Moje dzieci są tutaj w stolicy... o pani. Nie mogę ich stracić. Pomyślałam... — kolejna pauza — że jeśli ci pomogę, to nas oszczędzisz. Pracowałam tu całą kadencję królowej, wiem wszystko, przysięgam.
— Dobrze więc. — Westchnęła. Wiedziała, że nie powinna jej zabijać, tym bardziej jeśli okaże się przydatna. Musiała pamiętać, że była przykładem, Orfanie bez przerwy ją obserwowali, jeśli chciała w przyszłości wyciągać od nich informacje, nie mogła jej zabić, później oni sami za bardzo by się bali. Niestety, nie powinna pozwolić sobie na zabijanie każdego Orfana, którego spotkała, nieważne jak bardzo, by tego pragnęła. Ich plan obejmował przetrwanie Orfanów. Przynajmniej do czasu.
— Powiedz mi wszystko, co wiesz, a cię ułaskawię. Znaj dobro naszego pana.
Renna nadal stała pośrodku sali. Rozglądała się rozbieganym spojrzeniem, oczy miała szeroko otwarte w przerażeniu. Wzięła głęboki wdech, jakby zastanawiając się ten ostatni raz, czy dobrze robi...
— Przepraszam cię, Zemiro.
...i zaczęła mówić.
Omisha dowiedziała się o wiele więcej, niż się spodziewała. Z pewnością nie doceniła plotek, które krążyły po zamku, nie sądziła, że z pozoru fałszywe informacje, mogą naprowadzić ją na tyle tropów. Plan działania powoli formował się w jej głowie. Na twarzy rozpełz się szeroki uśmiech. Och, tak. Po nietrafionym pomyśle z burzą pyłową zdołała obmyślić plan działania jak uciszyć Amayę. Ten już był dawno w trakcie działania, jednak Zemira wraz z tą swoją zgrają nie dawała jej spokoju. Teraz... Och, teraz wszystko wydawało się aż za proste. Z ledwością zdołała zdusić okrzyk triumfu! Praktycznie czuła na języku smak zwycięstwa. Aedion będzie wniebowzięty!
— Rzeczywiście, niektóre informacje się przydadzą. — Przytaknęła, jednak jej ton pozostał chłodny i władczy. — Możesz wyjść.
— Och, dziękuję! — Wykrzyknęła, składając dłonie w geście modlitwy. Oczy zaiskrzyły nadzieją. — Dziękuję!
Omisha wstała. Machnęła ręką i chciała wygonić Rennę z sali, jednak gardłowy, stłumiony jęk przerwał jej, gdy ledwo zaczęła. Skonsternowana spojrzała na służącą, gdy ta runęła na podłogę. Oparła się ciężko ramieniem, jakby nie potrafiła ustać o własnych siłach. Omisha weszła na pierwszy schodek, niepewnie, jednak zatrzymała się w pół kroku, gdy zobaczyła lejącą się krew z szyi Orfanki. Kałuża powiększała się gwałtownie z każdą chwilą. Jasna krew tryskała łukiem. Brudziła jej jasną suknię, wylewała się na kafle, tonęła w bruzdach podłogi. Oczy, wcześniej pełne nadziei, nie wyrażały już nic.
Cofnęła się. Spojrzała na swoje dłonie, nie będąc pewna, co to spowodowało... Czy to ona...? Ale jak?
Ino przyglądał się wszystkiemu bacznie przy wejściu do sali. Jego sylwetka tonęła w głębokich cieniach. Ani drgnął.
— Nie jest już mi potrzebna. — Słowa wydostały się z ust Omishy, jednak to nie ona je wypowiedziała. — Dowiedziałem się wszystkiego, by doprowadzić plan do końca. Czas, by wkroczyć do finału.
~ ☾ ~
Zemira płakała.
Choć dowiedziała się o śmierci swoich córek już jakiś czas temu, ból nadal rozdzierał jej serce tak samo intensywnie, jak wtedy, gdy pierwszy raz o tym usłyszała. Choć była w stanie jasno pochwycić rzeczywistość, to wszystko wydawało się snem. Koszmarem, który się skończy, gdy tylko się obudzi. Pewna część jej świadomości chciała po prostu odmówić. Nie zaakceptować tej wiadomości i żyć w przeszłości — gdzie jeszcze wszystko miało nadzieję na powodzenie, gdzie mogła stworzyć piękne, bezpieczne królestwo ze wszystkimi jej córkami.
Jednak wiedziała, że nie może tego zrobić. Starała się mieć w polu widzenia nie tylko własne zachcianki, ale i dobro całej Lathy. Próbowała sobie o tym przypominać, odkąd została koronowana. Tym bardziej wtedy, gdy postanowili zamknąć Amayę w zamku i udawać przed ludem, że jej Dar spętano, by uniknąć wściekłości całej stolicy. Wiedziała, że w przeszłości popełniła wiele błędów. Jednak wszystko robiła dla dobra Orfanów. Powtarzała to sobie bez przerwy. Otarła łzy.
Skrzywiła się. Domek Renona od kilku dni bez przerwy wypełniały kłótnie Eliasa z Erinem. Oboje nie pałali do siebie sympatią i ukrywanie się tam przez ostatnie tygodnie, sprawiło, że zaczęli sprzeczać się o najmniejsze drobnostki. Kiedy rozbrzmiały kolejne krzyki, Zemira westchnęła i podeszła do niewielkich drzwiczek pod schodami. Udało jej się przekonać Renona do otworzenia portalu, choć już ostatnia przechadzka wymagała od niego wielkiego wysiłku. Samo sprawdzenie położenia księżniczek trwało kilka dni, bo Renon nie miał wystarczająco siły. Dopiero po pewnym czasie, gdy zdołała się nieco uspokoić i uformować w głowie działanie, przekonała go, by pozwolił jej dojść do Dolnej Yaali.
— Bez przerwy kręciłeś się w zamku! — Doszło do kobiety. Jej mąż wrzeszczał, nic nie robiąc sobie ze śpiącego starca.
Przymknęła oczy, sfrustrowana.
— Bo ciebie nigdy tam dla niej nie było, ty...!
Odsunęła od siebie obelgi. Skupiła się na celu.
Zacisnęła pięści. Nie zamierzała się poddawać. Nie zamierzała marnować tego czasu na pogrążanie się w żałobie, choć sama myśl wypełniała jej serce fizycznym, głębokim bólem. Wiedziała, że teraz nie mogła sobie na to pozwolić, nie mieli czasu. Obiecała sobie, że na wszystko przyjdzie odpowiedni moment, gdy ten cały chaos minie. Szczerze miała taką nadzieję.
Skorzystała z tego, że wszyscy byli zajęci sobą. Wzięła głęboki wdech i otworzyła drzwi.
Gdy ponownie uformowała się z nicości, zorientowała się, że wstąpiła na rynek. Właśnie wychodziła ze sklepu zielarskiego Renona, jakby była tam w środku przez cały czas. Naciągnęła kaptur na głowę, próbując pozostać niezauważona, jednak nawet nie miała się przed kim ukrywać. Wszędzie było pusto.
Otuliła się ciaśniej płaszczem, gdy zimowy wiatr wpadł pomiędzy budynki. Rozejrzała się. Wszystkie uliczki, rynek, publiczne miejsce przy fontannie — nigdzie nikogo nie było. Zemira zaczęła przechadzać się po okolicy, nadal uważając. Panika rozlała się po jej ciele.
Nie... Niemożliwe, by ten chory mag zabił całą moją stolicę — przeszło jej przez myśl. Przyspieszyła kroku, rozglądając się coraz bardziej zawzięcie. — Prawda? — Zaglądała we wszystkie minione uliczki, przez okna budynków, do sklepów. Wszędzie pusto. — Prawda?!
Nagle ktoś zasłonił jej usta, chwycił w pasie i przycisnął do ściany.
— Nie szarp się i siedź cicho.
W pierwszej chwili Zemirę zamroził szok. Jednak oprzytomniała i sięgnęła za siebie, gdzie powinien być oprawca. Oczywiście, nie wybrała się do miasta bez broni, miała swój Dar. Choć jego główna część pozwalała jej przelać komuś lub czemuś energię, z czasem nauczyła się ją zabierać. Zakrawało to o Mroczny Dar, dlatego nigdy nikomu o tym nie powiedziała.
Machała chaotycznie dłonią, szukając odsłoniętego ciała napastnika. Gdy napotkała skórę, chwyciła mocno i pewnie. Skupiła się.
— Wiem, kim jesteś, nawet nie próbuj udawać! — krzyknął, jednak jego ton robił się coraz mniej dosadny. Przy ostatnich słowach obniżył się do szeptu.
Ucisk zelżał. Zemira była w stanie się wyswobodzić i w jednym ruchu to ona przycisnęła mężczyznę do muru.
— Uwierz, nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. — Wydyszała. Bardzo rzadko korzystała z tak zaawansowanej techniki swojego Daru, kosztowało ją to dużo energii. — A teraz powiedz: gdzie są pozostali?
Mężczyzna obejrzał się na nią. Czarna warga wykrzywiła się w grymasie, jednak gdy tylko rozpoznał rysy twarzy królowej, zesztywniał.
— O, Kha, królowo... — Próbował niezgrabnie się wyswobodzić, by móc ukłonić się władczyni. Zemira go wypuściła.
— Mój tytuł nie ma teraz znaczenia.
I żadnej mocy — dodała w myślach.
— Chowacie się gdzieś, prawda? Chcę zobaczyć się z ocalałymi.
Orfan przełknął ślinę, nadal próbując zrozumieć, co właściwie królowa robi w zgliszczach miasta. Rozejrzał się, bijąc z myślami.
— Pragnę pomóc.
Spojrzał na nią bystro. Świdrował ją wzrokiem, jakby chcąc wyczytać, czy rzeczywiście jest prawdziwa. Przytaknął bardzo, bardzo powoli.
— Dobrze. Zabiorę cię do nich.
~ ☾ ~
Zejście do kryjówki ocalałych znajdowało się w klapie opuszczonego baru "Biały Kruk". Do podziemi prowadził ciasny korytarz i długie zejście. W ciemności roznosiły się odgłosy nierównego chodu, co chwila przerywane przez mamrotanie Orfana. Gdy zrozumiał, że rzeczywiście ma do czynienia z królową — a nie zmiennokształtnym magiem — nie miał pojęcia jak właściwie się zachować. Pomimo jej przekonań, że to w tamtej chwili nie miało najmniejszego znaczenia, on i tak się przejmował.
Odwrócił się do niej po raz kolejny, nie chcąc mówić do królowej, odwrócony tyłem. Jednak potknął się i przytrzymał ściany.
— Skupmy się na dojściu do reszty — przypomniała mu. Choć zachowanie w ten sposób nieco ugasiło jej obawy. Bała się, że i mieszkańcy stolicy będą zachowywać się tak, jak ci w zamku. Zastraszeni, bez innego wyboru, postanowili sprzeciwić się władcom.
Gdy weszli do pomieszczenia, w środku panowało poruszenie.
Zemira, by wejść do środka, musiała się pochylić. Kiedy tylko przeszła przez próg, uderzyła w nią duchota i wilgoć. Klitka, będąc schowana głęboko pod ziemią, nie miała okien i dostępu do świeżego powietrza. Wszędzie wisiał zapach potu i krwi.
Minęła grupkę osób pichcących coś w prowizorycznej kuchni. Inni przemierzali w pośpiechu pokój, spiesząc się do rannych. Ciasny supeł w żołądku zacisnął się jej na sam widok. Wszyscy byli zmarnowani i przejęci. Lecz próbowali pomagać sobie nawzajem. To właśnie była potęga jej narodu.
— Kochani! — Nieznajomy, który ją przyprowadził, stanął na środku pokoju. — Zbierzmy się razem na sekundę. Mamy ważnego gościa!
Zemira bez słowa postąpiła kilka kroków w stronę północnego wyjścia z pokoju, jednocześnie ściągając kaptur z głowy. Siedziała tam kobieta na bujanym krześle. Jednak zdawała się nie mieć pojęcia, co właściwie dzieje się dookoła niej. Królowa przyciągnęła do siebie krzesło i chwyciła staruszkę za dłoń. Wokół niej zaczęli zbierać się Orfani. Szeptali między sobą, niedowierzając.
— Jesteś pewny, że to królowa? — Ktoś odważył się zapytać. Widocznie już wcześniej wiele razy Ino ich oszukał, bali się kolejnego przekrętu.
— Tak — powiedział pewnie. — Królowa skorzystała ze swojego Daru, choć... w trochę inny sposób. Zdołała mnie osłabić, ale sami wiecie, że może oddać swoją energię. Po prostu to odwróciła.
— Ale to... — ktoś zaczął.
— Mroczny Dar?
— W tym kierunku się rozwinął — skwitowała, odrywając wzrok od Coralie. Serce zabolało ją na samą myśl, gdy pomyślała o Amayi. Jaką hipokrytką była, od razu ją skreślając...
Kilka osób wierząc w te słowa, dobrze znając Dar królowej, padło na podłogę. Inni pozostali sceptyczni. Zemira to rozumiała, nie zamierzała nikogo zmuszać. Sama w ich sytuacji nikomu by tak po prostu nie zaufała, nawet z takim dowodem.
— Wiem, że jestem wam winna przeprosiny, za wszystkich spętanych i wygnanych z miasta. — Bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że to nie był odpowiedni czas, by zaczynać ten temat. Ryzykowała buntem, wielu nie pogodziło się z tym, co działo się w przeszłości. — Jednak proszę, nie skupiajmy się na tym. Nie teraz. Nie mogę zostać z wami na długo, jednak cieszę się, że udało mi się was znaleźć. — Urwała na chwilę, jednak podjęła już cicho: — Że ktokolwiek przeżył.
— Z Mrocznymi Darami byłoby nam łatwiej się bronić!
— Tak, no właśnie! Jak niby mamy sobie poradzić bez takich Darów!?
— Sami skazaliście nas na śmierć!
— Uspokójcie się, proszę! — Mężczyzna podniósł ręce i podszedł do grupki. — Królowa ryzykowała swoim życiem, by nas tu znaleźć, dajmy jej dojść do słowa!
— Naszym też... — ktoś się wtrącił, jednak Zemira to zignorowała. I tak zareagowali lepiej, niż się spodziewała.
— Postaram się do was przychodzić w miarę moich możliwości. Będę was wspierać na tyle, na ile mi się uda. — Wstała, powiodła po wszystkich twarzach poważnym, zdeterminowanym spojrzeniem. — Jak sami wiecie, potężny mag przejął Górną Yaalę i powoli zaskarbia sobie całą Lathę. Widziałam, co robiła z poddanymi i jak na nich wpłynęła. Domyślam się, że burza pyłowa to również jej sprawka. Niestety, jest potężniejszym przeciwnikiem. Nie damy rady pokonać jej sami.
Zatrzymała się na chwilę. Jeszcze długo przed przyjściem zastanawiała się, czy wyjawić im to, co przeczytała ostatnio w liście, jednak nie chciała przed nimi niczego ukrywać. Byli równi. Zasługiwali na prawdę, nawet jeśli miała ich zaboleć.
— Mam złą i dobrą wiadomość. — Skrzywiła się. — Dostałam list od króla Levena. Niestety, śmierć syna na naszej ziemi uznał za naruszenie sojuszu. Nie zgodził się, by nam pomóc, nawet w tak trudnej dla nas chwili...
Przerwała, gdy ponownie zawrzało poruszenie. Panika rozsiała się po zebranych.
— Leven nam nie pomoże? Ale jak to?!
— Oni mają najsilniejsze wojsko... — Ktoś jęknął. — To koniec, już po nas.
— Co z ludźmi, co z Asmen? — Rzucił starszy mężczyzna. Zemira westchnęła.
— Nie udało mi się z nimi skontaktować. — Skłamała.
Zemirze błysnęła przed oczami przeszłość. Zobaczyła swoje długie lata w Asmen. Te kluczowe chwile... Bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że zachód im nie pomoże. W końcu byli po stronie Aediona. To była jej wina...
Królowa, chcąc uniknąć większej wrzawy, zaczęła:
— Jednak mam też dobrą wiadomość! — Poczekała, aż wszyscy się uspokoją. Czuła jak z każdym słowem jej serce ponownie rozdziera się na drobne kawałeczki, jednak wydusiła to z siebie: — Zdołaliśmy dowiedzieć się, które z dziedziczek przeżyły. — Jej głos się załamał. Oczy zalały łzami. Odchrząknęła, nie chcąc pokazywać przy nich słabości. Potrzebowali, by przewodził nimi ktoś silny. — Księżniczka Amaya przeżyła.
— Ta... z Mrocznym Darem? — Upewnili się.
— O nie... Amaya.
Rozniosły się mieszane odczucia. Zemira wszystkie zabiła w zarodku, choć w jej środku krew aż wrzała z wściekłości i rozpaczy:
— Najlepsza z sióstr, która mogła zostać, by walczyć o nas wszystkich — powiedziała z naciskiem. Następne słowa wypowiedziała przez zęby, zabarwił je kolor złości: — Nie mam zamiaru słuchać waszych wątpliwości i obelg... na temat słuszności tego, które z moich dzieci przeżyło.
Wszyscy umilkli.
— Moi drodzy, jest nadzieja — powiedziała cicho, z trudnością. Z wielkim wysiłkiem odsunęła głęboko swój ból. Skupiła się na zebranych, którzy wpatrywali się w nią z oczekiwaniem.
Nie teraz — przeszło jej przez myśl.
Przełknęła ślinę. Ponownie spojrzała po ich twarzach. Wszyscy spoglądali na nią błagalnie, jakby liczyli na zesłanie natychmiastowego ratunku. Odkupienia. Uratowania z rąk tego potwora i wszystkiego, co ich spotkało. Była ich królową, nie mogła ich zawieść.
— Znamy sposób na zwerbowanie do nas najlepszej armii w Altoris. Mamy szansę na ocalenie!
Pozwoliła, by te słowa osiadły na ich duszach i pozwoliły zasiać szczyptę szczęścia i ulgi. Sama poczuła nikłe ciepło, gdy zobaczyła zmianę na ich twarzach.
Tylko muszę wrócić do zamku — pomyślała.
W pokoju wybuchły okrzyki radości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro