CHAPTER 6. THE FIRE
To na tej ziemi można coś zasadzić?
Epona rzuca szybkie, chaotyczne spojrzenie na kartkę, którą ostrożnie podsuwa jej Mando. Właśnie pakuje kolejne butelki niebieskiego piwa ziołowego na dzisiejsze, dożynkowe obchody. Starają się uwinąć z całą robotą przed południem, tak, aby uciec przed palącym słońcem na najbliższych kilka godzin, a następnie, po zmroku, zacząć prawdziwą zabawę. Wtedy ciepło, które za dnia wchłania piasek, stanie się ich prawdziwym błogosławieństwem, kiedy zewsząd zacznie otaczać ich chłód Q'Marakan.
– Nie jest tego zbyt wiele – tłumaczy kobieta, z trudem podnosząc skrzynię z alkoholem. Din, tak jak poprzednim razem, i jeszcze wcześniej, zabiera ją od niej, a potem odkłada w specjalnie wyznaczone miejsce, tuż przy wyjściu. Dzięki temu później łatwiej będzie im je przenieść na tył pojazdu, który zabierze prowiant i napoje na miejsce zabaw. – Och, dziękuję... I tak, nie ma tego zbyt wiele, ale mimo wszystko staramy się wyciągnąć z tej ziemi tyle, ile tylko się da.
Din skina głową, obserwując, jak Epona sięga po kolejną – i ostatnią już – skrzynię do zapełnienia.
– Te gwałtowne burze, których byłeś świadkiem, wbrew pozorom są naszym wielkim sojusznikiem. To one nawadniają nasze rośliny i pomagają w uprawach, przynajmniej jeśli chodzi o te najbardziej zahartowane gatunki – kontynuuje kobieta. Szklane butelki w jej dłoniach brzęczą wesoło, jakby także i je wypełniała ekscytacja spowodowana nadchodzącą zabawą. – Zazwyczaj świętujemy ostatniego dnia miesiąca, ale teraz mamy dobry pretekst, żeby przyspieszyć imprezę.
Mando patrzy na Eponę w milczącym oczekiwaniu. Kobieta wydaje się doskonale zdawać sobie sprawę, że pod jego beskarowym hełmem maluje się aktualnie wyraz dezorientacji, bo natychmiast tłumaczy:
– Nasza mała wygrana z piratami. – Jej spierzchnięte od słońca usta wykrzywiają się w lekkim uśmiechu. – Poza tym zeszły rok można zaliczyć do nadzwyczaj urodzajnych, więc dzisiaj naprawdę mamy co świętować.
Zanim Epona ma szansę sięgnąć po wypełnioną piwem skrzynię, Mando podchodzi do niej w kilku szybkich krokach i zabiera ją z podłogi. Barmanka uśmiecha się pod nosem, przelotnie, praktycznie niewidocznie, układając sobie dłonie na biodrach. Obserwuje, jak Djarin odkłada ciężki przedmiot obok pozostałego tuzina skrzynek, aby od razu do niej wrócić. Niesie za sobą chłód i tajemnice, które skrywa kosmos, a także on sam, gdzieś wewnątrz beskarowej zbroi.
– Należy nam się chwila odpoczynku, nie uważasz? – rzuca zaczepnie Epona. Wyciąga zza baru dwie ostatnie butelki ziołowego piwa. – Wiem, że nie pijesz i nie jesz w towarzystwie innych, ale gdybyś zmienił zdanie – wyjaśnia, wręczając mu jedną z butelek.
Bez słowa ruszają na zewnątrz. Epona z ulgą opada na wąską, kamienną ławeczkę ustawioną tuż przed barową witryną, Din robi to samo, zajmując miejsce tuż obok, ale zostawiając między nimi odrobinę wolnego miejsca. Pas ziemi niczyjej. Mocniej zaciska dłonie na butelce zimnego piwa, podczas gdy kobieta, nie czekając na nikogo, zgrabnym ruchem odkorkowuje piwo i błyskawicznie upija kilka łyków.
Opowiedz mi coś więcej.
– O naszym świecie plonów?
Din skina głową, nadal nie tknąwszy ziołowego piwa.
– Hm. – Epona odkłada butelkę na podłokietnik i odwraca się w stronę Mando, krzyżując nogi w kolanach. – Każdego roku, wraz ze zbliżającą się porą zbiorów, ostatniego dnia najcieplejszego miesiąca w roku, czyli teraz, organizujemy w dolinie za miastem wielkie ognisko. – Kobieta odsuwa włosy z twarzy, które wiatr zrzucił jej na nos i czoło. – Jako nasze małe społeczeństwo dziękujemy za udany rok oraz za obfite zbiory, a później przez kolejne tygodnie zbieramy siły na zasiewanie ziemi od nowa.
W całkowitym milczeniu Mando spija każde słowo, które wypływa spomiędzy ust Epony. On również kiedyś należał do kogoś, do czegoś, był częścią całości, był Dzieckiem Straży. A potem wybrał samotne, smutne życie pośród bezkresu ciemnej galaktyki, egzystując niczym dryfujący na środku oceanu rozbitek, o którym zapomniał świat, o którym chwilami zapomina nawet on sam. Przez moment, krótki, trwający zaledwie sekundy, na horyzoncie pojawił się Grogu i wtedy Mando rzeczywiście czuł, jakby do kogoś należał, uczucie całości dawał mu ten mały, zielony stworek. Kiedy zniknął, pustka i obcość powróciły, Mandalorianin na powrót został sam. I choć całe życie spędził w ten sposób, w ciemności, w samotności, to jednak po odejściu Grogu, uczucie to zyskało na sile, stało się zbyt bolesne do zwyczajnego zignorowania. Dlatego Din odrzuca od siebie te myśli, aż do teraz, bo teraz... och, teraz chciałby stać się częścią tej małej wioski, zostać w Q'Marakan już na zawsze. Ale to niemożliwe. Nie to mu zostało pisane, nie to, a co najwyżej samotna podróż pośród gwiazd.
Ale najpierw musi pozbyć się Mrocznego Miecza. I Bo Katan, która cieniem rzuca się na jego pustelniczą przyszłość.
– Powinieneś przyjść – mówi Epona, wyrywając go z zamyślenia. Mando odwraca się w jej kierunku, niczym rażony prądem. – Wszyscy na pewno ucieszą się na twój widok.
Djarin niezręcznie przytakuje ruchem głowy. Robi to z dwóch powodów: dlatego, że wciąż znajduje się w krainie swoich myśli, ale również ze względu na to, że zwyczajnie nie chce sprawić przykrości Eponie. Szczególnie teraz, gdy kobieta uśmiecha się do niego tak ciepło, że przez parę sekund Din ma wrażenie, że daje ona o wiele więcej blasku, niż te dwa słońca wysoko zawieszone ponad miastem.
Jeszcze przez krótki moment siedzą pogrążeni w całkowitym milczeniu, chłonąc długie, złociste promienie q'marakańskich słońc, po czym Epona oznajmia, że musi wrócić do warsztatu, aby pomóc Milo z pracą nad statkiem. Din z zaskoczeniem odkrywa, że niechętnie się z nią żegna, odprowadzając ją wzrokiem aż w dół uliczki, gdzie kobieta znika pośród kamiennych budynków.
Mando znów zostaje sam.
Eponie zresztą też niełatwo opuścić Djarina. Wszelkimi siłami zmusza ciało, aby wstało z ławki, a następnie, stawiając krok za krokiem, oddaliło się od tajemniczego Mandalorianina. Oddałaby wszystkie gwiazdy na niebie, aby ta beztroska i całkiem niewinna, niezwykle intymna chwila została z nimi na dłużej, ale są rzeczy ważniejsze, niż jej młodzieńcze zauroczenie ideą czekającego na nią kosmosu. I mężczyzny, który mógłby go jej pokazać. Czekają na nią normalność i rutyna: jej obowiązki, jej brat, jej całkiem zwyczajne i nudne życie, tak różne od tego, które prowadzi łowca nagród każący nazywać się Mando. Nie może tego zatracić dla nadziei, która i tak odejdzie, jak wszystkie te burze, które przychodzą i znikają, nie zostawiając po sobie praktycznie żadnego śladu.
Na całe szczęście wieczór przychodzi błyskawicznie i zanim Eponie tak naprawdę udaje się odsunąć na bok myśli o Dinie, całkowicie oddając się pracy, wszyscy wyruszają za miasto, aby rozpocząć obchody święta plonów.
Razem z Milo, ściskając się na ciasnych miejscach skutera repulsorowego, docierają do celu przed większością mieszkańców Q'Marakan. Epona natychmiast rzuca się do pomocy Neilowi, który zajmuje się prowizorycznym cateringiem i alkoholem, który rano barmanka pakowała razem z Djarinem. Milo w tym czasie pomaga pozostałym przy rozpaleniu wielkiego ogniska.
– Mando nie przyjechał z tobą? – pyta Epona, zdawszy sobie sprawę z tego, że pośród tłumnie napływających na obchody ludzi, nigdzie nie dostrzega Dina.
Neil potrząsa gwałtownie głową. Czarna, skórzana opaska odbija światło buchających za plecami kobiety płomieni.
– Gdyby Milo pytał, gdzie jestem, powiedz mu, że musiałam wrócić po jedną rzecz z baru – oznajmia barmanka. – Wrócę za niecałą godzinę.
Zaraz potem kobieta znika całkiem niezauważona; alkohol leje się strumieniami, mężczyźni tańczą wokół ogniska, podczas gdy kobiety zaśmiewają się do łez z ich sztywnych kroków, nikt nie zwraca więc uwagi na jej tymczasowe zniknięcie. Epona wsiada za kierownicę starego skutera i błyskawicznie rusza do miasta, z nadzieją, że uda jej się znaleźć Mando szybko i bezproblemowo, zanim ktoś zauważy jej nieobecność.
Zostawia za sobą świętujących przyjaciół, wkraczając do miasteczka duchów, jakim tego wieczoru stało się Q'Marakan. Oba słońca już dawno schowały się za horyzontem, chłodne powiewy wiatru bawią się kłębami piasku. Na szczęście tej nocy nie zbiera się burzę. W tym absolutnie czystym niebie, jakie rozpościera się nad ich głowami, można się po prostu przejrzeć. Tym razem jednak Epona nie zwraca na to uwagi. Sunie po ulicach miasta, prosto do Jednookiego Neila.
Bar o tej godzinie, w normalny dzień, tętniłby życiem. W gruncie rzeczy Jednooki Neil stanowi miejsce, w którym zbierają się wszyscy, aby podsumować dzień, zrelaksować się i zebrać siły na kolejny; to miejsce, które przyciąga dobrą, przyjazną atmosferą, prawie jak kuchnia, samo serce domu, w którym zbierają się jego mieszkańcy, trochę mimowolnie, bo nikt się nad tym szczególnie nie zastanawia. Teraz króluje tutaj cisza i spokój, nie ma ani jednej, żywej duszy; poza tą jedną, zamkniętą w beskarowej zbroi.
Epona dostrzega go od razu, w kącie baru, pochylonego nad czymś, prawie w całkowitych ciemnościach, bo jedyne źródło światła to stara lampa zawieszona nad jego głową. Barmanka odrzuca z twarzy włosy, jakie przykleiły się do jej skóry podczas jazdy, a następnie wchodzi w głąb pomieszczenia, tak cicho, jak tylko potrafi, ale Mando od razu zdaje sobie sprawę z jej obecności. Wystarczy, żeby Epona postawiła pierwszy krok, aby jego hełm natychmiast zwrócił się w jej kierunku.
Co ty tutaj robisz?
Kobieta przesuwa wzrokiem po słabo oświetlonym notatniku, który wręcza jej Din.
– Co ty tutaj robisz? – odpiera Epona, marszcząc brwi. – Czemu nie jesteś ze wszystkimi?
To wasza impreza. Nie chcę wam przeszkadzać.
Barmanka wzdycha ciężko. W milczeniu przygląda się Mando, po czym finalnie oznajmia, miękko i łagodnie, trochę tak, jakby przemawiała do dziecka, a nie do dorosłego mężczyzny:
– Mando, oni chcą ci podziękować. To też dla ciebie.
Dopiero teraz Epona zauważa, że to, nad czym wcześniej pochylał się Mando, to książka. Próbuje dojrzeć, co za lekturę mężczyzna właśnie czyta, ale ten natychmiast zatrzaskuje niewielkie tomiszcze. Nakrywa je przedramionami, tak, że barmanka nie potrafi odszyfrować tytułu na okładce. Kobieta lekko zaciska wargi, podczas gdy Din znów skrobie ołówkiem na pustej kartce w notatniku.
W porządku.
– Dziękuję – odpowiada szczerze Epona, posyłając mu ciepły uśmiech, tak jasny, że Djarinowi zdaje się, jakby zaraz miał go oślepić. Kobieta odwraca się na pięcie w kolejnej sekundzie, zabierając ze sobą ów blask, po czym dodaje. – Na zewnątrz zostawiłam skuter. Jeśli nie masz nic przeciwko, możemy nim wspólnie pojechać do doliny. To najszybszy sposób, aby tam dotrzeć.
Skinąszy głową, Mando ukradkiem wsuwa książkę pod stół i rusza za barmanką. Na zewnątrz uderza w niego ostry chłód nocy, ale nie skarży się na to choćby słowem. Posłusznie podąża za Eponą, która zatrzymuje się przy skuterze repulsorowym zaparkowanym przed barem i wsiada na wąskie siedzenie. Din zajmuje miejsce tuż za nią, z pewnym ociąganiem, nie do końca wiedząc, czy to najlepszy pomysł, aby byli ze sobą tak blisko.
– Nie ugryzę cię – rzuca ze śmiechem kobieta, jakby potrafiła czytać mu w myślach. – Złap mnie w pasie. Czasami robi się wyboiście.
Dłonie, które oplatają barmankę w pasie, sprawiają wrażenie ciężkich i zimnych, niczym wykutych z kamienia, ale na plecach Epony i tak wywołują miły dreszcz.
Z kolei zapach słonego potu, piasku i smaru, jaki roztacza się wokół niej, jaki zdobi jej skórę, jak olejek eteryczny, wkrada się w jego nozdrza, skutecznie go otumaniając. Bliskość barmanki paraliżuje Mando na dłuższą chwilę, głównie to, że mimo grubego materiału, z jakiego zrobiono jego zbroję, jego rękawice, i tak ma wrażenie, jakby miał się zaraz poparzyć. Skóra Epony musiała zebrać w sobie całą gorączkę tego dnia i dlatego to ciepło tak chętnie przenika teraz do skostniałego ciała Dina, aż do momentu, w którym ich organizmy stają się jednym, mocno ze sobą związanym.
I cholera, w każdej innej sytuacji, gdyby nie był tym, kim jest, Din Djarin naprawdę mógłby się w niej zakochać, bardzo szybko, bez wahania, oddając całego siebie.
– Koniec podróży. – Wraz z jej miękkim głosem, słowami wypływającymi spomiędzy spierzchniętych warg, Din wraca na ziemię. I z trudem uświadamia sobie, że teraz wolałby, aby jego wyobrażenia były czymś więcej niż fikcją. – Jesteśmy na miejscu.
Uwaga zgromadzonych błyskawicznie przenosi się na Djarina. Epona właśnie odstawia skuter, podczas gdy mieszkańcy Q'Marakan zgodnie unoszą butelki z ziołowym piwem, a z ich piersi wydobywa się głośne:
– Za nasze dzielnego Mandalorianina!
Z lekkim zmieszaniem i dezorientacją Mando przesuwa wzrokiem po roześmianych, wyraźnie rozgrzanych alkoholem twarzach. Aktualnie błogosławi swój hełm bardziej niż zwykle; bez niego wszyscy ci ludzie ujrzeliby po prostu zawstydzonego mężczyznę, mężczyznę, który wie, że tutaj nie pasuje i najchętniej by stąd uciekł. Jego dłonie lekko zaciskają się w pięści, kiedy w powietrzu chłodnej nocy rozlega się dźwięk uderzanego o siebie szkła. W tym samym momencie Mando odkrywa z zaskoczeniem, że Epona ukradkiem ściska jego dłoń: na pocieszenie, aby dodać mu otuchy. Trwa to jednak ułamki sekund, dlatego Djarin nie może być nawet pewien, czy to wydarzyło się w rzeczywistości, czy wyłącznie w jego głowie.
Bez żadnego uprzedzenia Epona go zostawia. Chociaż otoczonego tuzinem ludzi, to i tak całkowicie samego. Każdy pragnie mu podziękować za jego pomoc, chociaż robili to już tysiąc raz, a Mando za każdym razem odpowiadał, że „to nic takiego”. Djarin z zaskoczeniem odkrywa, że mieszkańcy Q'Marakan traktują go jak rodzinę, kogoś, kto jest tutaj od dawna, a nie od paru tygodni. Ufają mu i w jakiś dziwny sposób Din ufa także im. Może dlatego też bez słowa siada na jednej z drewnianych ławek, ustawionych tuż przy ognisku i bez słowa też przyjmuje oferowaną butelkę piwa, chociaż inni doskonale wiedzą, że w ich towarzystwie tajemniczy Mandalorianin nie wypije choćby kropli, choć nikt poza Eponą nie ma pojęcia dlaczego. I może dlatego bez słowa sprzeciwu słucha opowieści otaczających go mężczyzn, nawet jeśli jego wzrok cały czas podąża za nią, za Eponą.
Jęzory ognia wystrzeliwują w stronę gwiazd, jakby chciały stać się tak piękne, jak one, całkowicie nie dostrzegając własnej unikalności. I choć chłodny wiatr krąży między nimi, to ciepło bijące od ogniska skutecznie ogrzewa ich opalone, zmęczone ciała. Wesołe śmiechy, radosne głosy, entuzjastyczne okrzyki unoszą się w powietrzu, niczym dobra aura. Wszystko wygląda bajecznie, nawet jeśli całkiem prowizorycznie. Uśmiechy na twarzach i blask w oczach ludzi to jednak coś całkiem prawdziwego, autentycznego, coś, czego Mando zaczyna im zazdrościć, bo on również pragnie chociaż na krótki moment pozbyć się swoich trosk i stać się wolnym.
I teraz gorzko żałuje, że jest tym, kim jest, co przytłacza go na tyle, że zwyczajnie zaczyna poszukiwać okazji do ucieczki, z dala od tego, co tak chętnie przyjęłoby go w swoje ramiona, gdyby on sam się tak przed tym nie zapierał.
Nagle w powietrzu rozlega się energicznie szarpanie strun gitary, które układa się w wesołą, skoczną melodię. Epona, rozgrzana i roześmiana od alkoholu płynącego nieśmiało w jej żyłach, na widok Neila grającego na gitarze, podrywa się z miejsca i wyciąga dłonie w kierunku brata. Milo potrząsa ze śmiechem głową, po czym chwyta siostrę za rękę i obejmuje ją mocno. Oboje zaczynają tańczyć, a raczej to Milo prowadzi Eponę w rytm muzyki; bezustannie żarzący się ogień ogrzewa ich ciała. Zaraz potem w ich ślad idą inni, młodzi, starzy, nawet dzieci, które wesoło skaczą, trzymając się za ręce.
Wszystko wydaje się tak spokojne i piękne, że aż utopijne. Ale to nie szkodzi, czasami każdy potrzebuje takiej magii, chwili, w której wydaje mu się, że może osiągnąć absolutnie każdą rzecz.
Aż wreszcie bańka pryska. Epona, ułożywszy policzek na ramieniu brata, mimowolnie poszukuje wzrokiem znajomej sylwetki Mando. Nigdzie go jednak nie dostrzega: mężczyzna całkowicie rozpłynął się w powietrzu. Zapewne wykorzystał zamieszanie, które powstało, gdy ludzie zaczęli parami dołączać do niej i do Milo. I tak naprawdę tylko ona zdaje sobie sprawę z jego nieobecności, reszta jest zbyt zajęta innymi sprawami, aby zauważyć brak tej osoby, dla której częściowo ta impreza w ogóle się odbywa.
Ciche westchnienie wydobywa się z piersi barmanki. Kobieta lekko przymyka powieki, przynosząc ulgę zmęczonym oczom. Nie ma zamiaru ponownie szukać Mando, próbować go namówić, żeby tutaj wrócił. Nie chce go do niczego zmuszać, bo nie o to chodzi. Jeśli Din stąd odszedł, to musiał mieć ku temu dobry powód i choć Epona go nie zna, to wie, że tym razem powinna to uszanować.
Bo przecież Djarin nie należy do ich świata, nigdy nie należał i nigdy nie będzie. To całe udawanie, że jest inaczej, nie ma sensu, choć Epona przez moment rzeczywiście się łudzi, że może fikcja na chwilę stanie się prawdą.
Ale choćby nie wiadomo, jak bardzo chciała, nigdy nie przeskoczy bariery tego, kim jest. I kim jest on.
Teraz zaś, kiedy Milo mocno przytula ją do siebie, a ona buja się powoli, bezwładnie, mimo że Neil wygrywa skoczną, energiczną melodię, Epona ogromnie żałuje, że nie jest kimś stworzonym bardziej dla niego niż dla Q'Mary.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro