Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień, w którym kac to najmniejsze z moich zmartwień

* ♡ *
9 V 2019

Jestem bólem.

Brzmi to dość poetycko, ale jeśli mam być szczera, nigdy w życiu nie przepadałam za czytaniem wierszy. Od dziś nie przepadam też za kacem. Ktoś, kto wymyślił alkohol musiał być niespełna rozumu. Dlaczego skoro na paczkach papierosów są ostrzeżenia przed rakiem, na butelkach od wódki nie ma podobnych, ostrzegających przed dolegliwościami następnego dnia? Chyba to opatentuję.

Jest jedenasta. Skrawkiem kołdry ochraniam oczy przed oślepiającym światłem słońca, wpadającym przez otwarte na oścież okno. Nie chce mi się wstać, by je zamknąć. Każdy ruch powoduje u mnie nagłą falę mdłości, każde mrugnięcie powiekami wyzwala przeszywające skronie ból, a każdy głębszy oddech sprawia, że mam ochotę po prostu umrzeć. Czuję się paskudnie. Czuję, jakby ktoś posadził mi słonia na głowie i nawet przeciwbólowe proszki, które zapobiegawczo włożyłam sobie w nocy pod poduszkę, nie są wystarczająco mocne, by jakkolwiek ulżyć mi w cierpieniu.

Ale nie to jest najgorsze.

Najgorsze jest to, że pamiętam każdą minutę minionego wieczoru. Każdy uśmiech dziewczyn, które na koniec pokazały swoją prawdziwą twarz. Wszystkie miłe słowa, jakie padły wczoraj pod moim adresem. Pamiętam to uczucie szczęścia, które mnie opanowało, gdy przez kilka chwil miałam odwagę pomyśleć, że w końcu gdzieś należę, a także ten zawód, gdy to wszystko okazało się być tylko kolejnym sposobem, by ze mnie zadrwić.

Przełykam ślinę i przecieram zmęczone oczy. Wysuszone gardło domaga się wody, ale wypiłam już całą butelkę. Nie jest mi smutno. Nie po dosadnych słowach Aidena, który miał stuprocentową rację i uświadomił mi jeden bardzo ważny fakt:

Nie mamy wpływu na życie, ale życie ma wpływ na nas. I tylko ja jestem odpowiedzialna na to, jak wielki on jest.

Nie jestem ofiarą. Kiedyś byłam, ale przecież już raz postawiłam im się i dali mi spokój na kilka długich miesięcy. Uśpili moją czujność, znaleźli inny obiekt kpin aż do wczoraj, gdy wystawiłam im się jak na talerzu. Ale to się już nigdy nie powtórzy i jestem tego bardziej niż pewna.

Wylałam morze łez, których część wsiąkła w pracowniczą koszulkę Woodsa. Chłopaka, którego prędzej podejrzewałabym o wredny komentarz niż pomoc. Nie łudzę się, że to cokolwiek zmieni między nami. Aiden z pewnością dalej będzie tym samym opryskliwym dupkiem, którego nie lubię. Wiem jednak, że już nigdy nie spojrzę na niego tak samo. Aiden pokazał mi tę cząstkę siebie, zarezerwowaną najpewniej tylko dla małej Suzie. Niech sobie jest antypatycznym gburem. Niech jest dalej opryskliwym, oschłym i oziębłym mrukiem, który ma wszystkich gdzieś. Dzisiejszej nocy poznałam go z innej strony i żadne jego zachowanie już tego nie wymaże.

Dźwięk przychodzącej wiadomości na fejsie sprawia, że z jękiem sięgam po leżącego na podłodze laptopa. Podnoszę go i kładę sobie na kolanach, a gdy dotykam touchpada ekran rozświetla się i widzę imię mojej przyjaciółki, która próbuje dowiedzieć się jak moje samopoczucie.

Cóż, Jenny, zdecydowanie bywało lepiej.

Wczorajsza wizyta na stacji i rozmowa z Woodsem, otrzeźwiła mnie na tyle, że po powrocie do domu byłam w stanie dać znać zarówno Jen, jak i Kyle'owi, że wszystko ze mną w porządku. Nie uchroniła mnie przed kacem, ale zawsze coś, prawda? Wzdycham głośno i przeciągam się w miejscu. Nie mam teraz głowy do odpisywania, ale ciekawość wygrywa z mdłościami, więc krzywiąc się mimowolnie, wystukuję na klawiaturze całkiem szczerze:

💬Sadie Parker: Cóż, czuję się chujowo.

💬Jennifer Holland: Kyle ma Twój telefon, jakby co. I torebkę, i klucze. Jak weszłaś do domu?

💬Sadie Parker: Dzięki, że się tym zajęłaś. Zapasowy klucz od tylnich drzwi w ogrodzie. Pamiętasz?

💬Jennifer Holland: Co się właściwie stało? Dlaczego wróciłaś wcześniej? Szukałam Cię, pytałam dziewczyn, które na moje „gdzie jesteś" odpowiedziały „w krainie kretynek", cokolwiek to znaczy.

💬Sadie Parker: Co powiesz na sobotni wieczór zwierzeń? Mam kakao i pianki. I przedłużone konto na Netflixie.

💬Jennifer Holland: Brzmi poważnie. Przekonałaś mnie. Mam nadzieję, że nie chodzi o Twojego tatę? Jeśli wygada mojej mamie, że wcale nie nocowałam u Ciebie, to ona mnie zabije.

💬Sadie Parker: Nieee, tata wrócił do domu o szóstej i od razu poszedł spać.
💬Sadie Parker: Ale czekaj, zaraz... to Ty nie jesteś teraz w domu?

💬Jennifer Holland: Jestem, ale wróciłam raptem... trzy godziny temu?

💬Sadie Parker: Jen! Byłaś na imprezie do ósmej rano???????

💬Jennifer Holland: Wieczór zwierzeń, pamiętasz?

💬Sadie Parker: Tylko nie mów, że...
💬Sadie Parker: Ty i Ivo...

💬Jennifer Holland: Nie mówię. Ale... 🤫

Przyrzekam, że ją kiedyś uduszę.

* ♡ *

Schodząc po schodach, słyszę, jak tata krząta się po kuchni. Mimo upływu kilku długich godzin wciąż lekko ćmi mnie głowa, ale przynajmniej minęły już fale mdłości, oraz to okropne uczucie wyjęcia z życiorysu. Dobrze, że na codzień i tak wyglądam niespecjalnie, toteż przynajmniej dziś mój nieogar tak bardzo nie rzuca się w oczy. Ubrana w szare, domowe dresy i czarną bluzę z kapturem, podchodzę do taty i posyłam mu blady uśmiech. Akurat zmywa, toteż staję obok niego i otwieram szafkę nad swoją głową. Wyjmuję szklankę i wzdycham głośno, wlewając do niej wodę z dzbanka z filtrem.

— A tobie co? — Podejrzliwy wzrok ojca skupia się na mnie, gdy na moment zakręca kurek i staje z rękami umoczonymi w pianie. Zmywarka to luksus i w tym domu niestety musimy radzić sobie bez niej. — To westchnienie zazwyczaj oznacza „nie chce mi się gotować, zamówmy pizzę".

Davidzie Parkerze, moja bratnia duszo.

— Podwójną pepperoni, zresztą wiesz jaką lubię. — Klepię go po ramieniu, po czym upijam łyk zbawiennie zimnej wody. — Jak w pracy?

Tata opłukuje ostatni kubek, po czym podaje mi go do wytarcia. Kręci głową zrezygnowany, co oznacza, że miniona noc była dla niego nadzwyczaj ciężka. No cóż, witam w klubie, myślę, biorąc do ręki ściereczkę.

— Bez rewelacji. Myślałem, że uda mi się wrócić do domu już o czwartej, ale przecież to piątek. W piątki zawsze musi się coś wydarzyć.

— Znów ktoś kogoś zamordował? — Ironizuję, bo przecież w tym arcynudnym śmiertelnie miasteczku nie dzieje się kompletnie nic.

— Syn Campbellów urządził sobie wczoraj imprezę — mówi, a ja momentalnie sztywnieję. — Podziwiam sąsiadów, bo wytrzymali aż do czwartej piętnaście, zanim zdecydowali się do nas w końcu zadzwonić.

Czwarta piętnaście. Godzina dzieliła mnie od totalnego zdemaskowania. Wygląda na to, że dziewczyny tak właściwie wyświadczyły mi przysługę, zostawiajac mnie na tej cholernej stacji.

— I co? — Próbuję brzmieć neutralnie. Mnie tam przecież nie było, prawda?

— Standardowo. Większość uciekła, udało nam się złapać dziesięciu. Współczuję rodzicom, którzy musieli nad ranem odbierać swoje pijane i zjarane dzieci z komisariatu. — Tata odbija się od blatu i podchodzi do stołu, na którym leży jego komórka. — To ulga mieć córkę, której kompletnie nie interesują takie rzeczy.

Cholera. Tato, nie mów tak.

— Nawet gdyby interesowały, to nikt by mnie na żadną nie zaprosił — mruczę, zasłaniając twarz szklanką. Już czuję ten ogień w piekle, w którym będę się smażyć za te wszystkie kłamstwa.

— I Bogu dzięki. — Ojciec z telefonem w dłoni podchodzi do szuflady, w której trzymamy ulotkę lokalnej pizzerii. Otwiera ją, po czym wpatrując się w listę wszystkich pozycji głośno się zastanawia. — A może dziś zaszalejemy? Kurczak, szynka, kukurydza i pieczarki? — pyta.

Kręcę głową.

— Podwójna pepperoni. Jestem stała w uczuciach.

Tata podnosi głowę i już widzę ten wzrok. Chce mi coś powiedzieć i to wcale nie będzie nic miłego.

— Á propos uczuć. Jestem pewny, że wśród uciekających widziałem tego twojego Kyle'a. Ma szczęście, że nie dał się złapać, bo inaczej bym z nim sobie porozmawiał.

— Musiało ci się zdawać — mówię, ale mój głos w pewnej chwili załamuje się. Chrząkam, po czym kontynuuję już nieco pewniej. — Kyle nie jest typem imprezowicza.

Gdyby tylko wpadł w ręce policji, mój ojciec znalazłby przy nim mój telefon i wszystkie inne rzeczy. Nie miałabym żadnych szans na to, by się jakoś z tego wyłgać.

Tata nie wydaje się być przekonany moimi zapewnieniami.

— Być może. Ale wiem, co widziałem.

Muszę szybko zmienić temat. Rozmawianie o tej imprezie nie jest najlepszym pomysłem.

— Zaprosiłam Jen na noc. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko?

— Oczywiście, że nie. Jennifer jest tu zawsze mile widziana.

Odkładam szklankę po wodzie do pustego zlewu i robię krok w stronę schodów.

— Świetnie, zawołaj mnie jak przyjedzie pizza!

* ♡ *

— Po co ktoś wymyślił prysznic, skoro Sadie ma to w dupie? — Jen wita mnie buziakiem w policzek, a po swoim sarkastycznym komentarzu ściąga trampki i stawia je na półce tuż obok moich.

— Musisz być ciszej, mój tata właśnie zasnął na kanapie.

Biorę torbę Jen, w której dziewczyna upchnęła chyba cały swój dobytek, po czym na palcach przemykamy do mojego pokoju. Za oknem jest już zupełnie ciemno. Salon rozświetla tylko ekran telewizora, na którym Rachel Green właśnie patrzy na rzucającego jej gniewne spojrzenia Brada Pitta. Z gardła taty wydobywa się głośne chrapnięcie, a Jen i ja krzywimy się na każde skrzypnięcie schodów, które płacze pod naszym ciężarem.

— Częstuj się — mówię do Jen, wskazując na połowę zimnej pizzy, leżącej na biurku.

Dziewczyna opada na moje łóżko i podsuwa się pod samą ścianę, opierając się o nią plecami.

— Przyszłam tu dla pianek i gorącej czekolady.

— Pianki będą później. — Kładę jej torbę koło szafy, po czym gaszę światło i zajmuję miejsce tuż obok niej. Jen rozgląda się dookoła, aż natrafia na laptop, na którym widnieje okienko czatu z Kyle'm.

— Widzę, że prowadzisz monolog. — Kwituje, widząc, że jedynymi wiadomościami są te ode mnie.

Wzruszam ramionami.

— Pewnie śpi. Jest niedostępny od samego rana. Pytałam go o to, kiedy podrzuci mi telefon, ale jeszcze nie odpisał. — Biorę laptop na kolana i wyłączam okienko. Życie bez komórki jest naprawdę upierdliwe i wolałabym mieć ją już przy sobie. — Powiedz mi lepiej gdzie byłaś, kiedy mój tata robił obławę na tę imprezę roku.

Jen klaska w uda, nagle czymś podekscytowana.

— Nie mów! Twój tata tam przyjechał?

— To ty nie wiesz? — Patrzę na Jen kompletnie zdezorientowana.

Dziewczyna kręci głową. Dopiero teraz zauważam, że jej zazwyczaj związane w dwa kucyki włosy teraz są idealnie wyprostowane. Dziewczyna nie założyła też swojej ulubionej krzykliwej koszulki z napisem Love Tokio, zastępując ją stonowanym sweterkiem w kolorze kawy z mlekiem.

— Nie wiem. Ivo w pewnym momencie stwierdził, że w domu Campbella jest zbyt głośno, a że pogoda była idealna wymyślił spacer na pobliski plac zabaw. Siedzieliśmy na huśtawkach i rozmawialiśmy do ósmej rano. I teraz najlepsze: pytałam go o panią Beauvenau i te spreparowane fotki.

— Nie zrobiłaś tego.

— Owszem. On nic na ten temat nie wie, a karę odbywa za namalowanie sprayem kilku rosyjskich przekleństw w męskiej toalecie. Pokazał mi zdjęcie ze swojej komórki.

Jestem w szoku. Pozytywnym! Cieszę się, że Ivo Jablonski nie jest żadnym ukrytym porno psycholem. To naprawdę ogromna ulga.

— Masz szczęście. Podwójne. — Stwierdzam.

— Ivo jest słodki. — Jen w jednej chwili rozpływa się na swoim miejscu. Czy to naprawdę ta sama dziewczyna, która jeszcze nie tak dawno twierdziła, że w tej szkole nie ma nikogo, kto choćby sprawiał dobre wrażenie? Przecież Jennifer Holland kocha się w chłopcach z koreańskich dram, a wysoki blondyn z rosyjskim akcentem z pewnością nawet z daleka nie wygląda jak jeden z nich.

— No popatrz.

— On naprawdę wiele przeszedł w życiu. Pół życia mieszkał w Moskwie, ale jego tata, jako że jest jakimś pracownikiem NATO, czy coś takiego, został oddelegowany do Stanów Zjednoczonych. Przez rok mieszkał w Ohio, potem w Minnesocie, a teraz mieszka w tym naszym zapyziałym Berkeley City.

— A co ma Berkeley City do NATO? — Dziwię się.

— A no nic. Jego ojciec po prostu przeszedł na emeryturę i chciał zamieszkać w jakimś spokojnym miejscu.

Parskam pod nosem.

— To sobie wybrał.

— To samo mu powiedziałam. — Jen śmieje się, po czym podnosi się i sięga przez całą szerokość łóżka po kawałek pizzy. A jednak. — No dobra. A teraz ty wytłumacz swoje nagłe zniknięcie. Coś czuję, że to bardzo interesująca historia.

Krzywię się. Nie nazwałabym wydarzeń z poprzedniej nocy interesującymi ani nawet ciekawymi do opowiedzenia, ale to moja przyjaciółka, przed którą obiecałam nie mieć już żadnych tajemnic. Zbieram włosy na czubku głowy i związuje je w niedbałego koka. Elektryzujący róż nieco już zbladł, ale nie mam narazie nastroju na farbowanie ich. Może na moment wrócę do swojego naturalnego, śmiesznie nijakiego blondu?

— Okazałam się naiwną idiotką. Jak zwykle — mówię, układając ręce wzdłuż boków.

— Co? Co się stało?

— Wiem, że miałam nie pić, ale dziewczyny były takie miłe, a te drinki takie dobre...

— Zabrałam ci kilka z nich i wylałam do zlewu. — Jen patrzy na mnie poważnym wzrokiem. — Alex się śmiała, że jestem słaba, a ty nie chciałaś słyszeć o powrocie do domu. Mówiłam Kyle'owi, że z tobą nie jest najlepiej, ale powiedział, że tak długo jak dobrze się bawisz, nie będzie ci przeszkadzał.

Kompletnie tego nie pamiętam. Pamiętam tylko zabawę w nigdy przenigdy, w loterię wódki, pamiętam karaoke w salonie i taniec na stole w jadalni. Potem pamiętam moment, w którym wsiadam do samochodu Jake'a i stację benzynową. Musiałam być naprawdę pijana, skoro wydarzyły się rzeczy, których moja pamięć już nie obejmuje.

— Serio? — pytam cicho, na co Jen kiwa głową. Jest mi tylko bardziej wstyd i muszę przyznać, że moje życie i tak było okropne bez tej wiedzy, a teraz jest tylko sto razy gorzej. Milknę na chwilę, próbując sobie z całych sił przypomnieć tę sytuację, ale mimo usilnych prób nie udaje mi się to. Jest tylko czarna dziura i moja rozpacz, czy przypadkiem nie wydarzyło się jeszcze coś, o czym Jen nie wie, albo nie chce mi powiedzieć.

Cóż, wygląda na to, że nie będzie mi dane się tego dowiedzieć.

— No dobra, upiłaś się, co w tym wielkiego. Każdy się w życiu upija i to nie zbrodnia.

Patrzę na Jen, której spojrzenie ma mnie chyba pocieszyć. Z jednej strony ma rację, z drugiej jednak to nie jestem ja. Sadie Parker nie upija się na imprezach, bo w ogóle na nie chodzi. Nie tańczy na stole, nie grywa w piwnego ping-ponga. Nie jest tą dziewczyną z filmów, której rano nie dokucza kac i wyglada pięknie po przebudzeniu.

— Może gdybym się nie upiła, nie pojechałabym z Alex, Vivienne i resztą na stację benzynową.

— Po co?

— Chciały, żebym ukradła alkohol — odpowiadam nieco ciszej.

Jennifer sztywnieje.

— I ukradłaś? — pyta.

— No coś ty! Dlatego mnie tam zostawiły.

— Rozumiem. — Jen przygryza wargę. Robi tak zawsze, gdy się nad czymś zastanawia. — A jak wróciłaś ze stacji? Przecież to na drugim końcu miasta.

I to jest chyba właśnie ta chwila, w której muszę złamać słowo dane Woodsowi i powiedzieć mojej przyjaciółce o tym, że on tam pracuje. Powinnam zrobić to już wtedy, gdy pogodziłyśmy się po kilku dniach nie rozmawiania ze sobą, ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie zrobiłam tego. Patrzę na Jen, na jej nieidealnie wyskubane brwi i odpowiadam:

— Aiden zadzwonił po taksówkę. On pracuje nocami na stacji benzynowej, dlatego czasami opiekuję się jego małą siostrą. Obiecaj tylko, że nikomu nie powiesz, dobrze?

Jen kiwa głową. Wiem, że mogę jej ufać. Prawie tak samo, jak sobie.

— Rozmawialiście?

— Tak, przytulił mnie — wyznaję.

— Jak słodko! — Dziewczyna klaszcze z zachwytu, na co ja przewracam oczami. Wiedziałam, że tak będzie, Jen przecież sama powiedziała mi wczoraj, że Aiden bardziej do mnie pasuje. — Ale czemu on tam pracuje? — Chce wiedzieć.

Wzruszam ramionami.

— Nie mam pojęcia. Mówi, że musi.

Widzę palec wycelowany w moją stronę.

— Musisz się koniecznie dowiedzieć. Poza tym wciąż nie rozumiem, dlaczego opiekujesz się jego siostrą. Nie mają rodziców? Mogą zatrudnić sobie nianię.

Już otwieram usta, by opowiedzieć Jen o tym, że sytuacja w ich domu wcale nie jest taka kolorowa, kiedy przerywa mi dzwonek do drzwi. Mając na uwadze głęboki sen ojca, zrywam się z łóżka i zbiegam na dół, słysząc kroki depczącej mi po piętach blondynki.

Na całe szczęście tata wcale się nie obudził. Wiem, że trudno mu jest zawsze odespać służbę, więc by przypadkiem ktoś za drzwiami nie wpadł na pomysł, by zadzwonić drugi raz, szybko dopadam drzwi i otwieram je z impetem.

— Dobry wieczór królowo imprezy. — Kyle stoi w progu mojego domu i uśmiecha się tajemniczo. Ubrany w zwykłe jeansy i białą bluzę z kapturem wygląda zupełnie inaczej niż na codzień, kiedy zakłada swoje ukochane swetry. Podchodzę do niego, chwytam czarne sznurki wiszące na jego piersi, a chłopak pochyla się i całuje mnie, ignorując odgłos wymiotów dochodzący z miejsca, w którym stoi Jen.

— Cicho, mój tata jest w salonie. — Uśmiecham się.

— Przyniosłem ci telefon i torebkę. Przepraszam, że nie odpisywałem, ale byłem totalnie nie w stanie. — Chłopak wyciąga z kieszeni na brzuchu moją mini kopertówkę oraz ukochaną komórkę. Jest rozładowana, więc nie mam jak sprawdzić tych wszystkich połączeń nieodebranych i wiadomości, które z pewnością przez cały dzień otrzymała tak popularna osoba jak ja. — Mogę wejść?

Posyłam Kyle'owi przepraszające spojrzenie.

— Nie bardzo — mówię i przygryzam wnętrze policzka. — Wiesz, mój tata jest zmęczony.

— A ona?

— Ona ma imię — wtrąca sarkastycznie Jen. Odwracam się w jej stronę i strofuję ją spojrzeniem, po czym znów staję przodem do Kyle'a.

— Mamy dziś babski wieczór. Wiesz, nie odzywałeś się.

— Rozumiem, wolisz Jennifer ode mnie. — Twarz mojego chłopaka robi się nagle bardzo smutna. Słyszę prychnięcie za swoimi plecami, ale nie zwracam na nie uwagi. Ta dwójka musiała się o coś ostro pokłócić i gdy tylko Kyle pójdzie, dowiem się co się stało.

— Cholera, Kyle, nie mów tak. Wiesz, że to nieprawda. — Marszczę brwi i przytulam się do piersi chłopaka. — Wynagrodzę ci to, dobrze?

Wdycham zapach jego wody kolońskiej i przez kilka długich sekund stoję bez ruchu, napawając się jego obecnością. Oczywiście, że chciałabym spędzić z nim cały wieczór, ale w tej chwili jest to absolutnie niemożliwe i mam nadzieję, że Kyle to rozumie.

— Dobrze — mówi w końcu. Odsuwa się na długość ramion i dotyka palcem czubka mojego nosa. Uśmiecham się na ten gest, po czym staję na palcach, by pożegnać się z chłopakiem czułym buziakiem.

— Wiesz co on robił? — pyta Jen, gdy Kyle zniknął już z podjazdu i teraz obie po cichu wspinamy się po schodach do mojego pokoju.

— Co?

— Bezczelnie próbował tobą manipulować.

Kręcę głową. Jen się myli i to prawdopodobnie wynik jej uprzedzenia. To nie jego wina, że za mną tęskni i gdyby nie fakt, że już wcześniej ją o to pytałam uznałabym, że dziewczyna jest po prostu zazdrosna.

— Daj spokój. Pewnie nastawił się na wspólny spacer, a ja musiałam go tak po prostu odprawić z kwitkiem. Nie dziwię się, że zrobiło mu się smutno — odpowiadam. — Po drugie myślałam, że od czasu tej kłótni w stołówce już ci trochę przeszło. Nadal jesteś na niego obrażona? Wczoraj na imprezie rozmawialiście normalnie.

— Rozmawialiśmy. — Potwierdza Jen, zajmując swoje poprzednie miejsce pod ścianą. Przykrywa nogi kołdrą i sięga po mojego laptopa.

— No więc o co chodzi? — Chcę wiedzieć, podłączając swój rozładowany telefon do ładowarki.

— O nic.

Dziewczyna wzrusza ramionami, a ja skupiam się na swojej komórce. Wbijam kod odblokowujący, gdy ekran w końcu się podświetla i sprawdzam, czy mam jakieś nieodebrane połączenia, lub wiadomości. Gdy nic takiego nie znajduję, odruchowo loguję się na forum i przeżywam prawdziwy szok widząc malutką, czerwoną kłódeczkę obok pokoju, który przed rokiem stworzyłam. Szybko klikam w jego nazwę i wtedy...

TY I UŻYTKOWNIK MOODKILLER🕷 NIE JESTEŚCIE JUŻ POŁĄCZENI NA LONELYHEARTS.COM

— Coś się stało?

Podnoszę głowę i spoglądam na swoją przyjaciółkę lekko nieobecnym wzrokiem. Nie rozumiem. Kompletnie nie rozumiem co się stało. Czy Moodkillerowi znudziło się rozmawianie ze mną i po prostu postanowił zniknąć z mojego życia tak bez pożegnania? To nie w jego stylu, choć z drugiej strony nie mogłabym szczerze powiedzieć, że znam chłopaka, siedzącego po drugiej stronie. Może to jest właśnie w jego stylu? Może tak właśnie robi? Znika bez słowa, zostawiając długie miesiące rozmów jakby nie miały one żadnego znaczenia?

— Sadie? — Jen macha do mnie i uświadamiam sobie, że nawet nie mogę jej powiedzieć prawdy. Ona nie wie o istnieniu tego forum. Nie zrozumiałaby tej internetowej znajomości, skoro wciąż nie umie powstrzymać się od krytykowania mojego chłopaka, zupełnie przecież bez powodu. Przełykam ślinę i już mam powiedzieć, że oczywiście nic się nie stało, kiedy dzieje się kolejna nieprawdopodobna rzecz. Mój telefon wibruje, melodia dzwonka wypełnia pokój i przestrzeń między nami, a gdy zerkam w dół, po raz kolejny przeżywam szok.

— Aiden?

— Odbierz! — Jen ożywia się nagle.

Waham się przez moment, bo prócz kilku oficjalnych wiadomości, w których Woods informował mnie o przywiezieniu swojej siostry, nigdy nie zdarzyło się, by do mnie zadzwonił. Marszczę brwi i w końcu decyduję się nacisnąć zieloną słuchawkę.

— Halo?

— Sadie? — O dziwo to nie niski i chłodny głos Aidena rozbrzmiewa w słuchawce. Mała Suzie chlipie, a jej krótki i urywany oddech sprawia, że od razu wstaję z krzesła, na którym siedziałam.

— Suzie? Co się stało?

— S-adie — kolejne chlipnięcie — proszę przyjedziesz do mnie? A-aiden... — urywa.

— Co Aiden? — Czuję dreszcz przebiegający mi po plecach. Patrzę na Jen, na której twarzy nie widzę już wcale podekscytowania. Jest równie zmartwiona, co ja. — Spokojnie Suzie. Postaraj się nie płakać.

— A-aiden po-pojechał. — Suzie nie może wydusić z siebie słowa. Przygryzam wnętrze policzka, czekając aż mała się uspokoi, ale to wcale nie nadchodzi. Cholera. Nie wiedząc co w tej sytuacji robić przecieram czoło rękawem bluzy i podejmuję decyzję.

— Suzie, gdzie jesteś? — pytam.

— W domu, on... Larry... — Przez spazmatyczny szloch dziewczynki nie jestem w stanie jakoś logicznie powiązać jej słów, jednak imię jej ojczyma sprawia, że nie potrzebuję już więcej żadnych wyjaśnień.

— Dobrze, poczekaj na mnie. Zaraz będę. — Obiecuję, po czym rozłączam się. Jen rzuca mi jednoznaczne spojrzenie.

— Idę obudzić twojego tatę.

* ♡ *

— To ona? — Jen wskazuje na podjazd domu państwa Greenley'ów, na którym w świetle ulicznej latarni stoi skulona i zapłakana Suzie. Gdy mała dostrzega zbliżającą się furgonetkę od razu zrywa się do biegu. Ma rozpuszczone włosy — nie, tak jak zawsze, związane w dwa urocze kitki na czubku głowy. No i chyba ma na sobie piżamę, jeśli można tak nazwać trochę przydługie bawełniane spodnie i błękitną koszulkę z długim rękawem i wielką postacią Dory na piersi.

Zatrzymuję samochód kilka metrów przed domem dziewczynki i od razu wysiadam by wziąć ją w ramiona. Jest ciemno. Jest też zbyt cicho, ale na szczęście płacz dziewczynki tłumi materiał bluzy, którą od rana mam na sobie.

— Już już, spokojnie — szepczę do małej, głaszcząc ją po plecach. — Już dobrze.

Nie mam pojęcia co się stało. Spoglądam w stronę zdezorientowanej Jen, siedzącej wciąż w furgonetce i wpatrującej się w nas z bólem w oczach i posyłam jej znaczące spojrzenie. Suzie nie jest ciężka, jak na sześcioletnią dziewczynkę, w dodatku oplata mnie rękami i nogami. Czuję, jak jej pierś opada i unosi się w szlochu, ale gdy po kilku chwilach nieco się uspokaja stawiam ją na chodniku, kucam naprzeciw niej i wycieram policzki mokre od łez.

— Już lepiej? — pytam z nadzieją. Suzie kiwa głową i znów się do mnie na moment przytula, ściskając w dłoni dobrze mi już znaną komórkę.

— Za-zabierzesz mnie do Aidena? — Chlipie.

— A gdzie jest Aiden, kochanie?

— Pojechał do szpitala. — Suzie wciska piąstki w powieki, przeciera je, po czym patrzy na mnie i widzę w tych oczach błaganie. Wiem jednak, że zawiozłabym ją nawet na koniec świata i bez tego spojrzenia, w którym kryje się zbyt wiele cierpienia, jak na jej wiek.

— Pojechał sam?

Dziewczynka kręci głową.

— Z Larrym — mówi, a ja czuję pierwsze oznaki poddenerwowania, gdy tylko uświadamiam sobie, że jeśli pojadę tam z Jen i z małą, to pewnie go tam spotkam. Cholera. Nie chcę go tam spotkać, bo choć wciąż nie wiem co się stało, to podświadomość podpowiada mi, że to on właśnie jest przyczyną łez Suzie.

— A gdzie Judy?

— W sa-saratorium.

Podnoszę się i prowadzę dziewczynkę do samochodu, ściskając ją mocno za rękę. Suzie sadowi się na miejsce po środku i posyła blady uśmiech w stronę Jen.

— Suzie, to moja przyjaciółka Jennifer — mówię, gdy odpalam samochód. — Jennifer, to moja mała przyjaciółka Suzie.

— Miło mi cię poznać, Suzie. — Jen zakłada za ucho kosmyk małej, która znów raczy ją bezzębnym uśmiechem.

— Kochanie, powiesz nam co się stało?

Dziewczynka zaciska palce na materiale swoich spodni. Dopiero teraz zauważam, że ma na sobie zwykłe kapcie. Nie mam też bladego pojęcia, czy Suzie wychodząc, w ogóle zamknęła dom Greenley'ów, ale w tej chwili to chyba najmniej mnie interesuje. Chcę w końcu dowiedzieć się dlaczego Aiden pojechał do szpitala, a także co Larry Greenley ma z tym wspólnego.

— Aiden nie mógł znaleźć swoich pieniędzy.

— Jakich pieniędzy? — Marszczę brwi, a Suzie wzrusza ramionami.

— Swoich. Z pracy — mówi. — Ja byłam w swoim pokoju, bo zawsze muszę być w swoim pokoju, kiedy przychodzą ci panowie.

— Jacy panowie? — Wtrąca Jen.

— Co grają z Larrym w karty.

Czuję ścisk w gardle, wyobrażając sobie to wszystko. Nie trzeba być wróżką, by przewidzieć, jakie będą kolejne słowa małej.

— Aiden spał, ale wstał i szukał pieniędzy i nie mógł znaleźć, więc poszedł i krzyczał na Larry'ego, gdzie są jego pieniądze, a Larry krzyczał na Aidena, że ma gdzieś jego pieniądze, ale potem powiedział, że je sobie wziął, bo Aiden jest mu winny za wychowanie i wtedy już słyszałam tylko jak się stłukło coś i krzyki, ale ja nie wychodziłam z pokoju, bo się bałam i słyszałam jak Larry i pan Andrew mówią brzydkie słowa i pan Andrew kazał jechać do szpitala i wtedy Larry zaniósł Aidena do samochodu i pojechał, ale ja się bałam wyjść do salonu, bo nie wiedziałam, czy ci panowie są w domu, więc poszłam do pokoju Aidena, wzięłam jego telefon i zadzwoniłam do ciebie — mówi na jednym wdechu, po czym milknie i zaciska oczy, powstrzymując napływającą znów falę łez.

— Bardzo dobrze zrobiłaś — mówię cicho. Jen milczy. Pewnie kompletnie się tego nie spodziewała, a Aiden zabije mnie, gdy dowie się, że ją w to wciągnęłam, ale to kolejna rzecz, którą mam obecnie w głębokim poważaniu. To zaszło już zbyt daleko, bym mogła tłumaczyć sobie, że to nie moja sprawa.

Parkuję pod szpitalem, który znajduje się dwa sąsiednie miasta dalej i biorę małą na ręce. Jen kroczy za nami, a gdy wchodzimy do środka, tak samo jak ja nie ma pojęcia co dalej. Stoimy przed wejściem na ostry dyżur. Po naszej prawej stronie rozciąga się długi korytarz, po którym krzątają się lekarze, pielęgniarki i ci wszyscy ludzie, którzy wiedzą dokąd iść. Postanawiam przejść przez szklane drzwi, które automatycznie rozsuwają się, gdy tylko robimy krok do przodu i choć mała zaczyna lekko mi ciążyć, podchodzę do półokrągłej lady, za którą siedzi młoda dziewczyna w białym, lekarskim kitlu. Jej długi warkocz przewieszony przez ramię dotyka kartki, nad którą się pochyla. Gdy spoglądam w górę, widzę zwisającą z sufitu złotą tabliczkę z napisem „rejestracja". Jeśli tu nie udzielą nam żadnej informacji, zajrzę do każdej sali w tym szpitalu i sprawdzę każde łóżko, aż znajdę Aidena. Muszę go znaleźć.

— Przepraszam — dziewczyna za ladą podnosi głowę i patrzy na naszą dziwną trójkę zza grubych szkieł — Amber, tak? — Zagaduję, zerkając na plakietkę na jej piersi. Jak na moje oko nie może mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, choć z drugiej strony nigdy nie byłam najlepsza w określaniu czyjegoś wieku.

— Słucham?

— W której sali leży Aiden Woods?

Amber recepcjonistka skanuje nas uważnym wzrokiem.

— A wy to...?

— To nasz przyrodni brat. — Jen nagle staje obok mnie, choć przez cały ten czas znajdowała się za moimi plecami. Udając, że wcale nie zdziwiły mnie jej słowa, kiwam głową, by potwierdzić fakt, że nagle zyskałam brata i dwie siostry. Amber recepcjonistka w natłoku obowiązków najwyraźniej nie chce tracić czasu na zbędne przepytywania, bo odkłada długopis na bok i klika coś w systemie. A może po prostu głupio jej dobijać nas jeszcze bardziej potencjalną odmową, skoro najwyraźniej jesteśmy z domu dziecka.

— Aiden Woods? — Upewnia się. Widzę, jak marszczy brwi, wpatrując się w ekran komputera. Po kilku długich sekundach podnosi wzrok i z pewnością w głosie stwierdza — Nie ma tu nikogo takiego.

— Nasz ojczym przywiózł go jakiś czas temu. Larry Greenley, może pod tym nazwiskiem? — Podsuwam. Amber recepcjonistka znów skupia się na monitorze i nie patrząc na klawiaturę, wklepuje nowe dane.

— Aiden Greenley, tak. Sala sto czterdzieści jeden, to na drugim piętrze. Schody są na przeciwko korytarza po lewej, albo winda tu, obok toalet. — Wskazuje miejsce, które jak zgaduję, musi być poczekalnią.

Dziękujemy Amber recepcjonistce, która uśmiecha się do nas uprzejmie, po czym wraca do wcześniejszej czynności. Szpital w Horsens nie jest zbyt duży, w dodatku to placówka, znajdująca się w najnudniejszej części tego kraju, dlatego nie dziwi mnie brak pośpiechu lekarzy, którzy odprowadzają nas zaciekawionym wzrokiem, gdy wspinamy się po schodach, a potem przemierzamy korytarz, oświetlany ostrym światłem jarzeniówek. Suzie w kapciach próbuje dotrzymać nam kroku. Mocno ściska moją dłoń obiema rękami, ale z jej ust nie wydobywa się nawet jeden jęk skargi. W tej chwili najbardziej na świecie pragnie zobaczyć swojego starszego brata, który, mam nadzieję, jest cały i zdrowy.

— Sala sto czterdzieści — mówi Jen, wskazując numerek na drzwiach po naszej lewej stronie. Sala, w której powinien leżeć Aiden znajduje się na przeciwko, ale gdy tylko zbliżamy się do drzwi, przez szybkę na górze dostrzegamy czubek łysiejącej głowy starszego mężczyzny. Głowa kiwa się; gdy staję na palcach, widzę, jak mężczyzna drapie się po zarośniętej brodzie i z udawanym zmartwieniem zerka w stronę chłopaka leżącego na łóżku i rozmawia z lekarzem.

— Nie możemy tam wejść. — Odwracam się. Patrzę najpierw na moją przyjaciółkę, a potem na małą, która wygląda, jakby sama wizja zmierzenia się oko w oko z panem Greenley'em była najgorszym koszmarem. Rozglądam się na boki, a gdy głosy zza drzwi nasilają się, w panice chowamy się za rogiem.

— ... tak tak, zaraz jak tylko wrócę do domu, zadzwonię na policję. Nigdzie można czuć się bezpiecznie, nawet w drodze do sklepu! — Wyglądam zza ściany, odruchowo ściskając ramiona Suzie, która stoi przyklejona do moich nóg. Lekarz poprawia stetoskop na swojej szyi i kiwa głową, zupełnie się z panem Greenley'em zgadzając.

— Musiał im nieźle podpaść. Wstrząśnienie mózgu i pęknięte żebro... Wyjdzie stąd najszybciej za dwa tygodnie.

— Wie pan, jaka jest dzisiejsza młodzież. Wystarczy głupie słowo. Podobno ich było trzech, a on tylko jeden. Zresztą mój syn ciągle ładuje się w jakieś kłopoty, wcale nie jestem zdziwiony, że to się tak skończyło.

Z każdym kolejnym słowem czuję narastającą w piersi wściekłość. Ten człowiek ma niesamowity tupet, a jest przy tym tak wiarygodny, że gdybym nie znała prawdy, sama bym mu uwierzyła. Lekarz kiwa głową i ściska dłoń pana Greenley'a.

— No nic. Na szczęście nic poważniejszego się nie stało, może to w końcu jakoś przemówi mu do rozsądku. Tymczasem uciekam do innych pacjentów! Do widzenia, panie...

— Greenley. Lawrence Greenley.

Lekarz wymija mężczyznę i zaczyna iść w naszą stronę. Odruchowo cofamy się o krok, ale skupiony na swoich myślach nawet nas nie zauważa. Gdy wychylam się ponownie, moim oczom ukazują się znikające plecy ojczyma Suzie, który wsiada do windy na końcu korytarza.

— Droga wolna — mówię i dopiero teraz uświadamiam sobie, jak bardzo jestem zdenerwowana. Zerkam w stronę Jen stojącej za moimi plecami.

— Co za skurwiel. — Dziewczyna kręci głową, a na jej twarzy widzę jedno, wielkie niedowierzanie. Nawet nie zaprzątam sobie głowy, by zwracać jej uwagę na język przy małej, która najpewniej na codzień ma do czynienia z jeszcze gorszymi przekleństwami.

— Chodźmy.

Otwieram drzwi do sali, w której leży Aiden. Chłopak ma zamknięte oczy, ale gdy tylko Suzie piszczy i podbiega do łóżka, by przytulić się do jego piersi, twarz wykrzywia mu się z bólu.

Nie wygląda inaczej niż zwykle. Aiden Woods w ciągu ostatnich dni ciagle nosił ślady pobicia, więc powinnam się już chyba przyzwyczaić do siniaków, rozcięcia na wardze i skroni. Jedyna różnica to jego zrezygnowane spojrzenie. Mimo pękniętego żebra najpierw przytula siostrę do piersi, a potem patrzy na jej twarz i kapcie na stopach. Szepcze coś do jej ucha, przytula po raz kolejny, a potem opada na poduszkę i zamyka oczy, nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na Jen, która stoi nieruchomo w kącie pokoju. Po prostu leży i gładzi małą po plecach, a stłumione światło lampy sprawia, że jest to widok tak smutny, że mam ochotę się rozpłakać.

— Czternaście jebanych tysięcy — mówi po chwili, choć nie jestem pewna, czy w ogóle dobrze usłyszałam. Podchodzę bliżej łóżka i siadam na krzesełku bez oparcia, stojącym tuż obok, na wysokości twarzy Suzie. — Zabrał mi całe czternaście jebanych tysięcy.

— Aiden, musisz to zgłosić na policję. — Mam nadzieję, że mój głos w rzeczywistości brzmi pewniej, niż w mojej głowie. Przełykam ślinę. — Jeśli ty tego nie zgłosisz, ja to zrobię. — Ostrzegam.

— Sadie ma rację.

Odwracam się do Jennifer, która nagle materializuje się tuż obok. Aiden otwiera oczy i zatrzymuje na niej swój wzrok, który nawet w takiej chwili musi kryć w sobie pogardę.

— Kto to jest? — pyta, jakby dopiero teraz zauważył w ogóle obecność dziewczyny.

— To moja przyjaciółka. — Wyjaśniam.

— Zajebiście. Następna.

— Aiden, mówię serio. Mój ojciec jest policjantem, pomoże ci.

— Nikt mi nie pomoże, nie rozumiesz tego? — Aiden patrzy na mnie i widzę, że jest wściekły. Nie może jednak reagować zbyt przesadnie, bo ciężar Suzie, połączony z gwałtownym ruchem wywołuje ból w jego piersi. — Nie chcę niczyjej pomocy. — Ścisza głos.

— Nie możesz mu tego podarować! — Ja również staram się mówić cicho. Po pierwsze jest już dość późno, a po drugie Suzie, zapewne zmęczona długim płaczem, w końcu zaczyna zasypiać. — Posłuchaj, twoja siostra nam wszystko opowiedziała. Twój ojczym powinien odpowiedzieć za pobicie. Cholera jasna, przecież on może nawet pójść za to do więzienia!

Woods zaciska szczękę. Patrzy na mnie w taki sposób, jakbym niczego nie rozumiała. Jakbym była zbyt głupia, by w ogóle cokolwiek pojąć, a to przecież jest tak proste.

— Odkładałem te pieniądze przez cały rok. Rok zapierdalania na stacji benzynowej i zbierania każdego centa. Sprzedałem nawet motor, który kupił mi ojciec tego skurwysyna, kiedy jeszcze żył. Wszystko po to, żeby po skończeniu szkoły zabrać ją z tego chorego domu, do którego nigdy nie powinna trafić. Zabrakło tylko kilka tygodni, rozumiesz? Jak to zgłoszę to nas rozdzielą, a to jedyna rodzina, jaka mi jeszcze została i przestań, kurwa, ryczeć.

Nie byłam nawet świadoma łez, które samoistnie torowały sobie drogę w dół policzków. Dopiero teraz, gdy Aiden zwrócił na to uwagę, zawstydzona spuszczam wzrok i ocieram twarz wierzchem dłoni. Nie chciałam się rozpłakać. Aiden leży tu z wstrząśnieniem mózgu i pękniętym żebrem i choć to on ma najprawdziwszy powód do płaczu, wcale tego nie robi. Jest zrezygnowany, to prawda. Zły, zrezygnowany i pokonany, ale mimo wszystko nie zrozpaczony.

— Co teraz zrobisz? — pytam. Aiden przez chwilę wpatruje się w sufit i oddycha miarowo, jakby tam właśnie mógł odnaleźć odpowiedź na zadane przeze mnie pytanie.

— Nie mam pojęcia.

Znów zapada niezręczna cisza. Gdzieś podświadomie wiem, że powinnam z kimś o tym porozmawiać, z drugiej jednak strony nie mogę tego zrobić Aidenowi. Nie mogę odebrać mu Suzie. Teraz, kiedy ją poznałam, sama nie chciałabym jej stracić. Woods ma rację. Czym jest kilka wrednych słów ze strony dziewczyn, których ego rośnie wprost proporcjonalnie do rozmiaru stanika, w porównaniu do tego, co przechodzi ten chłopak i jego mała siostra? Mam ochotę strzelić sobie w łeb za użalanie się nad sobą. Zganić za każdą łzę i minutę straconą na rozpamiętywanie tych bzdur.

— Weźmiesz ją do siebie?

— Jasne — odpowiadam. — A co, jeśli wasz ojczym będzie jej szukał?

— Napisz mu smsa, że jest u ciebie. Nie będzie was nachodził, bo wie, że twój ojciec jest gliną. Tak naprawdę to właśnie dlatego zmieniłem zdanie co do waszych spotkań. Twoich i Suzie.

— Dobrze wiedzieć. — Wyciągam z kieszeni bluzy telefon Aidena, który mała dała mi w furgonetce i kładę go na stoliku. — Nie chcę mieć z nim do czynienia. Sam do niego napisz.

— Jeśli komuś powiesz ty, albo twoja przyjaciółeczka... — Aiden zerka nieufnym wzrokiem na Jen, która od razu kręci głową.

— Nie powiem.

— Aiden, musi być jakiś sposób... — Próbuję jeszcze przekonać chłopaka, by ten zmienił zdanie. Wiem jednak, że nie ma innego wyjścia, jak po prostu siedzieć cicho tak, jak każe.

— Poradzę sobie, Parker.

Jak bardzo chciałabym, żeby to była prawda.

* ♡ *

________

Znów miało być trochę krócej i miało być też za tydzień, a wyszło jak zawsze :) Jest pierwsza w nocy, ja dodaję rozdział, ale w razie czego uprzedzam — Moodkiller wcale nie znika! Jego tajemnica na pewno się rozwiąże i mam nadzieję, że uda mi się zmylić Was tak, że nikt nie będzie się spodziewał takiego obrotu spraw :)

W najbliższych rozdziałach na pewno będzie jeszcze więcej Aidena, jeszcze więcej Suzie i jeszcze więcej trudnych spraw. Nie zapomniałam też o Ronie, który czeka, by wyjść z ukrycia i też nas czymś zaskoczyć :)

Komentujcie, wytykajcie błędy i nie bójcie się krytykować. Przyjmuję wszystko.

Miłego dnia/wieczoru/nocy ❤️
Buziaki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro