Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

CHAPTER 5. THE VICTORY

Epona nie ma bladego pojęcia, co Mando mówi do wpatrzonych w niego – jak w święty obrazek – mieszkańców Q'Marakan, którzy na prośbę barmanki tego popołudnia przybyli do baru. Ale jakichkolwiek argumentów używa, zdaje się trafiać w sam punkt. Kobieta widzi to po pełnych determinacji twarzach.

Nie ma również bladego pojęcia, czemu Mando w ogóle to robi – i to w dodatku za darmo – szczególnie że nie ma żadnego większego interesu w tym, aby im pomóc. To kolejna planeta, kolejne miasteczko na jego niekończącej się liście odwiedzanych miejsc, które odejdzie w zapomnienie zaraz po tym, jak jego naprawiony statek oderwie się od piaszczystej powierzchni. Ale nie ma zamiaru pytać o powód, nie musi wszystkiego rozumieć. Najważniejsze, że dzięki niemu mogą wyjść z kryzysu, który trawi Q'Marakan od dekad.

I tak zapewne nie usłyszałaby przekonującej odpowiedzi, bo Din sam nie do końca potrafi racjonalnie wytłumaczyć powody swojego działania. A może nie tyle, ile nie potrafi, co po prostu nie chce. Djarin zwyczajnie ucieka przed przeszłością, która ostatnimi dniami dręczy go nie tylko we śnie, ale i na jawie, gdzie wszędzie – gdziekolwiek się nie ruszy – żyje w nim wspomnienie dnia, w którym stracił własnego syna. Poczynił największe wyrzeczenie w swoim życiu, co poskutkowało pustką tak ogromną, że aż trudno ją znieść. Kto by pomyślał, że może być ona tak ciężka? I dlatego każde, choćby najbardziej idiotyczne działanie, wydaje się idealnym zapychaczem, remedium na kilka krótkich chwil. Jak choćby pomoc temu miasteczku w wyzwoleniu się od oprawcy; kiedyś zrobiłby to wyłącznie za parę kredytów, ale obecność Grogu rozbudziła w nim pokłady bezinteresowności, o które nawet by się nie posądzał.

Kiedy Mando kończy przedstawiać im krótki, ale niezwykle treściwy plan działania, wszyscy gotowi do walki – mężczyźni i kobiety – żwawo mobilizują się przed barem, aby wziąć udział w bitwie o ich skromną wolność. Słowa nowego, tajemniczego gościa rozbudzają w nich wolę walki, determinację do wyzwolenia się spod uporczywych ataków piratów, którzy nawiedzają Q'Marakan od długich dekad. Tego popołudnia wszyscy razem i każdy z osobna wierzą w to, że mają rzeczywisty wpływ na własny los; że tym razem to oni zasiadają za sterami, a nie jadą wyłącznie na fotelu pasażera, gdzieś z tyłu, pominięci przez świat. A już na pewno ten napływ pozytywnej energii dosięga Milo, który energicznie rusza do wyjścia. Zatrzymuje się jednak w połowie kroku, gdy słyszy donośny głos siostry.

– Masz wrócić w jednym kawałku, okej? – Milo uśmiecha się do niej z rozczuleniem. Epona jeszcze dodaje, uprzednio lekko zaciskając wargi. – Żywym kawałku.

Jasnowłosy mężczyzna skina głową, składając jej niemą obietnicę rychłego powrotu. Kobieta układa dłonie na jego suchej, szorstkiej twarzy przyozdobionej kilkudniowym zarostem i wspina się na palcach, aby złożyć na jego czole czuły pocałunek. Kiedy przenosi wzrok ponad jego ramieniem, dostrzega, jak stojący w progu Mando się im przygląda. A przynajmniej to podpowiada ułożenie jego hełmu, zwróconego bezpośrednio w kierunku rodzeństwa.

– Hej, ty też lepiej na siebie uważaj – dodaje, wyzywająco wskazując na niego palcem.

Lewy kącik ust Djarina nieznacznie się unosi, zdecydowanie nieproszony. Mężczyzna przez krótki moment przygląda się Eponie, po czym odwraca się na pięcie i wychodzi z baru. Zaraz za nim miejsce to opuszcza Milo. Barmanka odprowadza ich wzrokiem, opierając dłonie na biodrach. Kiedy wszyscy znikają, kobieta wzdycha ciężko.

To będzie trudne popołudnie, cholernie trudne, trudne i nerwowe, ciągnące się zapewne w nieskończoność.

Nic przecież nie poradzi na to, że dopóki nie wrócą, będzie zamartwiać się aż do mdłości, zarówno o życie każdego z mieszkańców Q'Marakan, w szczególności o Milo, jak i o samego Mando. Chociaż w jego przypadku usilnie stara się do siebie nie dopuszczać tej myśli. Nie chce się o niego martwić bardziej, niż powinna, bo to mogłoby oznaczać, że Mando znaczy dla niej odrobinę więcej niż wcześniej. A to ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzyła, mając świadomość, że będzie bolało o wiele bardziej, kiedy Mandalorianin odejdzie na zawsze.

Bo to jasne, że odejdzie. Niezależnie od tego, jak naiwna byłaby Epona, wie, że Mando nie ma najmniejszego powodu, aby tutaj zostać. Ale nawet wtedy będzie wdzięczna za to, że los pozwolił im się spotkać; że pozwolił Dinowi zajrzeć do ich małego, piaszczystego świata i tchnąć w niego odrobinę świeżego powietrza. Takie rzeczy w Q'Marakan nie zdarzają się przecież zbyt często, praktycznie w ogóle i powinni cieszyć się, że choć na moment ktoś przerwał ich rutynę i przypomniał o istnieniu reszty wszechświata.

Jako że bar zostaje zamknięty do powrotu mieszkańców, Epona postanawia zaszyć się w warsztacie, a swoje lęki przekuć w energię, której potrzeba do renowacji statku. Przed wyjściem prosi Neila, aby posłał po nią kogoś, gdy Q'Marakańczycy wrócą do miasta. A potem zamyka się w ogromnym hangarze i rzuca w wir gorączkowej roboty, aby na moment zapomnieć o strachu, który trawi jej ciało od chwili, w której straciła Milo z oczu.

Wnętrze statku, jego wszystkie kable, przypominające długie rozgałęzienia żył, jego silnik, serce całej maszyny, komputer, jego nadal wymagający naprawy mózg – każda z tych rzeczy pozwala Eponie przelać cały lęk w działanie, w siłę. I pomaga zabić czas, czas, który płynie jej jednocześnie szybko i wolno, ciągnie się niemiłosiernie, żeby za krótki moment przyspieszyć do prędkości światła. Kobieta z zaciśniętymi wargami zajmuje się mechanizmem odpowiedzialnym za szczelność głównej kabiny w razie dekompresji reszty pokładu, kiedy w warsztacie ktoś się pojawia. Ale z tego Epona zdaje sobie sprawę dopiero, gdy przybysz tyka ją ostrożnie w plecy. Mała, ciepła dłoń należy do chłopca mieszkającego obok baru, chłopca, którego każdego ranka kobieta mija, idąc do pracy.

– Wrócili, mam rację, Javi? – wyrzuca z siebie barmanka, patrząc na ciemnowłosego dzieciaka.

Javier skina nieznacznie głową, nie mówiąc ani słowa. Wie, że Epona i tak go nie usłyszy.

Ona zaś nie czeka dłużej. Po prostu wybiega z hangaru, a później wskakuje na stary ścigacz Milo i z lękiem w piersi rusza do baru. Pędzi jak szalona, jakby od tego, kiedy pojawi się na miejscu, zależał jej los, los jej brata, los całego świata. Oddech zamiera jej w płucach, powietrze robi się coraz cięższe, coraz bardziej piaszczyste, drobinki kurzu wpadają jej do oczu. W tym pośpiechu Epona nawet nie założyła gogli ochronnych. Ale teraz to nieważne; i tak zna drogę na tyle dobrze, że może prowadzić z zamkniętymi oczami. Chociaż w ostateczności i tak tylko nieznacznie je przymyka, podczas gdy słone łzy tworzą małe ścieżki na jej zarumienionych policzkach.

Ogromna radość, a także ulga, malują się w jej jasnym spojrzeniu, kiedy po wejściu do Jednookiego Neila, dostrzega świętujących mieszkańców Q'Marakan. Alkohol przelewa się strumieniami, za barem poza właścicielem stoi również Milo, który pomaga mężczyźnie z zamówieniami. Ludzie wesoło wykrzykują, uśmiechają się, poklepują po plecach i gratulują udanej akcji; a przynajmniej tak wyobraża sobie to Epona, bo w jej uszach brzęczy wyłącznie szum. Ale jej ciało skutecznie odbiera wibracje uradowanych głosów, wibracje, które i ją wprawiają w dobry humor.

Zauważywszy siostrę, Milo od razu przeskakuje przez blat, podpierając się jedną ręką, po czym chwyta ją w ramiona i mocno przytula do siebie. Pachnie potem i solą, heroizmem i szczęściem. Chowa twarz w ciemnych włosach Epony, podczas gdy ona sama próbuje wydobyć od niego chociaż krótkie zdanie, kilka słów, które powiedziałyby jej, co tam się tak naprawdę stało. Ale nikt nie ma ochoty mówić o tym, co się wydarzyło, ekscytacja bowiem sięga zenitu i Eponie ten fakt musi w zupełności wystarczyć.

Cały czas szczelnie zaciśnięta w ramionach brata, rozgląda się ukradkiem po barze, w poszukiwaniu tej jednej twarzy. A raczej hełmu. W końcu jej wzrok ląduje w kącie, gdzie zazwyczaj skrywa się Mando. I tym razem może go tam znaleźć. Mężczyzna siedzi sam, w cieniu, jakby to wcale nie on poprowadził całe miasteczko do ich małego, kameralnego zwycięstwa. Jakby stanowił zaledwie element dekoracji, ale nie żaden istotny czynnik, który pchnął odwagę i determinację w tych dotychczas uległych losowi ludzi.

Epona delikatnie wyswobadza się z uścisku Milo i z uśmiechem przeznaczonym dla absolutnie wszystkich, rusza w kierunku Dina. Przepycha się pomiędzy spoconymi od tej radości ludźmi, finalnie opadając na wolne krzesło naprzeciw Djarina, który prawie natychmiast unosi na nią wzrok. Pośród okrzyków i rozgorączkowanych rozmów, wzajemnych gratulacji, głos Epony spektakularnie niknie, dlatego Mando musi się pochylić w jej stronę, aby cokolwiek usłyszeć.

– Dziękuję – mówi barmanka z rozbrajającą szczerością. – Za wszystko.

Z zaskoczeniem odkrywa, że pod dłonią Dina cały czas ukrywa się ten sam mały notatnik, na którego kartkach rozmawiają. Jakby Mando czekał na to, aż kobieta pojawi się przy jego stoliku; albo jakby wiedział, że zaraz się to stanie. Epona w skupieniu obserwuje, jak mężczyzna szura ołówkiem o papier.

Cała przyjemność po mojej stronie, pisze Djarin. Poza tym nie chcę, żeby ktoś skradł mój statek.

Po przeczytaniu ostatniego zdania Epona parska cichym, choć dźwięcznym śmiechem. Śmiechem, który budzi na plecach Dina miły dreszcz. Kobieta potrząsa w rozbawieniu głową, a następnie oznajmia, trochę poważniej:

– Myślałam, że będzie tutaj, cóż, bardziej krwawo.

Odpowiedź wywołuje niemałe zaskoczenie.

Nie walczyliśmy.

– Słucham?

Dłuższą chwilę zajmuje Mando zapisanie odpowiedzi, bo do ich stolika podchodzi kolejny z mieszkańców, który dziękuje Mandalorianinowi za pomocą. Djarin skina na niego głową, wyraźnie zakłopotany tym, że na moment znów pojawia się w centrum zainteresowania. Bo przecież przez całe życie Din ucieka przed byciem głównym bohaterem we własnym życiu; woli role drugoplanowe, niewyróżniające się, przezroczyste, nijakie.

Dwójka zbiegłych piratów musiała poinformować o wszystkim pozostałych. Kiedy przybyliśmy na miejsce, nie było tam nikogo.

– Co?

Uciekli. Najwidoczniej wystarczyła informacja o tym, że w mieście jest Mandalorianin, żeby odpuścili.

Epona odsuwa notesik z powrotem do Mando.

– Zbyt łatwe zwycięstwo – stwierdza.

Djarin prycha cicho.

Przynajmniej obyło się bez ofiar.

– Prawda. Na całe szczęście – przyznaje barmanka.

Ktoś ponownie pojawia się przy ich stoliku, zostawiając na nim cynowy kubek pełen niebieskiego piwa ziołowego, niewątpliwie przeznaczony dla Mandalorianina. Ten jednak odsuwa go na bok, po czym unosi dłoń i wskazuje palcem na prawą część hełmu. Epona marszczy brwi, nie do końca wiedząc, o co chodzi mężczyźnie. Opatrunek jej się przesunął? Rana na powrót zaczęła krwawić? A może chodzi o coś jeszcze innego?

Dopiero po paru długich sekundach dociera do niej sens jego gestu.

– Znów mam smar na twarzy? – upewnia się, a Din skina głową. – Obwiniaj twój statek o mój wygląd.

Cichy, szczery śmiech wydobywa się z gardła Mandalorianina. Djarin śmieje się w taki sposób po raz pierwszy od dawna, bardzo dawna. I to naprawdę miłe, poczuć ciepło własnej radości gdzieś w piersi, nawet jeśli trwa to zaledwie chwilę. Słabo tlący się płomień to nadal o wiele lepsza alternatywa niż wieczna zmarzlina i właśnie z tego powodu Din docenia parę sekund tej czystej beztroski.

Niestety siedząca naprzeciw niego Epona nie ma prawa słyszeć tego dźwięku, który rozpływa się w powietrzu. Może co najwyżej wyobrazić sobie brzmienie jego śmiechu i w gruncie rzeczy jej wyobrażenie niewiele mija się z prawdą, ale o tym także nie może wiedzieć. Z trudem odwracając wzrok, skupia się najpierw na własnych dłoniach, a później na procesie ścierania smaru z twarzy. I pomiędzy tym, fizycznymi działaniami a myślami uciekającymi w stronę jej rozmówcy, Epona z zaskoczeniem odkrywa, że dzieje się nieuniknione. Kobieta zaczyna coraz bardziej lubić Mando, a to oznacza jedno: o wiele boleśniejsze pożegnanie, gdy on ucieknie w gwiazdy, a ona zostanie na tej pustej, zakurzonej planecie.

Rozstanie, na które nawet nie ma szans się przygotować.

Dwie Epony, jedna, która stara się odsunąć od siebie te myśli i druga, ta, która bezustannie jej o tym przypomina, walczą zacięcie gdzieś z tyłu głowy barmanki. I na razie żadna nie zyskuje znaczącej przewagi.

Djarin niby od niechcenia obserwuje każdy ruch Epony, jak gdyby nie miał nic lepszego do roboty. Ostatecznie jednak łapie się na tym, że patrzy na nią trochę zbyt długo, niż by sobie tego życzył. I wychwytuje zbyt wiele szczegółów na jej twarzy, choć wcale nie powinien tego robić, nie powinien jej zapamiętywać, nie w taki sposób. Kiedy opuści Q'Marę, nie powinien rozpamiętywać jej jasnych zielonych oczu, jej piegów rozsypanych na policzkach, niczym drobinki gwiezdnego pyłu, jej nieco krzywego zgryzu, jej wąskich, bladych ust, które układają się w najpiękniejszy uśmiech na świecie. Nie powinien pamiętać żadnej z tych rzeczy tak wyraźnie, tak szczegółowo, ale doskonale wie, że będą to te elementy, które będą śnić mu się przez wiele, wiele nocy. A on sam na nic nie poradzi, bo jego serce postanowiło przejąć stery, zostawiając zdrowy rozsądek w bagażniku.

– W porządku – oświadcza Epona, podnosząc się od stołu. Bursztynowe włosy rozlewają się na jej ramionach. – Nie będę wam przeszkadzać w świętowaniu. Skoro Milo stoi za barem, to ja wracam do warsztatu.

Odziana w skórzaną rękawiczkę dłoń Dina natychmiast sięga w stronę kobiety. Barmanka, zauważywszy jego gwałtowny ruch, zatrzymuje się w połowie kroku.

Mogę iść z tobą?

Ciemna brew kobiety unosi się nieznacznie.

– Nie ufasz mi?

Tego nie powiedziałem.

Epona prycha cicho, z rozbawieniem.

– Uwierz, jestem najlepszym mechanikiem w mieście – oznajmia zaraz potem, układając sobie dłonie na biodrach. Pod paznokciami widnieją resztki smaru, który starła z twarzy. – Ten ścigacz przed drzwiami. Zbudowałam go od podstaw na dwudzieste urodziny Milo.

Udaje im się całkiem niepostrzeżenie wyjść z baru, co jest niezłym wyczynem, zważywszy na to, że Mando dość rzuca się w oczy. Tym razem jednak mieszkańcy miasteczka są zbyt zajęci świętowaniem, aby zauważyć, jak Epona oraz tajemniczy Mandalorianin opuszczają Jednookiego Neila. Dlatego też, po cichu prześlizgując się pomiędzy uradowanymi ludźmi, barmanka oraz łowca nagród finalnie wychodzą w ciepły, pustynny dzień, zostawiając za sobą kakofonię dźwięków.

Z wysokich, kamiennych domów rzucających długie cienie, z sekundy na sekundę wypływa coraz więcej ludzi; głównie dzieci i starcy, oraz kobiety, które nie mogły wziąć udziału w walce. Każdy pragnie się dowiedzieć, co takiego się wydarzyło, że radosne, q'marakańskie pieśni niosą się wzdłuż głównej ulicy. Kuszeni tym dźwiękiem, podążają żwawym krokiem w stronę baru, tylko Epona i Mando w milczeniu poruszają się w całkiem przeciwnym kierunku.

Przez całą drogę do hangaru nie wymieniają ze sobą choćby słowa. Epona, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie skórzanej kurtki, cały czas stara się dotrzymać tempa Mando, który stawia potężne kroki, jeden za drugim, o mało nie zostawiając o głowę niższej od siebie kobiety daleko za sobą. Kiedy się reflektuje, wzdycha cicho, z pewną mieszkanką rozczulenia i rozbawienia, a następnie zwalnia kroku, co Epona przyjmuje z ulgą. Jeszcze chwila i dostałaby zadyszki. Resztę trasy pokonują już we wspólnym tempie, spokojnym, spójnym.

Nowy statek w niczym nie przypomina jego poprzednika. Ale to dobrze. Dzięki temu łatwiej będzie mu zacząć, wrócić do stanu sprzed kilku lat, gdzie liczył się on i kolejne zlecenie, jakiego się podejmie. Razor Crest niósł za sobą zbyt wiele wspomnień, które Din nosi również w sobie, a przecież lepiej ograniczyć źródło bólu i tęsknoty, prawda? Wystarczy, że za każdym razem, kiedy ściąga hełm w samotności, znów czuje na policzku małe, drobne paluszki Grogu, który z czułością żegnał się z nim na statku Moffa Gideona. Wystarczy, że to Djarin stanowi chodzący zbiór wszystkich wspomnień, wszystkich emocji, które kolekcjonował przez ostatnie lata podróży z Grogu. Wystarczy, że to z nimi nie potrafi sobie poradzić, większej dawki przeszłości nie potrzebuje. Dlatego nowy statek to wręcz wymarzone miejsce na rozpoczęcie nowego-starego życia dla Dina Djarina.

Mimo to, po wejściu do kokpitu, Mando nie umie wyzbyć się wrażenia, że zaraz, gdy tylko podejdzie bliżej, zza krawędzi skórzanego fotela wyłoni się mała, zielona główka z dużymi, czarnymi jak onyks oczami. Kiedy jednak robi parę kroków w przód, nie wita go nic, nic poza zapachem lakieru i cienką warstwą kurzu, która unosi się w powietrzu. Nie ma tutaj Grogu i nigdy nie będzie, ta część jego życia już się zakończyła. I chociaż Din wie, że podjął słuszną decyzję, to i tak czasami jego egoistyczna część przemawia głośniej, a sam Djarin chętnie wskoczyłby na pokład statku i natychmiast wyruszył w pogoń za tamtym tajemniczym Jedi.

Ale dobrze, że to zaledwie krótkie przebłyski, nic nieznaczące myśli, bo w ostatecznym rozrachunku Din za nic we wszechświecie nie podjąłby innej decyzji. Nigdy przecież nie wyszkoliłby Grogu tak, jak zrobią to Jedi. Zmarnowałby jego potencjał i siłę w imię samolubnych zachcianek, a tego nie potrafiłby sobie wybaczyć.

Jego dłoń mimowolnie zaciska się w pięść, kostki bieleją, a paznokcie wbijają się w skórzany materiał rękawiczki. Mando nie ma bladego pojęcia, kiedy oddech w jego piersi po prostu zamiera. Brak tlenu uświadamia sobie dopiero, gdy jego płuca zaczynają piec, a za plecami pojawia się Epona.

– Wszystko w porządku?

Djarin bierze głęboki wdech, o mało nie krztusząc się upalnym powietrzem. Skina nieznacznie głową, jakby od niechcenia, chociaż najchętniej przyznałby, że to wspomnienia, że to one go dręczą, zapewne tak, jak innych. Każdy ma przecież własny cień i przez moment Din ma ochotę zapytać o to, czym jest on dla Epony. Co ją dręczy, o czym śni, co sprawia, że na sekundy traci kontakt z rzeczywistością, a oddech zatrzymuje się w jej płucach.

Jakiś fałsz przebija się przez ten szybki gest Mando, co natychmiast rzuca się w oczy barmanki. Kobieta nie ma jednak zamiaru pytać o szczegóły, zwyczajnie przyjmuje rzeczywistość taką, jaka jest. Gdyby Djarin chciał jej wyjaśnić, co tak naprawdę się wydarzyło, zrobiłby to bez wahania. Jeśli zdecydował się zachować prawdziwą odpowiedź dla siebie – w porządku. Epona liczy tylko na to, że to nie dotyczy naprawy statku, bo razem z Milo wkładają dużo serca w to miejsce. I byłoby jej przykro, jeśli okazałoby się, że cała ich praca poszła na marne.

Zanim odwraca się na pięcie, aby zostawić Dina samego ze sobą, ze swoimi myślami, jej dłoń mimowolnie się unosi. Epona rozważa ułożenie ręki na jego ramieniu, w geście pocieszenia, pokazania wsparcia, ale ostatecznie rezygnuje z tego pomysłu. Nie chce w żaden sposób osaczać Mando i wprowadzać go w zakłopotanie, nie chce przekraczać bariery dotykalności, nawet jeśli to prosty, niewinny gest. Boi się, że taka śmiałość z jej strony mogłaby zostać źle odebrana przez Mandalorianina.

Ale gdyby wiedziała, że Din potrzebuje takiego wsparcia, samemu nie zdając sobie z tego sprawy, na pewno nie opuściłaby kokpitu statku tak szybko, wsuwając nieposłuszną dłoń do kieszeni kurtki.

Ludzie jednak czasami bywają piekielnie niespostrzegawczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro