Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

CHAPTER 7. THE SURPRISE

Kolejny poranek to prawdziwa katorga, istne tortury, przynajmniej przez pierwsze pół godziny po przebudzeniu. Odrobinę pomaga wzięcie szybkiego, lodowatego prysznica i wypicie co najmniej trzech szklanek nieco mętnej, zakurzonej wody. Dzięki temu resztki sił niechętnie wracają do dotychczas wycieńczonego ciała Epony. Nadal jednak daleko jej do stanu całkowitej użyteczności, więc niestety musi poradzić sobie z tym, co ma.

Do samego południa samotnie pracuje przy statku Mando, tym samym pozwalając swojemu bratu na pospanie trochę dłużej niż ona sama mogła. Po alkoholu Epona zawsze sypia gorzej, krótko i mało treściwe. Z tego powodu zazwyczaj cały dzień próbuje zebrać się w jedną, sensowną całość, ale rzadko kiedy udaje jej się to osiągnąć bez kilku godzin porządnego odpoczynku, o który trudno, gdy obowiązki czekają. Nie ma więc zamiaru pozbawiać Milo szansy na sen lepszy niż jej własny. Niech chociaż jedno z nich porządnie wypocznie, szczególnie że piaskowa planeta nie daje taryfy ulgowej, podobnie jak ich praca w warsztacie.

W tym czasie barmanka wymienia nowe okablowanie w bagażowni. Kiedy finalnie udaje jej się skończyć kolejny etap prac, w hangarze wreszcie pojawia się jej brat. Zaspany, z nieładem na głowie, ale za to z nienagannie zawiniętym wokół szyi kolorowym szalikiem. Wita się z nią szybkim, przelotnym uśmiechem; na bardziej wylewne przywitanie nie ma czasu, bo kobieta natychmiast chwyta za kurtkę, która dotychczas niedbale leżała na zakurzonej podłodze i wystrzeliwuje z pomieszczenia niczym rakieta. Trzeba przecież otworzyć bar, przy okazji również tam trochę posprzątać, a ona w całym tym zmęczeniu prawie na śmierć o tym zapomniała.

– Też miło cię widzieć! – rzuca za nią Milo, bardziej do siebie, niż do niej, bo doskonale wie, że siostra go nie usłyszy.

Zdyszana, z kosmykami włosów poprzyklejanymi do skroni, wpada do Jednookiego Neila niczym piaskowa burza. Oczywiście bar świeci pustkami, bo przecież ci, którzy nie odsypiają hucznej zabawy przy ognisku, pracują na polu, przygotowując ziemię do kolejnego zasiewu. Czas nie zatrzymuje się w Q'Marakan nawet na chwilę. Żeby mogli cieszyć się z kolejnych plonów za rok, już teraz muszą dać z siebie absolutnie wszystko. Tymczasem ktoś w barze musi posprzątać i przygotować go na wieczorne przybycie stałych klientów, którzy w tym miejscu mają szansę na moment zapomnieć o trudach własnej pracy. A jako że Epona dobrodusznie wzięła zmianę Neila, pozwalając staruszkowi odpocząć po wczorajszej uroczystości, ten obowiązek spada właśnie na nią.

Kiedy zbliża się do zakurzonego blatu, jej wzrok przykuwa znajomy przedmiot; leży na samym jego środku, tak, że w gruncie rzeczy nie sposób go przeoczyć. Epona błyskawicznie rozpoznaje w nim swój notesik, a także ołówek. Zestaw, który pierwszego dnia podarowała Dinowi. Gwałtownie chwyta go w dłonie, o mało nie zrzucając na podłogę pustego, miedzianego kubka, o którego posprzątaniu musiała wczoraj zapomnieć. Przesuwa opuszkami palców po chropowatym, zakurzonym wnętrzu zeszytu, podczas gdy jej wzrok, nieco zachodząc łzami, odczytuje koślawo zapisaną wiadomość od Djarina.

Raczej mi się już to nie przyda. Dziękuję.

Serce na moment zatrzymuje się w jej piersi, aby za parę sekund ciężko opaść na dno żołądka, doprowadzając ją niemal do mdłości. Eponę przechodzi nieprzyjemny dreszcz, gdy zdaje sobie sprawę, że Mando mógł przecież opuścić Q'Marakan, chociaż ona sama tego poranka pracowała nad jego statkiem, a promy kursujące z planety odbywają się regularnie co środę, a dzisiaj jest dopiero poniedziałek. To wszystko nie ma większego sensu, cała ta pesymistyczna myśl, przewidywanie najgorszego, ale kobieta nie potrafi pozbyć się strachu, że nigdy więcej Dina już na własne oczy nie zobaczy. Nie jest jeszcze gotowa, aby się z nim pożegnać, nie teraz. Z trudem oddychając, opada na jedno z wolnych barowych krzesełek. Palce zaciska na brzegach notatnika, tak mocno, że aż bieleją jej knykcie.

Chaotyczny przepływ jej lęków przerywa pojawienie się tego, o którym kobieta tak intensywnie myśli. Mando, stojąc na ostatnim stopniu kamiennych schodów, skina na nią głową w ramach powitania. Kobieta zauważa go od razu; jego obecności, błyszczącej zbroi i prawie dwóch metrów wzrostu nie da się tak zwyczajnie przeoczyć. Uśmiecha się szeroko na jego widok, o mało nie wybuchając przy tym głośnym, pełnym ulgi śmiechem. Oczywiście z powodu samej siebie, z powodu swojego nieuzasadnionego strachu i dziecięcej naiwności. Przecież Djarin nie opuściłby Q'Mary bez naprawionego statku – a notatnik, cóż, może po prostu znalazł własny zapiśnik i dlatego oddał jej ten podarowany wcześniej?

– Jak się dzisiaj czujesz?

Łamany migowy, którym Mando zadaje to pytanie, wywołuje ogromne zaskoczenie na twarzy Epony. Kobieta dopiero po paru dłuższych sekundach zdaje sobie sprawę, że Djarin rzeczywiście znalazł dla nich nowy sposób komunikacji. Ten, który barmanka rozumie najlepiej. Jego dłonie sprawnie i energicznie układają się w kolejne słowa, czasami źle odmienione lub dobrane, ale wciąż bezproblemowo rozumiane. Gdy Epona uświadamia sobie, co tak naprawdę właśnie ma miejsce, cała ta sytuacja wywołuje u niej niemałe wzruszenie.

– Czy książka, którą chciałeś przede mną wczoraj ukryć, była o języku migowym?

Ostatnich kilka dni Mando spędza na studiowaniu podręcznika, o którym na początku ich kruchej znajomości wspomina Epona, a który udaje mu się znaleźć w ratuszu niedługo potem. Zapewne nie dostałby go tak łatwo, ale że pomógł miastu w walce z piratami, urzędniczka bez żadnego słowa sprzeciwu biegnie do podziemnej biblioteki i przynosi mu zakurzony egzemplarz. Przy okazji oznajmia, że mężczyzna może to potraktować jako prezent i już go im nie oddawać, ale Mando i tak ma zamiar zwrócić podręcznik miastu. Nie tylko dlatego, że gromadzenie niepotrzebnych przedmiotów nie jest w jego stylu, ale przede wszystkim z powodu Epony. Nie ma zamiaru odbierać jej tego skrawka wolności, jaką jest porozumiewanie się z innymi za pomocą własnego języka.

Nie do końca wie, dlaczego podejmuje się tego zadania, ale gdy książka trafia w jego ręce, nie ma to już większego znaczenia. Daje się pochłonąć nauce całkowicie; bez choćby sekundy zawahania. Jego ciekawskość i chęć ciągłego rozwijania wygrywają. Przecież znajomość każdego nowego języka to dla Mandalorianina przydatna umiejętność, poza tym to również dobry sposób na zabicie czasu w oczekiwaniu na zakończenie remontu jego nowego statku.

I oczywiście dzięki temu może normalnie porozumiewać się z Eponą.

– Możliwe.

W odpowiedzi Epona wybucha dźwięcznym, szczerym śmiechem. Marszczy nieznacznie nos, podczas gdy w kącikach jej oczu pojawiają się malutkie zmarszczki. Mando z zaskoczeniem odkrywa, że jej głos i śmiech są najlepszą nagrodą za zarwane noce i uczenie się całego języka od podstaw.

– Jak wasza zabawa? – pyta Djarin, gdy kobiecie udaje się powstrzymać napad serdecznego, niezwykle melodyjnego śmiechu. Nie mija choćby sekunda, a on już tęskni za tym ciepłym, uroczym dźwiękiem. – Przepraszam, że tak szybko zniknąłem...

Epona unosi dłoń, szybko, zwinnie. Pod jej paznokciami widać ślady kurzu i smaru.

– Spokojnie. Nie musisz się tłumaczyć. Nie jesteś nam nic winien – mówi wolno, układając poszczególne słowa w odpowiadające im figury. Jej palce poruszają się z niezwykłą starannością, pokazując Dinowi nowe zwroty, ale również i te, których dotychczas zdążył się nauczyć. – Niedługo powinniśmy skończyć naprawę twojego statku.

Dziwne, dotąd kompletnie nieznane Mando uczucie, kłuje go gdzieś w okolicy serca. Wcale nie ogarnia go zadowolenie na wieści kobiety, wręcz przeciwnie: liczył na to, że proces odnowy jego statku jeszcze trochę potrwa. Tydzień, dwa, tyle czasu, ile tylko uda mu się skraść od wszechświata. Ucieczka od bycia głównym bohaterem we własnym życiu zaczyna być uzależniająca, niczym najdroższy narkotyk, a Q'Mara stanowi idealne miejsce, aby się przed tym okropnym światem ukryć. Din chętnie skryłby się pośród piaszczystego miasta na odrobinę dłużej, a potem wrócił do swojego uniwersum jako łowca nagród. Ale odkąd na jego drodze pojawił się ten mały, zielony potworek, życie Djarina już dawno przestało przypominać to, które dotychczas tak dobrze znał.

Grogu go zmienił, tak, jak zmienił wszystko dookoła niego. A potem pozostawił po sobie pustkę niemożliwą do wypełnienia.

Skinąwszy lekko głową, nie odpowiada ani słowem. Wie, że niedługo wszystko to dobiegnie końca, dlatego rozkoszuje się spokojem, jaki w tym miejscu panuje. Nie tylko w mieście, ale i w samym barze, może przede wszystkim w barze. Cisza, która brzęczy mu w uszach, to jeden z najpiękniejszych dźwięków, jakich nie doświadczył już od bardzo, bardzo dawna. Docenia również towarzystwo Epony, zaradnej barmanki, która prowadzi życie, o jakim Mando może tylko pomarzyć: spokojne, rutynowe, z dala od zgiełku. Kobieta stanowi ucieleśnienie wszystkiego, czego on sam pragnie, ale na zmianę decyzji już za późno. Świat zrobił to za niego.

Jedyne, co mu pozostało, to marzenie nie do spełnienia. I ona. Epona.

– Wiesz, tak się czasem zastanawiam... – zaczyna kobieta, sprowadzając go z powrotem do Jednookiego Neila. Mando natychmiast podąża za nią wzrokiem, nieznacznie unosząc głowę. Barmanka właśnie poleruje szklanki, przyglądając mu się ukradkiem. – ...jak wyglądasz pod tym całym hełmem.

– Ja nie mogę...

– Wiem – ucina miękkim tonem. Obdarza go ciepłym uśmiechem i szybko odwraca nieco zawstydzone spojrzenie zielonkawych oczu. – To tylko ja myśląca na głos. Wiem, że nie możesz.

Na nowo zapada między nimi milczenie. Milczenie ciepłe, przyjazne, trochę jak wełniany sweter narzucony na ramiona w chłodny wieczór. Milczenie dające im poczucie bezpieczeństwa i bliskości, nawet jeśli znają się zaledwie od paru tygodni. I nie dłużej, bo świat nie da im więcej czasu; ten miesiąc, skradziony i nieubłaganie się kończący, to wszystko, co otrzymali, nawet o to nie prosząc.

Pewnego dnia Mando opuści Q'Marę, a Epona zostanie tutaj, pośród kurzu i burz. I jedyne, co jej pozostanie, to wieczorne wpatrywanie się w gwiazdy, którymi upstrzone będzie całe niebo, ciemne, jakby ktoś rozlał na kartkę świeży atrament. I myślenie właśnie o nim. O mężczyźnie z gwiazd, który na moment wprowadził do jej świata odrobinę światła i powiew nadziei; który obudził w niej skrycie tłumione marzenia, na jakie tutaj przecież miejsca nie ma.

Epona odgania od siebie te nieprzyjemne myśli tak prędko, jak te się w jej głowie pojawiają. Ostrożnie wspina się na palcach, żeby odłożyć wszystkie wypolerowane naczynia na kamienną półkę, tym razem skupiając się wyłącznie na pracy. Na tym, że poza wysprzątaniem całego baru z tego bezlitosnego kurzu, czeka ją jeszcze uwarzenie razem z Neilem nowych beczek ziołowego piwa. Tak jest jej łatwiej, skupić się na tym, co tu i teraz, a nie na tym, co dopiero będzie miało miejsce.

W jej małym, zakurzonym świecie na ten moment Mandalorianin siedzący po drugiej stronie baru, stanowi jego część tak jak jej praca w Jednookim Neilu, jej praca w warsztacie, coroczne zbiory i uroczystości z tym związane, czy choćby cotygodniowe zakupy na targu. Din Djarin, na ten krótki, ulotny moment, jest jednym z nich, jednym z mieszkańców Q'Marakan.

Kładzie dwa miedziane kubki na blacie, po czym uzupełnia je słodkim napojem zbożowym. W tym miejscu, gdzie temperatury sięgają zawrotnych liczb, trzeba pamiętać o płynach. Poza tym przerwa dobrze jej zrobi. Drugie z naczyń, które podsuwa Mando, stanowi raczej gest życzliwości, bo Epona doskonale wie, że Din nie odsunie hełmu w jej towarzystwie. Ale mimo wszystko pragnie mu pokazać, że pamięta o nim, niezależnie od jego żelaznych – a może lepiej powiedzieć beskarowych zasad.

– Myślałam, że Mandalorianie są inni.

Din unosi brew w wyrazie zaskoczenia, ale wszystko, co Epona widzi, to wyłącznie ciemny, nieprzenikniony hełm.

– Czyli?

Kobieta chwyta miedziany kubek i upija kilka łyków, po czym odkłada go z powrotem na miejsce i opiera się przedramionami o blat. Jej kasztanowe włosy z rudymi refleksami opadają jej na twarz, dlatego zdmuchuje je szybko, lekko wysuwając dolną wargę. Z bliska, w świetle słońca, które wdziera się przez niewielkie okna, Mando dostrzega konstelację piegów na jej twarzy. Całe jej policzki są nimi usiane.

– Bardziej... brutalni – odpowiada wreszcie, jakby przez cały ten czas szukała odpowiedniego słowa. – Jeśli rozumiesz, co mam na myśli... Ty jesteś inny.

Mężczyzna prycha cicho.

– Mandalorianin nie może być miły?

W odpowiedzi barmanka wzrusza mimowolnie ramionami.

– Ty mi powiedz.

Tym razem Djarin śmieje się nieznacznie, urwanie, trochę jakby się krztusił. Zdecydowanie za rzadko się śmieje, aby oswoić się z tym dźwiękiem, jaki wymyka się spomiędzy jego wąskich warg całkowicie nieproszony.

– Jesteś jedyna w swoim rodzaju. Mówił ci to już ktoś?

Epona gwałtownie, niczym rażona prądem, przenosi spojrzenie z jego dłoni na hełm. Din dostrzega w jej oczach wyraźne zaskoczenie, jakby kompletnie nie spodziewała się usłyszeć czegoś takiego, szczególnie nie z jego ust. I w gruncie rzeczy on też nie spodziewałby się po sobie wypowiedzenia takich słów. Tym razem jednak mózg zadziałał trochę wolniej, jakby ten upał zmęczył też i jego; a to wyznanie po prostu mu się wymsknęło, zanim Mando w ogóle miał szansę, aby przemyśleć to, co ma zamiar powiedzieć, przeformułować słowa, żeby brzmiały one mniej... poufale.

I gdyby nie hełm, gdyby nie ten przeklęty, beskarowy hełm, za którym skrywa nie tylko swoją twarz, ale i własne człowieczeństwo, Mando ma prawie stuprocentową pewność, że jej hipnotyzujące spojrzenie dosłownie spaliłoby go na wiór. Nie zostawiłoby po nim żadnego śladu, zabiłoby tego mężczyznę, który tutaj siedzi, pozwalając, aby w jego miejsce odrodził się nowy, całkowicie inny Din Djarin.

Ale na szczęście zbroja skutecznie go chroni. Broni go przed nią i przed jego własnymi pragnieniami, których nawet nie był dotychczas świadomy. Jak choćby tego, że w tej chwili najbardziej na świecie pragnie wyciągnąć w jej kierunku dłoń i wetknąć jej za ucho pojedynczy kosmyk rudawych włosów. To byłaby jednak zbyt wielka śmiałość, zwłaszcza jak na niego. Epona też mogłaby sobie tego nie życzyć, a on naprawdę nie chciałby zepsuć tej znajomości.

I kiedy barmanka otwiera usta, żeby coś powiedzieć, przerwać to dziwne, magnetyzujące napięcie, w barze pojawia się zdyszany Milo. Z rękawami koszuli podwiniętymi do łokci, rozwianymi włosami i rumieńcami od słońca na twarzy.

– Warsztat zostawiam zamknięty – oznajmia na głos, jednocześnie żwawo poruszając brudnymi palcami. Nie wchodzi w głąb pomieszczenia, cały czas stoi w progu, gotów kontynuować swoją wyprawę. – Muszę jechać do Q'Naran po nowe wkręty, bo te, które kupiliśmy zeszłym razem, nie pasują do mechanizmu.

Epona skina głową, podczas gdy Mando natychmiast wtrąca:

– Pojadę z tobą.

– Jesteś pewien? – odpiera zaskoczony Milo. Wzrok Epony podąża po spierzchniętych wargach brata. Gdy jasnowłosy mężczyzna to dostrzega, tłumaczy natychmiast wypowiedź Dina. – Mando chce jechać ze mną.

– Uważajcie na siebie – prosi tylko barmanka, obdarzając zatroskanym spojrzeniem najpierw Milo, potem Dina.

– Zawsze na siebie uważam.

Mando ucieka, bo wie, że jeśli teraz by został, zdecydowanie byłoby po nim. Zadurzyłby się w tej niepozornej kobiecie bardziej niż by sobie tego życzył. Zwykła, ludzka sympatia mogłaby przerodzić się w coś głębszego, coś trwalszego, a przecież to byłby strzał w kolano dla kogoś, kogo życie opiera się na ciągłej wędrówce. Niczym stałym, niczym własnym. To napięcie, ta na pozór zwyczajna chwila, gdy patrzyli na siebie – gdy Din miał wrażenie, jakby Epona po raz pierwszy zajrzała pod jego hełm – była zbyt intensywna, stanowiła rozkrzyczany alarm, mrugające czerwone światło, informując mężczyznę, że grozi mu ogromne niebezpieczeństwo. Że jeśli teraz nie ucieknie, nie przerwie tego, co się między nimi nieproszenie rodzi, nie zniszczy tego magicznego momentu, utraci to, kim jest, a potem zrani, zarówno ją, jak i siebie samego.

Ktoś przecież zawsze musi odejść jako pierwszy. To najstarsza historia we wszechświecie, która w każdej wersji kończy się dokładnie tak samo. Złamanym sercem, łzami i żalem do niemiłosiernego wszechświata.

Ale idąc w milczeniu za Milo kierującym się w stronę starego skutera repulsowego, Djarin stara się przekonać samego siebie, że to nie dlatego ucieka z Jednookiego Neila. Próbuje wmówić sobie, że to ciekawość, chęć zobaczenia innego miasta, poznania tutejszego życia bez ograniczania się do jednego miejsca. Łatwiej jest zrzucić wszystko na to, kim powinien być, a nie na tym, kim jest, gdy Epona znajduje się tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki.

To wszystko po raz kolejny sprowadza go do jednej, niby niepozornej, ale dość bolesnej myśli. Mando wie, że kiedy zobaczy tych zwyczajnych ludzi w trakcie ich rutynowego, cudownie normalnego życia, nieoczekiwane ukłucie zazdrości znowu się pojawi się w jego sercu. Każdy z nich ma bowiem coś, czego on nigdy nie będzie mieć.

Mają siebie, własną rutynę i przyziemne problemy, wszystko to, o czym marzy, ale czego nigdy nie będzie mógł mieć.

On, Din Djarin, król Mandalore.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro