Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 25 Dobre i złe wieści

Przybycie uczestników Inicjacji obudziło panikę.

Pojawili się w odpowiedniej porze, dokładnie wtedy, gdy wszyscy tego oczekiwali. W Antracytowej Sali w jednej chwili pojawiło się dwanaście osób. Dokładnie tam, skąd zostali wysłani. Jeden z akolitów krzyknął, gdy dostrzegł krew. Ktoś inny wskazał na Vaanów, leżących półprzytomnie na podłodze. Jednak większość skupiła swoją uwagę na pewnej osobie o długich, czarnych włosach. Plama krwi rozlewała się leniwie po ciemnej podłodze. Dziewczyna się nie ruszała. Nie oddychała.

— Przepuście mnie! — ryknął Dubhe, rozpychając się wokół uczniów laską.

Na jego twarzy nie można było wyczytać większych emocji, gdy spostrzegł Amayę we krwi, jednak niektórzy mogli przysiąc, że uśmiechnął się pod nosem. Dopiero po kilku sekundach odwrócił się i wrzasnął do wszystkich stojących wokół niego:

— Przyzwać mi tu Tkacza, ale już!

Kilka osób pobiegło do przejścia, inni spięli się, gdy pierwsze osoby zaczęły odzyskiwać przytomność. Do Zakonu dostała się jedynie czwórka Księżycowych Elfów. Ktoś podbiegł do jednego z nich, gdy spostrzegł, że jest ranny.

— Jest więcej poszkodowanych! — ktoś krzyknął, kiedy zobaczył kolejne plamy krwi.

Dubhe warknął, poirytowany. Oczywiście, że byli ranni, w końcu walczyli o miejsce w Zakonie!

— Bierzcie rannych — powiedział spokojnym, nieco zrezygnowanym tonem. — Przenieście ich do Tkacza, już! — ryknął do najbliżej stojących i wskazał na tych leżących na ziemi.

Wszyscy spojrzeli po sobie, dostając sprzeczne rozkazy od Mistrza. Jednak garstka osób niezwłocznie wykonała polecenie. Na początku sprawdzili wszystkich Księżycowych. Okazało się, że dwójka z nich poniosła dość poważne rany.

Pierwszy z nich nie reagował na wołanie. Ktoś poklepał go po policzku, jednak ten się nie budził. Jego twarz była poparzona. Skóra na policzku stopiła się, bąble i zaczerwienienia rozciągały się na prawie całą połowę twarzy. Jego szyja nie była w lepszym stanie i akolici martwili się, że reszta jego ciała nie wygląda lepiej. Podnieśli go ostrożnie i położyli na prowizoryczne nosze, które przynieśli akolici od Tkacza Krwi.

Drugi z rannych był w lepszym stanie, choć on również nadal pozostał nieprzytomny. Na jego ciele można było dostrzec identyczne poparzenia. Na szczęście obejmowały tylko połowę ramienia. Skóra zawinęła się w niezrozumiałe wzory, przezroczyste bąble pokrywały połowę zaczerwienień. Kiedy i on został wyniesiony z Antracytowej Sali, reszta akolitów poszła sprawdzić, co właściwie stało się z pozostałymi.

Następna dwójka Srebrzystych miała się dobrze. Jeden z nich obudził się po kilku minutach. Drugi nadal pozostał nieprzytomny, jednak nie wyglądało na to, by był ranny. Reszta niechętnie podeszła do Vaanów i Promienistych, którzy nadal się nie obudzili. Jedynie Emric po krótkim czasie otworzył oczy.

Mężczyzna nawet nie zdążył zorientować się, gdzie właściwie wylądował, od razu zaczął panicznie szukać siostry. Kiedy dostrzegł czarno-białe, grube włosy podbiegł do niej niezgrabnie, nadal lekko otumaniony i odwrócił ją w swoją stronę.

— Eiro — wyszeptał, a jego oczy zaszyły się łzami. Chwycił jej głowę w duże dłonie i potrząsnął lekko. — Eiro, obudź się, proszę — powiedział niewyraźnie przez zaciśnięte zęby.

Pandora podeszła do niego chwiejnym krokiem i położyła dłoń na jego barku.

— Wyjdzie z tego. Nie oberwała, za chwilę powinna odzyskać przytomność. Nie mazgaj się tak, Emricu! — Klepnęła go mocno, jednak ten nawet na nią nie spojrzał. Wciąż wpatrywał się w nieruchomą twarz siostry.

Jeden z akolitów odciągnął go od niej. Choć Emric był potężnym mężczyzną, Srebrzysty popchał go w drugą stronę. Vaan się nie opierał. Wiedział, że nieważne gdzie zaniosą jego siostrę, dostanie odpowiednią pomoc. Wyszarpnął ramię z dłoni akolita i podszedł do noszy, na których leżała Eira.

Jej twarz była spokojna, wyglądała, jakby zanurzyła się w głębokim śnie. Nie widział nigdzie żadnych oparzeń ani krwi, oprócz tej dawno zaschniętej i miał nadzieję, że Pandora się nie myliła. W jego ciele rozlała się ulga, gdy przypomniał sobie istotny fakt. Pandora nigdy się nie myliła.

Emric podążył za siostrą, a pozostali akolici podchodzili do leżących na ziemi. Amaya traciła coraz więcej krwi, jednak nikt nie zdawał się nią interesować. Kałuża powiększała się wokół jej ciała niczym groteskowa aura. Szkarłat połyskiwał w świetle licznych lamp i świec, które oświetlały ogromną salę. Twarz dziewczyny była blada, piegi coraz bardziej kontrastowały z jej cerą.

Kiedy wszyscy akolici zostali powiadomieni o przybyciu uczestników Inicjacji, w Antracytowej Sali zrobił się tłok. Ktoś krzyknął, zirytowany i zaczął się przepychać przez tłum.

Przystanął gwałtownie, gdy zobaczył leżących na ziemi przyszłych akolitów.

~ ☾ ~

Widok Amayi sprawił, że coś w nim pękło.

Po pewnym czasie nie pamiętał dobrze, co właściwie zrobił, ani jak to wszystko wyglądało. Posłuchał się pierwszej lepszej myśli i bez namysłu rzucił się do przodu. W głowie dźwięczało mu tylko jedno: musiał ją uratować.

Działał szybko, zdecydowanie. Zachował zimną krew i starając się nie patrzeć na jej zakrwawioną twarz, podniósł ją i ruszył szybkim krokiem w stronę Tkacza. Zignorował akolitów, którzy tylko przyglądali mu się ze zdziwieniem. Nie chciał myśleć o tym, że pozwolili jej leżeć na ziemi, by po prostu się wykrwawiła. Zdusił w sobie złość i skupił się na tym, by pomóc Amayi.

Ból i rozpacz zawładnęły jego sercem. Nie chciał dopuścić do siebie paniki, choć czuł ją, jak dyszała mu ciężko na karku. Poprawił jej zwiotczałe ciało i przeciskając się przez małe grupki, skręcił w korytarzu.

— Jeszcze trochę — powiedział, choć zdawał sobie sprawę, że dziewczyna go nie usłyszy.

Starał się oddychać powoli, miarowo. Wiedział, że jeśli da się ponieść emocjom, jego Nocna Natura ponownie się wyswobodzi, a wtedy z pewnością zostanie karę i pod demoniczną postacią nie uda mu się dostać do Tkacza na czas.

Dobrze wiedział, że to nieprawda. W swojej Nocnej Naturze dostałby się na miejsce dużo szybciej, mógłby rozpłynąć się w cieniu i przemierzać korytarze niezauważenie. Jednak bał się i wstydził. Wiedział, że ludzie mówili o nim. Śmiali się z niego i wyśmiewali. On sam nie panował nad demonem. Co, jeśli wyswobodzi się kompletnie i zrobi komuś krzywdę? Co, jeśli to wszystko, co stało się...

Nie. Nie czas na wspomnienia i melancholie – skarcił się w duchu.

Przyspieszył.

Przyciskał do siebie zakrwawione ciało Amayi i starał się nie myśleć o tym, że mogła być już martwa. Nie wiedział, ile dokładnie czasu minęło od przeniesienia się wszystkich z miejsca Inicjacji, jednak miał wielką nadzieję, że przeżyje. Straciła bardzo dużo krwi. Wtulił ją w siebie, jednocześnie zaciskając szczękę.

— Nie dam ci umrzeć.

Wydawała się taka krucha. Taka bezbronna. Nie chciał dopuścić do siebie tych wszystkich przerażających myśli. Nie chciał pogodzić się z tym, że mogła umrzeć. Kiedy tylko o niej myślał, przypominał sobie ich pierwszą szczerą rozmowę na Shonarze. Miał przed oczami jej poparzone stopy. To, że nie odezwała się słowem, nie narzekała. W głowie pojawiło się wspomnienie ich rozmowy po jego karze. To, jak na niego patrzyła, kiedy on był pod swoją inną postacią. Do tamtej pory czuł ciarki i to dziwne uczucie, którego nie potrafił zidentyfikować, a minęło tak wiele dni. Tak bardzo go intrygowała, fascynowała. Księżniczka, która tyle poświęciła, choć życie do tamtej pory nijak nie mogło ją na to przygotować. Nie zasługiwała na to, by umrzeć. Nikt nie zasłużył na to, by skończyć w taki sposób.

Przypomniał sobie jej dotyk, na jego nagiej skórze. Smukłe, delikatne palce muskające jego ramiona i klatkę piersiową. Spojrzenie iskrzących się z fascynacji oczu. Na samą myśl przycisnął ją do siebie. Ponownie czuł ją blisko, jak wtedy, gdy powstrzymał ją od uderzenia w ścianę. Ile nieszczęścia i rozpaczy trzymała w sobie ta dziewczyna?

Przystanął gwałtownie, gdy w końcu dostał się przed drzwi prowadzące do Tkacza Krwi. Bez większego namysłu pchnął je i wparował do środka, nieproszony. Jak w amoku, rozejrzał się energicznie, szukając Tkacza i wolnego łóżka. Jednak nie dostrzegł niczego, czego szukał. Postąpił kilka kroków w stronę centrum dość pokaźnego pokoju, jednak nagle ktoś stanął mu na drodze. Pomocnica Tkacza Krwi. Bellatrix.

— Tkacz ma teraz innych pacjentów, jest zajęty — powiedziała takim tonem, jakby powtarzała tę formułkę od urodzenia. — Przyjdź za chwilę.

Naos spojrzał na nią osłupiały. Za chwilę?

— Czy ty naprawdę nie widzisz, w jakim ona jest stanie? — wycedził przez zaciśnięte zęby.

Ona jedynie spojrzała na Amayę, jakby od niechcenia i wzruszyła ramionami.

— Dobrze wiesz, że Srebrzyści mają pierwszeństwo. I tak na razie jej nie przyjmie.

— Jak niby miałem to wiedzieć?! — nie wytrzymał. — Jeszcze nigdy w Zakonie nie było nikogo innego oprócz Srebrzystych, Bell!

Dziewczyna ponownie tylko wzruszyła ramionami i spojrzała na niego surowym wzrokiem.

— Wynocha.

Naos warknął pod nosem i udał, że się odwraca, jednak po krótkiej chwili naparł gwałtownie, biegnąc w głąb pokoju. Musiał jej pomóc. Nieważne ilu było pacjentów, Tkacz musiał mu pomóc!

— Hej, co ty robisz?! — krzyknęła za nim i zaczęła biec w jego stronę.

Naos wolną ręką odsunął pierwszą napotkaną zasłonę.

— Halo?! — wrzasnął, szukając pomocy. — Mam tutaj ranną dziewczynę! Halo! — Ruszył w kierunku następnej zasłony, kiedy Bellatrix zacisnęła na jego barku palce.

— Tkacz jest zajęty — wycedziła, wściekła. Pociągnęła go do siebie, boleśnie zaciskając pięść na jego ramieniu.

Spojrzenie Naosa zapłonęło złością, jednak po chwili chłopak pogodził się z sytuacją. Zacisnął mocno szczękę i powiedział jedynie:

— Daj mi chociaż coś, dzięki czemu zatamuję krwawienie. Nie mogę dać jej się wykrwawić!

Bellatrix westchnęła ciężko, jednak w zasięgu swojego wzroku zaczęła szukać czegokolwiek, co pomogłoby Naosowi. Postąpiła krok w stronę najbliższego łóżka, koło którego stała szafeczka. Wzięła jeden z leżących tam małych, poręcznych ręczników i rzuciła go w stronę Naosa. Kiedy leciał w jego stronę, coś jakby mignęło w świetle. Metal, a może szkło? Chłopak nie zauważył.

— Nie zdołasz jej pomóc, wiesz o tym?

Jednak Naos jej nie słuchał. Odwrócił się, by wyjść z pomieszczenia. Spojrzał na nią i powiedział:

— Kiedy tylko zwolni się miejsce, zawołaj mnie. Będę czekał w korytarzu. On musi nas przyjąć, rozumiesz?

Gwałtownym ruchem skierował się w stronę drzwi i wyszedł, roztrzęsiony. Rzucił jedynie pobieżne spojrzenie w stronę Bellatrix. Choć trwało to jedynie sekundę, mógł przysiąc, że widział, jak dziewczyna spogląda na niego miękko i przytakuje na jego słowa.

~ ☾ ~

Wszyscy, którzy dostali się do Zakonu, żyli w momencie, gdy teleport się aktywował.

To nie było niczym dziwnym, w końcu w Inicjacji miało przeżyć jedynie dwanaście osób. Istniało ryzyko, że tego roku do Zakonu dostanie się mniej akolitów, niż przypuszczano. Jednak nikt nie przewidział sytuacji, jak ta, która wydarzyła się tamtego wczesnego poranka. Nikt, oprócz Mistrza Dubhe.

Teraz już Pierwszego Mistrza Dubhe.

Cień uśmiechu zaigrał na jego ustach. Dubhe wiedział, że pomysł z nowiem był genialny, wręcz niesamowity. Ostatnie, czego pragnął, to Orfanie i jacyś Promieniści czy Vaanie w jego Zakonie. Choć zawiódł się. Miał szczerą nadzieję, że kilku Zelśnionych załatwi sprawę i wytępi te pasożyty.

Zakon Krwi prosperował praktycznie od Początku Istnienia. Jeszcze nigdy, nigdy nie zdarzyło się, by wstąpił do niego ktoś inny, niż Księżycowy Elf. To było jak pogwałcenie tradycji, obraza w stronę Rhei. Nie mógł na to pozwolić. Teraz on nim dowodził. Musiał się postarać, by obraz ich bogini został czysty, święty i nikt nie odważył się jej zlekceważyć.

— Przykro mi, staruszku. — Westchnął ciężko i oparł dłoń na stole, na którym leżało ciało byłego Mistrza Kausa. — Twoja kolej się skończyła. Teraz czas na mnie. Nowy Pierwszy Mistrz, nowe zasady, wiesz, jak jest. Trzeba w końcu doprowadzić tę ruderę do odpowiedniego stanu. Ty i twoje wielkie serce — skrzywił się z odrazą — nie pozwalały na to, by w Zakonie zapanował porządek.

Poprawił białe prześcieradło, którym przykryto ciało Kausa i wykrzywił twarz w grymasie obrzydzenia, gdy swąd powoli gnijącego ciała dotarł do jego nosa. Dubhe poprawił swoje formalne ubranie i nie czekając na akolitów, którzy przebywali u Tkacza Krwi, zaczął zmierzać w stronę Antracytowej Sali, w której zazwyczaj przemawiano i zbierano akolitów przy ważniejszych ogłoszeniach. Miał im coś bardzo ważnego do powiedzenia i domyślał się, że nie spodoba się to nowo przybyłym. Na to liczył.

Odchrząknął krótko, chcąc oczyścić gardło, przed przemową, po czym dumnym krokiem zaczął iść w stronę odpowiedniej sali. Nie ukrywał, że cieszyła go wiadomość, którą miał zamiar przekazać. Wiedział, że przyszłym akolitom się to nie spodoba, jednak miał to w nosie. Miał tylko jeden cel i zamierzał do niego dotrzeć.

Kiedy przemierzał szerokie korytarze Zakonu, do jego uszu dobiegł dźwięk zbliżających się kroków. Ktoś biegł w jego stronę. Dubhe zacisnął mocno szczękę i odwrócił się do miejsca, gdzie za chwilę miał się pojawić akolita.

Zmarszczył brwi w lekkim grymasie, gdy ujrzał Tiakiego, zastępcę biskupa, jednocześnie prawą rękę Pierwszego Mistrza. Cały zdyszany, rozpromienił się na widok Dubhe.

— Mistrzu, jesteś, to dobrze — powiedział niewyraźnie, pomiędzy sapnięciami.

— Pierwszy Mistrzu, jeśli łaska — odparł z naciskiem, zaciskając usta, by nie dodać czegoś nieodpowiedniego.

Tiaki pokłonił się krótko na znak skruchy, po czym podszedł bliżej. Dopiero wtedy Dubhe dostrzegł, że trzymał coś w ręku. List.

— Wiadomość? Od kogo?

Czyżby pozostałe Zakony już się dowiedziały? Jednak Kaus umarł tak nagle, zaledwie dzień temu. Nie było mowy, by ktokolwiek z zewnątrz o tym wiedział! Niemożliwe!

— Od wszystkich pozostałych Zakonów. — Przełknął głośno ślinę i dopiero wtedy rozłożył listy jak wachlarz. Cztery sztuki.

Pobladł. Dubhe wiedział, że taka ilość nie mogła zwiastować nic dobrego.

Jęknął, zirytowany. Nienawidził, gdy ktoś przeszkadzał mu w realizacji jego planów. Właśnie miał ogłosić akolitom coś bardzo ważnego... Jednak wiedział, że tak pilnie wysłane wiadomości nie mogły czekać.

— Czy oni wiedzą...? — zapytał jedynie, zastanawiając się, czy mieli świadomość o śmierci Kausa.

— Nie sądzę. — Pokręcił głową już cały popielaty ze zdenerwowania.

— Dobrze więc — odchrząknął i poprawił strój — podaj mi je. Przeczytam od razu po przemówieniu.

Tiaki przytaknął gorliwie i pochylił się w stronę Mistrza, wyciągając do niego dłoń z listami. Skrzywił się i po chwili zdecydował powiedzieć wpatrzony w podłogę:

— Z całym szacunkiem, Pierwszy Mistrzu, ale listy powinny zostać niezwłocznie przeczytane. Jak sam widzisz —podniósł wzrok i wskazał na plik wiadomości — pieczęcie mają grafitowy kolor, co oznacza tylko jedno...

— Tak, wiem. — Zbył go machnięciem ręki. Po chwili westchnął ciężko. — Dobrze, daj mi chwilę. Pójdź ze mną do gabinetu, od razu po przeczytaniu nagłośnisz informację innym Mistrzom i nauczycielom.

Zastępca biskupa nie odezwał się słowem. Cicho podążał za Dubhe, dopóki obaj nie zniknęli za ciężkimi, zdobionymi drzwiami gabinetu Pierwszego Mistrza. Pomieszczenie jeszcze pachniało specyficznym zapachem Kausa.

Pokój wydawał się ciasny i mroczny. Wielkie, mahoniowe biurko, choć nadawało klimat, zabierało niesamowicie dużo miejsca. Kiedy Dubhe usiadł na zdobionym, zadziwiająco wygodnym fotelu, wyglądał jak małe dziecko, które z ledwością sięgało brodą do blatu stołu. Półki zaginające się pod ciężarem książek były równie nietrafionym dodatkiem. Rozciągały się na całą ścianę, przez co przy jednej ze stron biurka Dubhe mógł z ledwością przejść. Kompletnie nie miało to związku z jego odrobinę większymi gabarytami.

Kto właściwie urządzał to miejsce?

Dubhe wziął kilka głębszych wdechów, by przekonać się do otwarcia listów. W głowie wciąż powracał myślami do tego, co ostatnio się działo, jakie dostawał wiadomości z zewnątrz. Właściwie na jaki temat mogły pisać wszystkie Zakony? Co dotyczyło każdego z nich, oprócz Zakonu Krwi? Albo odwrotnie: co dotyczyło jedynie Zakonu Krwi, by reszta pisała do niego?

Śmierć Kausa – przyszło mu od razu na myśl, jednak z roztargnieniem wykluczył tę możliwość.

Starzec umarł nagle i minęło za mało czasu. Nawet nie mogą go jeszcze pogrzebać. Nie było możliwości, by wiadomość przemierzyła morza i oceany, by trafić do Yuny. Nie było możliwości.

Wypuścił ze świstem powietrze i chwycił za zdobiony nóż do otwierania listów. Poprawił go w dłoni kilka razy. Czuł na sobie palące spojrzenie Tiakiego. Szybkim ruchem rozerwał pierwszy list. Był od Zakonu Duszy.

Z ledwością powstrzymał drżenie rąk. Wziął się w garść i rozłożył kartkę.

Z początku jedynie powiódł wzrokiem po większości zdań. Ominął początek, wiedział, że to jedynie oficjalne przywitanie się, które było stosowane przez wszystkich Mistrzów. Znał tę formułkę na pamięć. Kiedy w oczy rzuciło mu się pierwsze z kluczowych słów, pobladł nagle. Przełknął ślinę, jednak czytał dalej.

— Kiedy nie odpowiadałeś na nasze wiadomości i innych Zakonów, zaczęliśmy się niepokoić — przeczytał na głos. — Bla, bla, bla, atak... Co? — zdziwił się. Skupił się na treści i otworzył szeroko oczy, kiedy zobaczył kolejne słowo: — Yaala? Co ma do tego Yaala? — Poprawił się na fotelu i czytał dalej. Z każdym przeczytanym słowem jego oczy otwierały się coraz szerzej. Antracytowa skóra zrobiła się srebrna, a po chwili popielata. — Że co?! — ryknął. Już bez skrępowania otworzył pozostałe listy i szybko przeczytał ich treść.

Każde z nich mówiło o tym samym.

Dubhe dowiedział się dwóch bardzo istotnych rzeczy. 

Kaus zatajał wszelkie informacje na temat osłabienia stolicy Orfanów.

Panna Amaya okazała się nie być osobą, za którą do tamtej pory się podawała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro