Dzień, w którym wszystko powinno się ułożyć
* ♡ *
29 VI 2019
Aiden, który siedzi pod ścianą i chowa twarz w dłoniach, na korytarzu prowadzącym do sali sądowej, to widok łamiący serce. Nie dał rady wysłuchać wyroku do końca. Wybiegł, nie zważając na fakt, że sędzia był dopiero w połowie zdania. Gdy przed tym, zanim postanowił opuścić salę, udało mi się przelotnie dostrzec wyraz jego twarzy, widziałam, że nie dociera do niego nic z tego, co się stało. Że nie wierzy.
Że to koniec.
♡
Kilka godzin wcześniej:
Bywają dni, kiedy wszystko wali ci się na głowę. Gdy nawet zamknięcie oczu nie pomaga przerwać gonitwy myśli i uczuć. Gdy emocje nie pozwalają swobodnie odetchnąć, a uczucie bezradności odbiera ci zdolność mówienia. Dwudziesty dziewiąty czerwca z pewnością jest jednym z takich dni.
— Sadie? — Dociera do mnie głos z mojej prawej strony. Możecie wierzyć lub nie, ale Aiden... założył dziś garnitur.
— Mdli mnie — odpowiadam.
— Ze stresu?
— Tak. Nigdy wcześniej się tak nie czułam.
Aiden parska pod nosem. Zupełnie nie rozumiem, skąd u niego tak dobry humor. Powinien być zdenerwowany do granic możliwości, odchodzić od zmysłów, a jednak siedzi tuż obok, zupełnie spokojny.
Albo po prostu dobrze to ukrywa.
— Będzie dobrze. — Przekonuje samego siebie.
Budynek sądu nie jest zbyt imponujący. To nie film z Bradem Pittem, żeby podstawiali nam federalne budynki, byleby tylko ładnie wyglądało w kinie. Sprawy takie jak te nie są rozpatrywane przez ławę przysięgłych. To nie morderstwo. Nikt tu nie będzie przesądzał o niczyjej winie. Jesteśmy tu tylko my, nasz ukochany pan Jenkins, Jennifer, trzymająca mnie za rękę, stojący pod ścianą moi rodzice, pani Chew, która wygląda, jakby to było ostatnie miejsce, w którym chciała się dziś znaleźć (czyli jak zwykle), sąsiad Greenley'a — Adkins, doktor Whelan ze szpitala, w którym leżał Aiden, sam Larry Greenley, posyłający nam spojrzenia pełne pogardy z drugiego końca korytarza, a także jakiś łysy ważniak pod brzydkim krawatem, który najpewniej jest adwokatem tego bydlaka. I wszechobecna szarość. Szare ściany, szare podłogi, szare, drewniane ławki, należące do najbardziej niewygodnych ławek na świecie, a jedyne, co nie jest szare to drzwi, które są po prostu brązowe. Czyli nuda.
Nie dalej jak pół godziny temu, ojciec próbował ze mną porozmawiać, ale Aiden odciągnął go na bok, twierdząc, że to jeszcze nie czas. David Parker o dziwo ustąpił i wrócił do swojej niespokojnej szwagierki, tym razem w pełni trzeźwej, ale nawet z miejsca w którym siedzę, mogę dostrzec smutek wymalowany na jego twarzy. Ostatnie dni wraz z Woodsem spędziliśmy w pokoiku motelowym, w którym przygotowywaliśmy się do dzisiejszej rozprawy. Skutecznie ignorowałam telefony zarówno od taty, jak i od cioci Laury. Zadzwoniłam za to do Jen, której kazałam przekazać ojcu, że wszystko ze mną w porządku, znam całą prawdę i póki co nie chcę go widzieć, więc ma mnie nie szukać. I szczerze mówiąc nie wiem, kiedy to się zmieni.
Całe moje życie przewróciło się do góry nogami. To, co uważałam za prawdę, okazało się tą prawdą nie być. W najśmielszych snach, nie wymyśliłabym sobie czegoś takiego. Historia opowiedziana przez, jak się okazało, moją mamę, wciąż sprawia, że nie mogę przestać o tym myśleć. Dużo rzeczy wciąż nie trzyma mi się kupy — jest kilka istotnych luk, które należałoby wypełnić, ale nie wiem, czy jestem na to gotowa. To wciąż trochę za dużo, jak na moją słabą, szesnastoletnią głowę.
Tak czy siak, motyw ze sposobem leczenia mojej mamy jest dość naciągany. Aiden powtórzył mi słowo w słowo to, co powiedziała mu ta nieświadoma niczego pielęgniarka i wspólnie doszliśmy do wniosku, że to dość nieprawdopodobne. No bo jak to? Wmawiać kobiecie, która gdzieś tam w głębi duszy wie i twierdzi, że nie jestem jej córką, że jednak nią jestem... choć przecież nie jestem? To w końcu szpital psychiatryczny, czy szpital projekcji na życzenie? To po prostu nie ma sensu. Żadnego. Nie wiem, czy jakikolwiek lekarz zgodziłby się na coś takiego. Przez cztery lata ciągnąć jakąś bajkę... po co? Bylebym tylko przypadkiem nie dowiedziała się prawdy? A gdzie w tym wszystkim zdrowie mamy? Znaczy Julie? Znaczy... Panienko Przenajświętsza, pomóż mi się w tym jakoś odnaleźć.
Ogromne drzwi po naszej lewej stronie otwierają się i dostrzegamy niewysoką kobietę w średnim wieku z teczką w dłoniach. Mruży oczy i poprawia okulary, gdy próbuje odczytać to, co na niej napisano.
— Aiden Greenley przeciwko Lawrence Greenley — mówi i cofa się, dając tym znak, by udać się za nią.
Brzuch boli mnie coraz mocniej. Stresuję się — z tego wszystkiego pocą mi się dłonie, o drżeniu już nie wspominam. Ledwo stawiam kroki za Woodsem, który mruczy coś pod nosem o jak najszybszej zmianie nazwiska „gdy to wszystko się już skończy". To dla mnie wciąż dziwne — świadomość, że jego oficjalne nazwisko to nie Woods, tym bardziej, że tak się zawsze przedstawia. Nawet nauczyciele tak do niego mówią, dlatego słysząc Aiden Greenley, po prostu czuję, że coś tu zwyczajnie nie pasuje, choć wiem o tym już od czasu odwiedzenia go w szpitalu.
Siadam w pierwszej ławce za Aidenem i panem Jenkinsem. Nie na długo jednak — gdy tylko do sali wchodzi sędzia, wszyscy wstają i czekają, aż mężczyzna zajmie swoje miejsce. Staram się nie oceniać ludzi po wyglądzie, jednak spoglądając na niego, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie jest ktoś godny zaufania. Czy to kwestia jego łysiny? A może wąsa? A może faktu, że przypomina mi tego mordercę z „Nostalgii Anioła"? Ubrany w czarną togę góruje nad nami, wygląda, jakby był tu z litości. Jakby wcale nie musiał. A może to moje zdenerwowanie podpowiada mi coś, co w rzeczywistości wcale nie jest prawdą?
Nieważne. Ważne, żeby wyrok, jaki wyda, był sprawiedliwy.
— Sprawa z powództwa pana Aidena Greenley'a o pozbawienie praw rodzicielskich ojczyma, pana Lawrence Greenley'a — czyta sędzia na głos i przewraca stronę. Podnosi głowę i spogląda po zebranych w sali. Po dłuższej chwili milczenia oświadcza: — Poproszę świadków o wyjście z sali. Będą państwo wywoływani. Po przesłuchaniu można zająć jedną z ławek z tyłu.
Cholera.
♡
Aiden
Cholera.
Oglądam się za siebie, obserwując jak Parker posyła mi przepraszające spojrzenie i wychodzi z sali za swoim ojcem. To nie jej wina; nie jej wina, że nie mogę mieć jej na wyciągnięcie ręki, wtedy, gdy jej najbardziej potrzebuję. Przez ostatnie trzy dni ją miałem — może to kurewsko samolubne, ale cieszę się, że wszystko się wydało. Nie wiem, jakbym sobie poradził sam, w tym klaustrofobicznie małym pokoju. Dzięki Parker w ogóle udało mi się tu dotrzeć, dla Parker musiałem zgrywać twardziela, który wierzy, że wszystko dobrze się skończy, choć prawda jest taka, że w całym swoim życiu nigdy jeszcze tak bardzo się nie bałem. A teraz jeszcze okazuje się, że moim jedynym wsparciem jest dziadek Jenkins.
Nie tak to sobie wyobrażałem.
Mężczyzna klepie mnie po ramieniu, dając znać, żebym usiadł.
— Wszystko w porządku — mówi, patrząc na mnie poważnym wzrokiem, po czym zajmuje swoje miejsce, rozkłada przygotowane wcześniej notatki i poprawia krawat. Czuję, jak opuszczają mnie resztki odwagi, gdy przelotnie spoglądam w stronę Greenley'a. Przecież to nie ma sensu. Niczego nie wskóram. Jak zwykle ten parszywy gnój wygra i tym samym udowodni mi, że jestem nikim.
Sędzia chrząka i dyktuje coś asystentce, siedzącej nieco niżej i notującej wszystko na swoim laptopie. Nie podoba mi się ten człowiek. Dlaczego nie mogli nam przydzielić kogoś, o aparycji dziadka Jenkinsa? Kogoś miłego? Kogoś, kto nie wygląda, jakby był tu za karę? Duszę się, kurwa, i chciałbym to mieć już za sobą.
— Nie przedłużając, poproszę pana Aidena Woodsa o podejście i przyłożenie dłoni do Biblii. — Słyszę. Dopiero po kilku sekundach udaje mi się ruszyć z miejsca i na ciężkich nogach podejść do mównicy, przy której czeka już mężczyzna z ogromną Księgą. Kładę na niej trzęsącą się dłoń i zamykam oczy. Nie będę patrzył w jego stronę. Choć pragnę nienawidzić tego człowieka najbardziej na świecie, to prawda jest taka, że od nienawiści, większy jest jednak strach. I choć wiem, że tu nic mi nie zrobi, to jednak wciąż się boję — i nienawidzę siebie za to jeszcze mocniej.
— Czy przyrzeka pan mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę?
Kiwam głową, a po chwili uświadamiam sobie, że to nie jest dobra odpowiedź.
— Przyrzekam.
— Proszę usiąść — mówi sędzia. — Oddaję głos pana pełnomocnikowi.
Pan Jenkins podnosi się ze swojego miejsca i wymijając biurko, przy którym jeszcze chwilę temu obaj siedzieliśmy, podchodzi do mnie. Zaciskam dłonie między kolanami, starając się opanować ich drżenie, ale to nic nie daje.
— Wszystko w porządku? — pyta mężczyzna. Znów kiwam głową.
— Tak. — Przekonuję samego siebie.
To tylko Jenkins. To tylko Jenkins. Przerabialiśmy to wczoraj, w jego gabinecie.
— Zadam tylko kilka pytań. Proszę odpowiadać zwięźle i starać się nie odbiegać od tematu. Rozumie pan?
— Tak.
— Oto pierwsze z nich: Nazywa się pan Aiden Greenley i urodził się pan czwartego stycznia dwutysięcznego drugiego roku.
— T-tak.
— Proszę powiedzieć, kim dla pana jest Lawrence Greenley.
— To mój prawny opiekun — odpowiadam, starając się jak najbardziej zapanować nad głosem.
— Czyli to nie jest pana biologiczny ojciec.
— Nie. Zostałem adoptowany przez Lawrence i Judy Greenley trzynastego marca dwutysięcznego jedenastego roku.
Dziewięć jebanych lat. Gdy to sobie uświadamiam, czuję pustkę. Ten człowiek przez cały ten czas nie dał mi niczego innego, prócz rozczarowania, bólu, poniżenia i poczucia totalnej beznadziei.
— Jak może opisać pan swoje relacje z panem Greenley'em? Dobre, średnie, czy raczej złe?
Przełykam ślinę. Patrzę ponad ramieniem pana Jenkinsa w niesprecyzowany punkt gdzieś w przestrzeni, na wysokości moich oczu. A potem w dół, na moje zaciśnięte dłonie. I na powrót w przestrzeń. Wszędzie, byle nie na tego bydlaka. Nie na niego.
— Raczej złe.
— Dlaczego?
— Dlatego, że Lawrence Greenley stosował wobec mnie przemoc zarówno psychiczną, jak i fizyczną — mówię. Przerabialiśmy to. Przerabialiśmy to z Jenkinsem w jego gabinecie i wczoraj po raz kolejny przez telefon. Przerabialiśmy to tyle razy, a ja mimo wszystko czuję się tak, jakbym to wcale nie ja wypowiadał te słowa.
Widzę kątem oka, jak adwokat Larry'ego nachyla się do niego i szepcze mu coś do ucha. Odwracam głowę jeszcze bardziej w prawo, by całkowicie stracić go z pola widzenia.
Pan Jenkins kontynuuje.
— Czy może pan podać przykłady tej przemocy?
Poprawiam się na siedzeniu. Przerabialiśmy to, powtarzam sobie. Mówienie o tym Sadie nie było łatwe, mówienie o tym tu, przed wszystkimi jest absurdalnie niewykonalne.
— Czy może pan odpowiedzieć na pytanie, panie Greenley? — Słyszę głos z góry ponad swoim ramieniem. Podnoszę głowę i napotykam cierpliwy wzrok sędziego. Patrzy na mnie a ja kiwam głową. Dajesz Aiden, to tylko słowa. Suzie, Suzie, to dla Suzie.
— Stosował wobec mnie obraźliwe określenia, mówił, że do niczego się nie nadaję, że marnuję powietrze. Mówił, że takich jak ja powinno się utylizować, że mam zepsute geny mojej matki... — zaciskam szczękę. Oddycham przez nos, czując, jak strach opuszcza mnie stopniowo, a jego miejsce zajmuje złość. — Stosował głodówkę jako karę za drobne przewinienia, czasami kilkudniową, więc żeby nie zemdleć wyjadałem resztki, gdy spał. Po kilku miesiącach mojego pobytu w domu przy River's Stone przestał ograniczać się tylko do słów. Zaczęły się kopnięcia, uderzenia w głowę, w plecy. Często używał paska, zazwyczaj jednak bił mnie tym, co akurat miał pod ręką. Czułem się szczęściarzem, gdy była to gazeta, albo kuchenny ręcznik. Gorzej, gdy to było coś cięższego, na przykład latarka. Na mojej głowie złamał conajmniej trzy piloty do telewizora. Gdy odwiedzali go jego koledzy im także pozwalał mnie bić. Musiałem podawać im piwo, pospieszali mnie kopnięciem i jeszcze przy tym rechotali. Przez kilka lat nazbierało się tego dość sporo... Nikt nigdy nie zwrócił uwagi na siniaki, bo w szkole też się biłem... ludzie myśleli, że to przez to... a ja nie wyprowadzałem ich z błędu bo wstydziłem się przyznać, że bije mnie ojczym — zawieszam się na chwilę. Nie wiem, czy powinienem dodać coś jeszcze. Nie wiem nawet, czy to co dodałem na końcu było potrzebne. Tego nie przerabialiśmy, ale czułem, że po prostu muszę to z siebie wyrzucić. — Ostatni akt przemocy miał miejsce kilka tygodni temu. Lawrence Greenley uderzył mnie butelką, natomiast jeden z jego kolegów, nie wiem dokładnie który, bo po uderzeniu butelką byłem trochę oszołomiony, uderzył mnie w brzuch. Skończyłem w szpitalu z wstrząśnieniem mózgu i złamanym żebrem. Lekarzowi powiedział, że mnie napadnięto. Wszystkim opowiedział tę samą historię.
Pan Jenkins kiwa głową i zerkając w swoje notatki zadaje następne pytanie:
— Czy kiedykolwiek zgłosił pan opiece społecznej, psychologowi szkolnemu, jakiemukolwiek dorosłemu, co dzieje się w domu Greenley'ów?
Przełykam ślinę. Przerabialiśmy to, Woods.
— Nie.
— Dlaczego?
— Po prostu uciekałem. Jak już mówiłem — wstydziłem się i nie sądziłem, że ktokolwiek mi uwierzy, dlatego chciałem wziąć sprawy w swoje ręce i jakoś to przerwać w inny sposób.
— Czy Lawrence Greenley stosuje przemoc wobec nieletniej Suzanne Collins?
— Nie fizyczną, ale dość często na nią krzyczy. Suzie się go boi.
— Jakie są pana relacje z nieletnią Suzanne Collins?
Oddycham głęboko. Jakie są moje relacje z Suzie?
— Oddałbym za nią życie.
Pan Jenkins przewraca kartkę notesu, który trzyma w dłoniach. Staram się brzmieć najpewniej jak potrafię i mam wrażenie, że w niewielkim stopniu nawet mi się to udaje.
— Panie Greenley, jak często odwiedzała pana opiekunka społeczna przydzielona do pana?
— Pani Chew przychodziła raz na miesiąc. Od jakichś czterech lat nie zamieniłem z nią słowa. Nie pamietam, kiedy ostatnim razem zapytała jak się czuję.
— Co w takim razie robiła podczas odwiedzin?
— Piła kawę z Larrym i jego żoną, aczkolwiek w przypadku większości odwiedzin, po prostu nie było mnie w domu.
— Czy uważa pan, że opieka społeczna dopuściła się zaniedbania w pana przypadku?
Przełykam ślinę i ze zdziwieniem patrzę na pana Jenkinsa. Tego pytania nie było w scenariuszu. Zauważam też, że wcale nie patrzy na swój notatnik, co świadczy o tym, że zwyczajnie wpadł na nie właśnie w tej chwili. Próbuje pozbierać myśli, by nie zawieźć siebie, tego staruszka, Sadie ani tym bardziej Suzie.
Po dłuższej chwili wzruszam ramionami.
— Nie wiem. Być może gdyby ktoś chciał ze mną porozmawiać... Nikomu się nie skarżyłam, a mój ojczym potrafi być czarującym człowiekiem, jeśli się postara.
Pan Jenkins kiwa głową. Wydaje mi się, że moja odpowiedź nie była tak tragiczna.
— Dlaczego zgłasza pan to wszystko dopiero teraz?
Ostatnie pytanie. Najważniejsze.
— Zawsze myślałem, że dam radę. Uciekałem, bo wolałem to, niż znaleźć się w tym miejscu i przechodzić przez to wszystko. Czekałem tylko na moment gdy będę na tyle dorosły, by po prostu się wynieść. Kiedy jednak w domu pojawiła się Suzie... Nie mogłem pozwolić, żeby ten drań zniszczył jej życie tak samo jak moje.
Pan Jenkins kiwa głową, dziękując, po czym odwraca się w stronę mężczyzny siedzącego ponad nami wszystkimi.
— To wszystko, panie sędzio. Nie mam więcej pytań.
Do tej pory byłem spokojny. Teraz jednak czuję, jak moje serce zaczyna bić w zastraszająco szybkim tempie. Pan Jenkins to tylko połowa, teraz kolej na atak ze strony adwokata tego skurwiela. Mogę się tylko domyślać, jak podchwytliwe i pojebane to będą pytania.
— Dobrze. — Słyszę szelest kartek. Sędzia milczy przez chwilę, po czym oznajmia. — Panie O'Grady, pan Greenley jest do pana dyspozycji.
Niewysoki mężczyzna, nie prezentujący się tak poważnie jak Archer Jenkins, kiwa głową do samego siebie, po czym wstaje i wychodzi zza swojego stołu, przy którym siedzi wraz z moim ojczymem.
Wygląda trochę jakby całe życie pił. Co więcej, wygląda jakby i ubiegła noc należała do nieco bardziej zakrapianych — ma obrzmiałą, czerwoną twarz i tłuste włosy. Zupełnie tak jakby nie przejmował się tą sprawą. Zupełnie jakby uważał, że wygraną ma w kieszeni. Nie mam bladego pojęcia skąd Larry go wytrzasnął, ale wiem jedno:
Nie pozwolę by odebrał mi Suzie.
...
— A więc nie zauważyła pani żadnych nieprawidłowości podczas wizyt w domu państwa Greenley.
— Nie. Poza wcześniejszymi skargami ze szkoły, dotyczącymi zachowania Aidena, nie zanotowałam żadnych uchybień. Rozmawiałam z panem Lawrencem, który obiecał porozmawiać z synem i w ciągu ostatniego roku faktycznie skargi ustały.
Nie mogę tego słuchać. Nie mogę słuchać jak adwokat Greenley'a i matka Kyle'a wybielają tego skurwysyna i nazywają go moim ojcem. On nie zasłużył na ten tytuł. Tak naprawdę nie zasłużył, by nazywać go nawet człowiekiem.
Nie zanotowałam żadnych uchybień. No kurwa. Ona nie chciała ich zanotować. Dlaczego sędzia tego nie widzi? Dlaczego daje jej wiarę tylko dlatego, że jest pracownikiem socjalnym? Powinni ją zwolnić. Powinni ukarać ją za to, że przez tyle lat nie zdobyła się nawet na to, by przekroczyć próg domu Larry'ego i Judy. Kto kurwa sprawdza czy adoptowanym dzieciom nie dzieje się krzywda stojąc na chodniku? Mam ochotę wykrzyczeć jej to w twarz ale sędzia zagroził wyproszeniem mnie z sali jeśli jeszcze raz odezwę się niepytany.
Posyłam Jenkinsowi wściekle spojrzenie. On wie, że jesteśmy w dupie. Widzę to, ma udrękę wypisaną na twarzy. Co jakiś czas zerka w stronę wyjścia z sali, jakby chciał z niej po prostu uciec. Mogłem poszukać kogoś innego... Mogłem poszukać kogoś, kogo pytania nie będą tak oczywiste i proste do zmanipulowania. Albo mogłem w ogóle tego wszystkiego nie zaczynać, tylko porwać Suzie i uciekać z nią przez dwanaście kolejnych lat, dopóki nie uzyska pełnoletności. Niestety teraz już za późno i jedyne co mogę zrobić to słuchać o tym, jaki jestem zjebany, za to Larry praktycznie uratował mi życie...
...
—
Sadie
Nerwowo zerkam na wyświetlacz telefonu, by sprawdzić, ile minut minęło od ostatniego razu, gdy to robiłam.
Serce nieprzerwanie bije mi z prędkością stu mil na godzinę, sprawiając, że ze zdenerwowania pocę się niemiłosiernie. Minęła już ponad godzina, od kiedy kazali nam opuścić salę. Ponad godzina niepewności i oczekiwania na wezwanie. Chciałabym już być w środku i wiedzieć co się dzieje — to czekanie pod ścianą jest obecnie najgorszą męką.
Do tej pory wezwali do środka panią Chew, doktora Whelana i sąsiada Greenley'ów. To oznacza, że przesłuchują obecnie piątą osobę. Zgodnie z moimi wyliczeniami, doktor Whelan został wezwany jakieś piętnaście minut temu, co oznacza, że pewnie niedługo wyczytają kolejnego świadka. Zastanawiam się, kto nim będzie? Ja? Mój ojciec? Laura i Jennifer zostały w sali, jako, że nie są świadkami w sprawie. Bardzo żałuję, że jedyną osobą, która mogłaby podtrzymać mnie teraz na duchu, jest mój ojciec. Wielka szkoda, że z nim obecnie nie rozmawiam.
— Świadek David John Parker.
Czyli jednak. Tata wchodzi do sali, zerkając na mnie przelotnie i zanim drzwi zamykają się za nim, daję słowo, że dostrzegam na jego twarzy pokrzepiający grymas, który najwyraźniej miał być uśmiechem. Chyba nawet udaje mi się odpowiedzieć czymś podobnym, ale nie jestem pewna, czy ojciec był w stanie cokolwiek dostrzec. I tak, mimo wszystko, jestem mu wdzięczna, że zgodził się zeznawać. Może i nie wniesie zbyt dużo do sprawy, ale jest policjantem, który stoi po stronie Aidena. Według pana Jenkinsa, to naprawdę poważna sprawa, działająca na naszą korzyść.
Biorę głęboki wdech numer tysiąc, próbując uspokoić skołatane nerwy, ale ten sposób zupełnie na mnie nie działa. Otaczajaca mnie pustka sprawia, że stresuję się jeszcze bardziej. Przytłumione głosy, dochodzące z sali, wwiercają mi się w mózg i naprawdę chciałabym wiedzieć, czy podniesiony ton sędziego i odgłos młotka to znak dobry, czy zły. Nie umiem się wyłączyć. Nie umiem się nie stresować. Od zawsze byłam bardzo emocjonalna i chociaż życie dość mocno mi dokopało, nikt nigdy nie przygotował mnie na chwile takie jak ta. Pragnę wierzyć, że wygra sprawiedliwość. Pragnę wierzyć, że, przynajmniej dziś, sąd ukarze zło, a nagrodzi dobro. Pragnę wierzyć, że tym razem los nie zadrwi sobie z nas i nie podetnie skrzydeł Woodsowi, który tak bardzo się przecież starał.
To by go złamało.
Mam nadzieję, że ten starszy mężczyzna siedzący w wygodnym fotelu ponad wszystkimi, ma tego świadomość.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro