Kropla goryczy
Sarnie oczy tępo wpatrywały się w świstek papieru. Gorzkie łzy kreśliły wzory na piegowatych policzkach. Wydatne wargi drgały, układając się w podkówkę. Cztery krótkie słowa sprawiły, że miała ochotę rzucić się w odmęty Wisły. Niczym Wanda co nie chciała Niemca. Ona jednak chciała święty spokój i nic poza tym.
Uniosła oczy ku niebu, jakby oczekując słów wyjaśnień od osoby, w którą przestała wierzyć jeszcze wcześniej niż święty Mikołaj stał się tylko Mikołajem.
Przełknęła rosnącą gulę w gardle, w postaci gorzkiego upokorzenia i ruszyła przed siebie. Powłócząc nogami, oddalała się od już byłego miejsca pracy. Z miną jak na ścięcie przemierzała wąskie uliczki rodzinnego miasta.
Chude palce z każdym krokiem, łzą rozpaczy coraz mocniej wbijały się w cienki papier. Napis wypowiedzenia stawał się niewidoczny w przeciwieństwie do śladu, jaki pozostawił na młodej dziewczynie.
— Przepraszam!
Nieznany głos sprawił, że Jowita zamarła z dłonią wyciągniętą ku włącznikowi. Z lekkim ociąganiem odwróciła się w stronę w nieznajomej.
Była nią młoda kobieta. Swoim wzrostem zdecydowanie przewyższała dziewczynę. Była to pierwszą rzecz, jaka rzuciła jej się w oczy. Swoim dystyngowanym wyglądem i bijącą od niej klasą przypominała Jowicie, Audrey Hepburn ze „Śniadanie u Tiffany'ego".
— Tak? — Zmusiła usta do przyjaznego uśmiechu, ale te nie chciały jej słuchać. Krzywy grymas przyozdobił jej twarz, dopełniając tym obraz rozpaczy, jaki reprezentowała sobą dwudziestojednolatka. — Coś się stało?
Nieznajoma przytaknęła ochoczo na te słowa. Zdjęła ciemne, kocie okulary. Piwne tęczówki prześlizgnęły się po drobnym ciele w oceniającym spojrzeniu. Iskra ciekawości błysnęła w jej oczach. Litość zamigotała. Usta ułożyły się w wyrazie niemego współczucia.
Za to w czekoladowych oczach Jowity zatliła się złość. Czuła jak resztki jej dumy giną pod szpilką kobiety. Zgniecione na brudnym chodniku.
— Bank — Okulary na powrót znalazły się na zgrabnym nosie. — Amber Gold — dodała szybko. — Gdzie go znajdę?
Jowita rozejrzała się wokół. Nie dlatego, że nie znała prawdziwego położenia instytucji. Znała. Do domu mogła trafić nawet z zamkniętymi oczami. Rano. W nocy. I o północy. Na pamięć znała kręte uliczki. Każdy zakamarek tej mniej popularnej dzielnicy miasta.
Tu najwyżej cię okradną — przeszło jej przez myśl.
— To nie tu — odparła. Głos miała zachrypnięty. W gardle czuła nieprzyjemne drapanie, a żołądek komunikował pragnie. — Musi... musi pani iść prosto. Przy najbliższym zakręcie odbić w prawo. I na wprost jest taki żółty budynek. Za jego rogiem jest bank.
— Dziękuję — przytaknęła ochoczo, wykrzywiając usta we wdzięcznym uśmiechu.
Mimo że ciemne szkła zakrywały prawie całą twarz kobiety, to Jowita oczyma wyobraźni doskonale wiedziała, co się za nimi kryje. Pogarda. Pogarda, która łączyła je obie. Tak inne, ustawione na zupełnie innych biegunach
— Nie ma sprawy.
Co ona ma, czego ja nie mam?
Brązowe oczy lustrowały sylwetkę — a raczej jej tył — kobiety z równym zaintrygowaniem, które jeszcze chwilę temu obiekt jej zainteresowania patrzył na nią samą. Mimowolnie dziewczyna zerknęła na swoje ciało. Podawała surowej krytyce każdy mankament urody. Brudne krople deszczu spod kół czarnego BMW, sprowadzając ją na ziemię. Westchnęła ciężko. Przekleństwo tak długo cisnące się na usta w końcu wydostało się na powierzchnię.
— Pierdolę to! — Zaciśniętą dłonią uderzyła w żółty przycisk.
Ilustracja człowieka zamigotała na czarnym tle. Czerwień błysnęła po raz ostatni. Płynie przechodząc do zielonego odcieniu.
— Chociaż tyle — mruknęła sama do siebie, nie bacząc na potępiające spojrzenie matki z dzieckiem.
Rękawem białej koszuli otarła resztki rozmytego makijażu. Dyskretnie zerknęła na jedną z witryn sklepowych. Wśród półek uginających się pod naporem produktów spożywczych — majaczyła znienawidzona sylwetka. Znużone oczy wpatrywały się w postać ubraną, w prostą bluzkę i czarne spodnie. Ślady znoszenia były aż nadto widoczne na ubiorze, a ono samo wisiało na jej chudym ciele jak na wieszaku. Jowita odgarnęła blond kosmyki, klejące się do czoła. Oczyma wyobraźni widziała zgrabną, o kobiecych kształtach nieznajomą i siebie, dalece odbiegającą od spotkanego ideału.
Duszący niemal smród nikotyny przerwał jej rozważania. Chmura papierosowego dymu zakryła doczesne troski. Sprowadziła ją na klejącą ziemię kamienicy. Cichy jęk wydostał się z jej ust, gdy tylko dotarła na właściwe piętro, a ponure myśli zalały umysł.
Wzrok Jowity ślizgał się po starych ścianach budynku, byle by odwlec w czasie to, co nieuniknione. Wulgarne graffiti, napisy daleko odbiegające od wymogów kaligrafii w jednej chwili stały się najciekawszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziała. Mimo faktu, że mogła podziwiać je od maleńkiego.
Raz się żyje — z tą myślą sięgnęła po pęk kluczy, ukryty w tylnej kieszeni spodni.
Chwila dwie mocowania się ze zardzewiałym zamkiem, a przed Jowitą roztoczył się obraz przedpokoju. Znajome kąty rodzinnego domu witały ją, gdy zdejmowała za małe buty.
— Ooo! Jesteś już! — Głowa rodzicielki wychyliła się zza futryny. Złote bransolety brzękały cicho przy każdym ruchu matki. — Jak było w pracy?
Jowita posłała matce spojrzenie pełne niechęci. Żałość nad własnym żywotem szybko przerodziła się w złość. Właśnie o to stała przed nią przyczyna jej nieszczęścia. Matka. Matka, która po znajomości załatwiła jej pracę w firmie. Firmie gdzie pracodawca miał zgoła zupełnie inną definicję zawodu sekretarki, niż było można spotkać w słowniku języka polskiego.
— Zwolnili mnie! — warknęła i nim kobieta zdołała otworzyć usta, dodała szybko, niemal gryząc się w język — Sukinsyn! Chciał, żebym się z nim przespała! Dobierał się do mnie! — wrzasnęła na całe gardło, a ostanie słowa przerodziły się w pisk.
Biżuteria zadzwoniła cicho. Spojrzenie pełne dezaprobaty utkwione było w córce. Rude loki falowały za każdym razem, gdy ta z niedowierzaniem kręciła głową. Pełne usta wykrzywiły się z niesmakiem. Wachlarz sztucznych rzęs rzucał cień na usłane różowym pudrem policzki.
— Jotka, Jotka — westchnęła ciężko, w teatralnym geście odgarniając gęste pukle.
Wspomniana wcześniej Jotka zaciskała dłonie w pięści. Knykcie zbielały. Paznokcie wbiły się w delikatną skórę, zostawiając po sobie czerwony ślad.
— Wyprowadzam się! — zakomunikowała na jednym wydechu.
— Niby gdzie? — prychnęła rozbawiona. — Dziecko... — złote bransolety ponownie zabrzęczały, gdy ułożyła wypielęgnowane dłonie na smukłej talii — ile razy to słyszałam.
— Rano dzwoniła do mnie Ada — powiedziała, wiedząc, że imię ciotki otworzy i tak już na wpół otwartą puszkę Pandory. — Przenoszą ją do Wrocławia... — zawahała się, widząc, jak twarz rodzicielki purpurowieje. Krzywi w grymasie niezadowolenia — a ja jadę z nią. Mówisz, że jestem dorosła — wzięła głęboki wdech — a to jest moja dorosła decyzja. — Uniosła do góry brodę, chcąc dodać sobie więcej animuszu. — Wiecznie nic ci nie pasuje! Mam dość słuchania, że jestem do niczego! Tamto owamto! — Machnęła ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. — Dość! Rozumiesz?!
Ostatnie słowa zawisły w powietrzu. Osiadły ciężko, zwiastując niechybną katastrofę. Tłumione przez tak długi czas emocje, dały o sobie znać. Gorzkie łzy zagościły na policzkach Jowity, hardo wpatrującą się w matkę.
Szare oczy kobiety nie unikały spojrzenia córki. Odwzajemniły je, z równą intensywnością. Szarość tęczówek mieniła się w blasku słabej żarówki niczym płynna stal. Cień rozgoryczenia przemknął na pociągłej twarzy. Usta mlasnęły mało elegancko w geście niezadowolenia. Czerwone paznokcie wyskakiwały rytm, uderzając w sprzączkę skórzanego paska.
Serce dudniło w piersi dziewczyny. Jego łomot dzwonił jej w uszach. Ramiona opadły. Ciężar niewypowiedzianych słów zniknął z jej bark.
Dobrze, dobrze — powtarzała sobie. — Dobrze, bardzo dobrze.
— Nie rozumiem — padła odpowiedź. — Nie rozumiem jak po tylu latach, możesz mieć do mnie pretensje. Tyle ci poświęciłam... — zamilkła — a ty tak mi się odwdzięczasz.
— Co poświęciłaś? — żachnęła się, nie dowierzając własnym uszom. — Zaoszczędziłaś na prezerwatywie — z wyrzutem wyrzuciła ręce w powietrze — i o to jestem!
Milczenie ponownie spowiło usta kobiety. Już nie patrzyła na córkę. Wzrok miała utkwiony w kolekcji fotografii. Zdjęcia zdobiły ścianę, zakrywając tym samym dziurę wielkości piąstki dziecka. Tęsknota zamigotała w szarych tęczówkach, a smutek wykrzywił malinowe wargi.
— No jasne — prychnęła. Gorycz ścisnęła ją za gardło. — Nie musisz nic więcej mówić.
Drzwi trzasnęły za dziewczyną. Została sama. Szare oczy wciąż tępo wpatrywały się w pamiątkę minionych czasów. Lat świetności. Wypełnionych wdziękiem, urokiem i szczęściem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro