CHAPTER 2. THE PIRATES
Epona słyszała opowieści o Mandalorianach, oczywiście, że tak.
W galaktyce prawie wszyscy słyszeli o wielkim ludzie wojowników z Mandalore. Dla jednych to idealni zabójcy, niebezpieczni, krwawi, kochający walkę i zniszczenie; dla innych z kolei to honorowi wojownicy, którzy przez tyle lat musieli walczyć w tak wielu wojnach, że stali się w tym niepokojąco idealni. Dla każdego Mandalorianie stanowią symbol czegoś innego, ale niewątpliwie wszystko to łączy jedno słowo: walka. Stąd zbroja, stąd broń zawieszona przy skórzanym pasie, stąd ciągła gotowość do ataku, ciągłe czuwanie, jakby niebezpieczeństwo zawsze kroczyło za nimi, jak cień. A w tych hełmach naprawdę trudno dostrzec ludzi, żywe osoby; beskar zabrał im człowieczeństwo, sprawił, że każdy z nich stał się kolejnym żołnierzem na liście, kolejnym łowcą nagród, bez imienia, bez rodziny. I może dlatego tak przerażają ludzi – tak jak tych w barze – bo gdy nie widzisz twarzy, gdy widzisz tylko zbroję, trudno jest ci zrozumieć, że w jej środku może znajdować się ktoś żywy.
Uważaj na niego, mówi jej rano Milo, kiedy po opracowaniu planu działania, zaczynają pierwsze prace na statku. Nie zbliżaj się do niego za bardzo. Naszym zadaniem jest wyłącznie naprawa jego statku.
– Wiem – mruczy na pozór znudzonym tonem Epona, chociaż trudno jej ukryć pewnego rodzaju zaciekawienie osobą Mandalorianina. – Podasz mi ten klucz, czy będziesz się na mnie gapił tak przez cały poranek?
Mando ją fascynuje, to fakt. Nie tylko dlatego, że to pierwszy raz, kiedy w ich miasteczku pojawia się prawdziwy Mandalorianin, ale również ze względu na to, że mężczyzna widział tyle planet, tyle miejsc, poznał tylu ludzi, o czym sama Epona może zaledwie pomarzyć, przecierając barowy blat w leniwe popołudnia. Ich małomówny gość to dla niej cała galaktyka zamknięta w lśniącej zbroi. Niezbity dowód na to, że inne światy rzeczywiście istnieją, że życie poza Q'Marą faktycznie istnieje, bo czasami, kiedy kobieta wraca wieczorami do domu i patrzy w niebo, ogarnia ją dziwne, lodowato zimne uczucie, trochę też paraliżujące i smutne, jakby poza ich malutkim Q'Marakan nic innego nie istniało. Jakby ich miasteczko znajdowało się w centrum wszechświata, ale właściwe nic nie znaczyło; nigdy, dla nikogo.
Najbardziej tętniące życiem miejsce w galaktyce.
Dokładnie tak, jak teraz, krótko przed południem, kiedy oba słońca mają zaraz sięgnąć zenitu, a szerokie uliczki pełne są mieszkańców Q'Marakan. Kilkuletnie dzieciaki biegają za zniszczoną przez czas piłką, zaśmiewając się i okrzykując wesoło; matki wciąż wołają do nich z ławeczek, na których siedzą i obierają warzywa na obiad, aby ich pociechy uważały na przechodniów, żeby przestały biegać pomiędzy ich nogami. Ludzie witają się szerokimi uśmiechami, lekkimi skinieniami głowy, niosąc w dłoniach drobne zakupy lub inne przedmioty, które trzeba przetransportować z punktu A do punktu B. Niektórzy mężczyźni, których zmiana na polu za miasteczkiem właśnie uległa końcowi, wracają zmęczeni do małych, zakurzonych domów, podczas gdy pozostali dopiero do tej pracy idą. Dzień jak co dzień, powiedziałaby Epona. Wszystko to widziała wczoraj i wszystko to zobaczy także jutro, nawet słońca będą tak samo świecić, jakby Q'Marakan zostało zatrzymane w czasie.
To jej mały świat, zbudowany z piasku i burzy.
Świat, z którego czasem rozpaczliwie pragnie uciec.
Już z daleka zauważa Mando. Trudno go nie dostrzec, tak po prawdzie. Mężczyzna stoi w progu baru, z rękoma skrzyżowanymi na piersi i wpatruje się w coś lub kogoś, co Eponie trudno określić ze względu na zakrytą hełmem twarz. Jego zbroja lśni w blasku tutejszych słońc, błyszczy niczym diament, odbija promienie, tak samo, jak odbija ciosy w walce. Niełatwo jest na niego patrzeć, gdy jego widok tak oślepia – nie tylko metaforycznie – ale trudno też odwrócić wzrok. Epona jednak nie chce wyjść na wścibską, dlatego udaje, że go nie widzi, kiedy energicznym krokiem zbliża się do baru Neila.
Dopiero gdy znajduje się od niego w odległości paru metrów, dostrzega, że mężczyzna obraca w palcach mały przedmiot, coś w rodzaju metalowej kulki, wpatrując się w nieistniejący punkt gdzieś ponad budynkami. W jasnym świetle dnia wydaje jej się zdecydowanie wyższy niż poprzedniego wieczoru, bardziej majestatyczny, groźniejszy, niebezpieczniejszy, niż wczoraj. Jakby dzień wydobył z niego to, co Epona zna z opowieści o Mandalorianinach; jakby wyostrzył jego rysy, chociaż kobieta nigdy nie widziała jego twarzy, jakby nadał mu bardziej szorstkiego, nieprzyjemnego wyglądu, jak gdyby ktoś oszlifował go piaskiem, czymś ostrym, niedającym się do polerowania. I im bliżej baru znajduje się barmanka, tym coraz większy opór odczuwa, jak gdyby jej mózg ostrzegał ją przed nadmierną uwagą, jaką poświęca mężczyźnie.
– Co to?
Obudzony niczym z transu Mando gwałtownie zwraca głowę w kierunku barmanki. Nie powinien być zaskoczony jej widokiem, przecież widział ją już na drugim końcu ulicy, śledził wzrokiem każdy jej krok, który zbliżał ją do Jednookiego Neila, a jednak kiedy Epona pojawia się tuż obok niego, tak blisko, stając w progu baru, mężczyźnie zajmuje kilka dobrych sekund, aby przyzwyczaić się do jej obecności. Posyła jej szybkie spojrzenie zza wizjera hełmu; w świetle dnia dostrzega miedziane refleksy w jej bursztynowych włosach i konstelacje piegów, którymi usiane są jej policzki. Kobieta uśmiecha się do niego niepewnie, wskazując palcem na pokrętło od wajchy z Razor Crest.
Din wsuwa metalowy przedmiot z powrotem do kieszonki, chowając go przed światem jak najpilniej skrywany sekret, po czym zapisuje na brzegu notesika, który dostał przed paroma dniami od Epony i który cały czas nosi ze sobą.
Coś ważnego.
I chociaż Epona nie mogłaby nawet usłyszeć tonu, w jakim Djarin wypowiada te słowa, z jakim bólem, smutkiem i tęsknotą je wymawia, znacząco akcentując, że wcale nie ma ochoty rozmawiać o jednej z największych strat w jego życiu, to kobieta i tak doskonale potrafi wyczytać to z jego szybkiego, nerwowego pisma, nieco drżących palców, które zaciskają się wokół starego ołówka. Ten przedmiot to więcej niż „coś ważnego”, ale barmanka nie chce pytać o szczegóły, bo wie, że nie powinna. To nie jej sprawa; on jest tutaj wyłącznie przejazdem i na pewno nie będzie dzielił się swoimi tajemnicami z kimś całkowicie mu obcym.
Kobieta przygląda mu się przez długie sekundy, próbując zajrzeć pod powłokę hełmu przez ciemne szkło wizjera, ale jest ono równie nieprzeniknione, co jego właściciel. I wtedy Epona dostrzega, jak Mando wysuwa dłoń z notesikiem z powrotem w jej stronę. Barmanka opuszcza spojrzenie i wybucha serdecznym śmiechem.
Masz resztki smaru na nosie.
Gdy udaje jej się uspokoić śmiech, natychmiast ściera resztki zaschniętego smaru wierzchem dłoni. Wstała dzisiaj o świcie, a potem cały poranek pracowała razem z Milo nad głównym silnikiem statku. Jeśli bowiem mają wyrobić się w miesiąc, muszą dać z siebie absolutnie wszystko. A w całym tym porannym pośpiechu nawet nie zauważyła, że na jej twarzy zostały resztki czarnej mazi.
– Och, dziękuję – mówi ona z wdzięcznością i wchodzi do baru.
Nie odpowiedziawszy, Djarin zwyczajnie podąża za nią. Siada na jednym z wolnych krzeseł i w milczeniu obserwuje, jak Epona ściąga kurtkę, odwiesza ją gdzieś za barem, po czym zaczyna zbierać miedziane i gliniane naczynia z suszarki. Din nie robi tego otwarcie, z lekko przekrzywionym hełmem sprawia wrażenie, jakby wpatrywał się w wąskie schody, prowadzące na piętro, gdzie znajduje się jego mały, skromny pokój z wąskim łóżkiem i jednodrzwiową szafą zbudowaną z ciemnego drewna. Stara się zapamiętać każdy z jej małych ruchów, czynności, które wykonuje przed otwarciem baru; przygotowanie naczyń, wytarcie blatu oraz stolików, przygotowanie skromnych posiłków. Wszystko w tej samej kolejności, co wczoraj. Mechanicznie, mimowolnie, bezrefleksyjnie, jakby ciało dokładnie pamiętało, co ma robić, a umysł Epony znajdował się gdzieś daleko stąd.
Dla Mando to zaskakująco dobry sposób na skupienie myśli i oddalenie się od tego, co wydarzyło się na statku Moffa Gideona. To nie tak, że Din chce zapomnieć. Niektóre wspomnienia nigdy nie opuszczają człowieka, tak jak sól nigdy nie zapomina o morzu. Ostatecznie stają się one jego częścią i nosi je w sobie, dzielnie, gdzieś w zakamarkach swojej duszy, jak kurz, którego nie da się zmyć. Ale każdy czasem potrzebuje przerwy od bólu, który nieustannie żyje, gdzieś w klatce piersiowej, po lewej stronie żeber; który zabija go ostrożnie i powoli, jakby wcale nie chciał zrobić mu krzywdy, a co najwyżej przypomnieć, że Djarin wcale nie stanowi metalowej skorupy, której pozbawiono jakichkolwiek emocji, jak dotychczas uważał.
Leniwe, ciche, ciepłe popołudnie wprowadza człowieka w stan spoczynku, gdzie jedyne pragnienie to położenie się na hamaku i rozkoszowanie się lekkimi podmuchami wiatru we włosach oraz chrzęszczącym piaskiem w zębach, który wkrada się do twoich ust, kiedy rozwierasz wargi, aby napić się czegoś orzeźwiającego. Przywodzi na myśl dzieciństwo, spokojne dni, bezpieczeństwo, świat idealny, utopijny, nieistniejący.
Świat, który tego popołudnia rozpada się na małe drobinki, niesione razem z wiatrem, gdy do baru wpada rozgorączkowany mężczyzna o ciemnym odcieniu skóry, na której zbierają się perliste krople potu. Podbiega prosto do baru i wykrzykuje pojedyncze słowa, jak „atak”, „ranny”, „Neil” oraz „pomoc”, wymachując przy tym dłońmi. Mando dostrzega z daleka, jak Epona marszczy brwi, próbując zrozumieć to, co się do niej mówi, zapewne czytając z warg mężczyzny, po czym blednie, blednie tak bardzo, że przez moment przypomina lodową rzeźbę, świeżo usypany śnieg, po którym nikt jeszcze nie kroczył, zimny, biały, martwy.
A potem rzuca mokrą szmatę na blat i bez wahania wybiega z baru. Mando instynktownie robi dokładnie to samo, podrywając się z miejsca i ruszając za nią.
Epona stawia duże, energiczne kroki. Biegnie bez wytchnienia, im szybciej, tym lepiej. Din ledwo za nią nadąża, głównie dlatego, że przy kolejnych stąpnięciach jego ciężka zbroja nieco zapada się w piasku na nierównym terenie poza rynkiem miasta. Kobieta nie zatrzymuje się choćby na sekundę, gna przed siebie, jak wiatr, jak burza, jak tornado. Djarin ma ochotę za nią krzyknąć, aby zwolniła, aby zaczekała, ale jego wołanie na nic się nie zda; może co najwyżej liczyć na to, że wreszcie uda mu się ją dogonić, chociaż dzieli ich zaledwie parę kroków.
Aż wreszcie Epona zastyga w bezruchu. Jej bursztynowe włosy powiewają na wietrze, gdy kobieta próbuje nabrać oddech. Zaraz potem upada kolanami w grząski, gorący piasek. Gdy Mando finalnie ją dogania, słyszy cichy szloch. A później zauważa, jak barmanka ściąga z ramion skórzaną kurtkę i z niezwykłą czułością nakrywa nią ramiona starszego mężczyzny – jednookiego Neila. Po twarzy właściciela baru spływa świeża, niezaschnięta krew, krew, która zdobi także jego skromną siwiznę. Jego drżące dłonie wciąż zaciskają się na rączkach skórzanych toreb: samych rączkach, jakby ktoś wyrwał mu cały bagaż siłą. Mamrocze coś niezrozumiale nawet dla Mando, a jego ciemne oczy z wyraźną ulgą wpatrują się w klękającą przy nim Eponę. Mężczyzna oddycha ciężko, ale regularnie, z każdą chwilą coraz spokojniej. Din mógłby przysiąc, że dostrzega blask słonych łez w jego spojrzeniu, ale to może być również światło źle odbijające się w szybie hełmu.
Wzrok Neila unosi się, a wraz za nim podąża Epona, odwracając się przez ramię.
– Mando? – rzuca w przestrzeń z niemałym zaskoczeniem, wcale jednak nie oczekując od niego odpowiedzi. Teraz nie ma czasu na ich rozmowę na skrawkach starego, pożółkłego papieru. – Pomożesz mi go podnieść? We dwójkę pójdzie nam szybciej.
Dinowi nie trzeba powtarzać drugi raz. Natychmiast pojawia się u boku Neila. Chwyta mężczyznę pod ramię i razem z Eponą jednocześnie odrywają go od piasku, co okazuje się nie być wcale takim łatwym zadaniem, bo staruszek może ledwo utrzymać się na drżących nogach. Barmanka zarzuca sobie jego rękę przez ramię, podczas gdy drugą oplata go w pasie. Mando robi dokładnie to samo, tyle że z drugiej strony. Bez żadnego słowa ruszają z powrotem do miasteczka, powoli, ostrożnie, krok za krokiem.
W tej chwili Djarin ma ochotę zadać jej mnóstwo pytań, dowiedzieć się, kto zaatakował starszego mężczyznę i dlaczego ona sama wcale nie wydawała się tym faktem zdziwiona. Być może to nie pierwszy raz, kiedy taka sytuacja w Q'Marakan ma miejsce, co jeszcze bardziej rozbudza ciekawość i podejrzliwość Dina. Ale niezależnie od tego, jak głośno by zapytał, w jakim języku sformułowałby to pytanie, odpowiedź i tak nie nadejdzie. Bo Mando przecież nie ściągnie hełmu, a Epona nie wyczyta gorączkowych dociekań z ruchu jego warg, z jego emocji malujących się na twarzy ozdobionej kilkudniowym zarostem i latami zmęczenia, z nerwowej gestykulacji, tych niuansów, które pomagają jej zrozumieć ludzi w miasteczku, a którzy również, tak jak Djarin, nie potrafią posługiwać się językiem migowym.
W blasku palących na wiór słońc, które wysoko wiszą nad ich głowami, droga powrotna wydaje się prawdziwą katorgą. Miasteczko staje się wyludnione, żywi ustępują miejsca duchom, które wychodzą na ulice, podczas gdy sami mieszkańcy wracają do pracy lub chowają się w wysokich ścianach zimnych domów, aby na najbliższe godziny ukryć się przed ostrymi promieniami słońc, znów palących niczym lasery; zbliża się lato, najgorętsza pora roku na Q'Marze. Uszu Mando dobiega ciężkie dyszenie Epony, która dzielnie stawia krok za krokiem, ani przez moment nie skarżąc się na to, że jej nogi głęboko zapadają się w piasku, że wysuszony język pragnie odrobiny wilgoci, a piasek wchodzi w zęby, w nos, w oczy. Barmanka bez słowa narzekania prze do przodu, mocno podtrzymując starego Neila. Din pomaga jej, jak może; pragnienie parzy go w koniuszek języka, a ciężkie, słone krople potu spływają po jego skroniach i plecach. Tego popołudnia słońca nie mają dla nich żadnej litości.
Ale wreszcie udaje się im przed nimi skryć w chłodzie i ciemnościach opustoszałego baru. Djarin pomaga staruszkowi usiąść na krześle przy oknie, tak, aby wpadające przez nie światło pomogło zlokalizować Eponie źródło krwawienia. Kobieta natomiast natychmiast wbiega po schodach, pokonując co dwa, trzy stopnie. Po parunastu sekundach pojawia się z powrotem na dole, trzymając w drżących, zmęczonych dłoniach metalowe opakowanie z opatrunkami. Z baru zabiera butelkę z alkoholem i podchodzi bliżej Neila.
Epona i staruszek zdają się rozumieć się bez słów. Co jakiś czas zasuszone, wąskie wargi mężczyzny wypuszczają w przestrzeń ciche, bolesne syknięcia, ale nic więcej. To, o czym rozmawia z barmanką, dzieje się na poziomie pozbawionym dźwięków. Wystarczy, że bezszelestnie porusza ustami, którym kobieta przygląda się z uwagą, aby ona sama mogła zrozumieć wszystko, a przynajmniej główny sens wypowiedzi Neila. Kiedy kończy opatrywanie jego ran, z czułością układa mu rękę na ramieniu i oznajmia tonem nieprzyjmującym jakichkolwiek sprzeciwów:
– Powinieneś odpocząć. Zajmę się dzisiaj barem. – Odwraca się przez ramię, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że zobaczy tam Dina. – Mando, pomożesz mi go zaprowadzić do jego pokoju?
– Ale... Epona... nasze zapasy – podejmuje na głos Neil, gdy Epona na nowo zwraca się w jego kierunku.
– Zajmę się wszystkim. Nie musisz się tym zadręczać.
Gdy Neil spokojnie zasypia, a oni sami schodzą do baru, pomieszczenie powoli zaczyna zapełniać się ludźmi. Wszyscy słyszeli już, co się stało, dlatego też mają posępne miny, a ich twarze wydają się jeszcze bardziej szare, niż zwykle. Niektórzy cicho, ukradkiem pytają Eponę o to, co się dokładnie wydarzyło i jak miewa się stary Neil, a wtedy kobieta obdarza ich ciepłym, serdecznym uśmiechem i odpowiada, że nie muszą się martwić. Robi to z naturalnym spokojem, tak łagodnie i miękko, że nawet Mando przez moment ma wrażenie, jakby nic się nie stało, jakby to było zaledwie draśnięcie, nic więcej. Ale potem wystarczy szybkie spojrzenie w jasne oczy kobiety, aby poczuć ten sam dreszcz, co niespełna godzinę temu, kiedy Din dostrzegł w nich strach, złość i troskę, dokładnie w tej kolejności, uderzające gorącymi, spienionymi falami; emocje, które Epona teraz usilnie stara się w sobie zdusić, aby nie niepokoić pozostałych.
Co tam się stało?
Epona rzuca spojrzeniem, szybko i prawie niezauważalnie, na nową karteczkę z cienkiego bloczku. Zwilża wargi i podnosi wzrok na stojącego po drugiej stronie baru Mando. Mężczyzna opiera się przedramionami o drewniany blat, uważnie obserwując ją zza beskarowego hełmu. Kobieta posyła kilka szerokich, sztucznych uśmiechów do osób, które właśnie weszły do baru, a następnie szepcze do Dina:
– Piraci. – Mando marszczy brew, słuchając dalej. – Atakują nas pojedynczo. Od czasu do czasu.
Djarin szybko kreśli parę słów pod wcześniej zapisanym zdaniem i znów podsuwa notatnik w stronę barmanki.
Pozwalacie na to?
– A mamy inne wyjście? – Ciche, surowe prychnięcie. – Jeśli im się przeciwstawimy, kto wie, czy nie zaatakują całego miasteczka. Tak jest bezpieczniej, kiedy atakują nas na granicy, kradnąc alkohol albo jedzenie.
Może warto spróbować?
– Nie.
Kobieta wykonuje zamaszysty ruch dłonią, jakby chciała uderzyć nią w blat, ale ostatecznie udaje jej się przed tym powstrzymać. Krew napływa do jej zapadniętych policzków, a oddech nieco przyspiesza. Epona odwraca wzrok, trochę zbita z tropu, jak gdyby ten wybuch nagłej złości zdziwił również ją. Odsuwa od siebie blok z karteczkami i odchodzi, prześlizgując się pod ladą i znikając we wnętrzu starego, zakurzonego baru, do którego z ledwością wpadają promienie słońc. Zapewne dlatego ludzie lubią tutaj spędzać czas, oczywiście poza kwestiami towarzyskimi. Djarin odwraca się na krześle, przez krótką chwilę poszukując Epony spojrzeniem, a kiedy mu się nie udaje, po prostu wychodzi z baru.
Ona z kolei bez wahania rzuca się w wir obowiązków. Nie tylko dlatego, że obiecała to Neilowi przed tym, jak pomogła mu ułożyć się do snu, ale również po to, aby uciszyć niewygodne myśli, które tkwią w jej głowie. Krążą wokół Mando, wokół tego, że mężczyzna ma rację, jednocześnie wcale jej nie mając; wokół tego, że czasami łatwiej oceniać coś z zewnętrznej perspektywy, gdy nie zna się detali, szczegółów, wszystkich tych małych rzeczy, które stoją za oficjalną decyzją. A to surowe, ostre „nie”, jakie wyrwało jej się z ust, zanim zdążyła ubrać je w milszy, spokojniejszy ton – bo Din przecież chciał dobrze – skrywa właśnie mnóstwo takich elementów, elementów, nad którymi Epona teraz gorączkowo rozmyśla, aby upewnić się, że słusznie zrobiła, odmawiając pomocy.
Wśród sennych rozmów, cichych śmiechów i kolejnych zamówień czas upływa niepostrzeżenie, biegnie nierównomiernie, najpierw wolniej, później szybciej i tak w kółko. Dopóki w barze nie pojawia się Milo, przecierając czoło zieloną chustką, z którą się nie rozstaje. Jego pojawienie się oznacza bowiem koniec drugiej zmiany na polach, a to z kolei przypomina Eponie o tym, że nadszedł już wieczór.
– Słyszałem, co się stało – oznajmia na wstępie, precyzyjnie gestykulując ponad blatem. – Wszystko z Neilem w porządku, prawda?
– Tak. Mando mi pomógł – tłumaczy natychmiast kobieta, podsuwając bratu kufel z piwem ziołowym. – Dzisiaj musisz pracować sam, przepraszam. Obiecałam Neilowi, że pomogę mu odrobić straty.
– A czy z tobą wszystko okej?
Epona marszczy brwi.
– Jestem tylko trochę zmęczona. Nie martw się.
Milo zanurza usta wewnątrz kufla, upijając kilka łyków. Siostra posyła mu ciepły, niewinny uśmiech i wraca do przygotowywania kolejnych zamówień dla spragnionych farmerów, którzy razem z jej bratem właśnie skończyli zmianę. I dopiero pośród tego zgiełku zauważa brak znajomego, metalicznego połysku, który wychwytuje kącikiem oka, gdy wędruje pomiędzy okrągłymi stolikami. Teraz na jego miejscu siedzi ktoś inny, pochylony nad miską z gorącą zupą, przyprawiając Eponę o kolejną, tym razem łagodniejszą falę złości, jakby w jej mózgu zakodowało się, że ten stolik, oddalony, samotny, w kącie pomieszczenia, należy wyłącznie do Mando. I do niej, kiedy okazjonalnie do niego podchodzi, aby przynieść mu coś do jedzenia lub zwyczajnie zapytać, jak się miewa.
Późny wieczór przychodzi całkiem znienacka, niezapowiedziany, niezaproszony. Mieszkańcy Q'Marakan powoli opuszczają bar, przygotowując się mentalnie i fizycznie do kolejnego dnia ciężkiej pracy: w sklepie, na polu, w barze, przy dzieciach. Każdy pełni funkcję małego trybiku w tej równie małej maszynie, przyczyniając się do zdrowego, prawidłowego funkcjonowania tego miejsca.
Epona z ulgą przyjmuje fakt, że to koniec dnia, koniec dziwnego, trudnego i wyjątkowo upalnego dnia. Zbiera puste naczynia ze stolików i wkłada je do wielkiej, metalowej misy, a potem zalewa gorącą wodą. W milczeniu, mechanicznie, bez żadnych większych myśli, czyści je z kurzu i wszelkich innych zabrudzeń. Później w równym rządku układa je na półkach pod blatem, który wyciera jeszcze raz, dla pewności i wrzuca zniszczoną szmatę do opróżnionej wcześniej misy. Wzdycha cicho, a następnie zabiera kurtkę i rusza w górę schodów, aby zobaczyć, jak czuje się Neil.
Mężczyzna śpi, spokojnie oddychając pod cienkim materiałem kołdry, która lekko zsunęła się z jego piersi. Epona poprawia ją ostrożnie, po czym przesuwa dłonią po czole mężczyzny, sprawdzając, czy staruszek nie ma gorączki. Kiedy jest pewna, że wszystko naprawdę jest w porządku, a właściciel baru potrzebuje wyłącznie odpoczynku, gasi lampę, jedyne źródło światła w pomieszczeniu, i bezszelestnie wychodzi na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Jutro będzie musiała przyjść tutaj szybciej, niż zazwyczaj, aby sprawdzić, czy przez noc stan Neila czasem się nie pogorszył. Poza tym mężczyzna jest zbyt słaby, aby przygotować sobie coś do jedzenia, więc i tym Epona musi się zająć; a może nie tyle, ile musi, co po prostu chce.
Kątem oka dostrzega znajomy blask zbroi. Kiedy opuszcza wzrok, zauważa w dole schodów Mando, który właśnie zatrzymał się u ich podnóży, obserwując ją przez ciemne szkło wizjera. Epona patrzy na niego wyczekująco, ale gdy mężczyzna wciąż tkwi na dole, niczym metalowy posąg, kobieta zaczyna po cichutku pokonywać kolejne stopnie. Din odsuwa się o krok, przepuszczając ją w wąskim progu, ale i tak nie może uniknąć ciepła bijącego od jej ciała, jak gdyby Epona stanowiła trzecie słońce rozpościerające się nad Q'Marą.
Kiedy Djarinowi udaje się ponownie nawiązać prowizoryczny kontakt wzrokowy z barmanką, próbuje zapytać ją o Neila, ale w połowie wypowiadanego przez siebie zdania, zdaje sobie sprawę, że przecież ona i tak go nie usłyszy. Wskazuje więc palcem na górę, w kierunku, z którego kobieta przyszła. Epona wpatruje się w niego przez moment, podążając wzrokiem za jego ręką.
– Neil? – upewnia się, a Mando w odpowiedzi skina głową. – Jest lepiej, ale potrzeba mu dużo odpoczynku. Postaraj się go nie obudzić, proszę.
Din po raz kolejny przytakuje głową. W bladym świetle lampy, zawieszonej nad nimi niczym jemioła, dostrzega zmęczenie na twarzy barmanki, senność zaglądającą przez jej jasne oczy, wyczerpanie chowające się w zmarszczkach na jej czole. Teraz kobieta wydaje się jeszcze drobniejsza, jeszcze bardziej krucha, podczas gdy ciężka, skórzana kurtka ciąży na jej barkach podobnie, jak odpowiedzialność za Neila i bar tego dnia. Dlatego Mandalorianin nie pyta o więcej, nie chce jej zatrzymywać, nie chce odbierać jej chwili spokoju, na którą kobieta niewątpliwie zasługuje.
– Dobrej nocy, Mando.
Obserwuje przez duże okno w sypialni to, jak kobieta wychodzi w ciemną, bezgwiezdną noc i znika w mroku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro