Rozdział #11
Następnego dnia po lekcjach jak zwykle ignorując Erica, polecieliśmy razem do domu. Tzn. mojego domu.
-Hej mamo, hej tato!
-Dzień dobry, państwu- przywitał się Trevor
-Cześć dzieciaki- ale odpowiedziała nam tylko mama
-A ojca gdzie znowu poniosło?
-No jak to gdzie, u Vegety siedzi, odkąd wróciliśmy cały czas siedzą razem.
-Nadal nie wiem gdzie byliście...
-I się nie dowiesz.
-Wredni jesteście.
-To u nas rodzinne, kochanie, a teraz zjedzcie i bierzcie się do nauki.
-Mamo, lecimy na trening do Vegety, zapomniałaś?
-Dzisiaj nie, Vegeta i ojciec są zajęci.
-Ale wczoraj jakoś mieli dla nas czas.
-Dzisiaj jest inaczej, potrenujecie sami, ale po obiedzie idziecie się uczyć!
-Wystarczy Ci jedno dziecko geniusz, Gohan jest mądry za całą trójkę.
-Ciebie nigdy nic nie przekona, tylko te treningi i treningi...
-Oj daj spokój mamo, skoro już zjedliśmy, idziemy się przebrać i lecimy, ok?
-No w porządku, ale uważajcie na innych, nie zróbcie nikomu krzywdy.
-Dobrze, będziemy uważać, do wieczora.
---
-To ciekawe, że Vegeta nagle woli przebywać z ojcem niż z nami.
-Może coś knują przeciwko Ziemi, przeszli na stronę zła?!
-Ponosi Cię fantazja.
-Nie umiesz się bawić.
-Ktoś musi być tym mądrym.
-Wiadomo, dlatego czasami rozmawiamy z Gohanem.
-Osz ty-uderzyłam go w głowę.
-Ała, no co, sama powiedziałaś, że Gohan jest mądrzejszy.
-Za dużo ze mną przebywasz, wyostrzył Ci się język.
-Ciebie nigdy za dużo.
-Jeszcze się zdziwisz.
---
-Okej, koniec na dzisiaj
-No to ja lecę do domu- nie protestował, wyglądał na zmęczonego.
-Pozdrów Vegetę i powiedz, że widzimy się jutro.
-Okej, narazie!
-Narazie!- odkrzyknęłam mu, lecąc już w stronę mojego domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro