Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień, w którym giną marzenia


Jedna z czytelniczek zwróciła uwagę na podobieństwo Sadie do bohaterki pewnej piosenki. Przesłuchałam ją i... tak! Jest idealna!
Dziękuję Januszowo ❤️
Zachęcam do zerknięcia w multimedia!

* ♡ *
18 V 2019

— Jestem Ron. — Kuzyn mojej przyjaciółki wyciąga rękę z tylnego siedzenia mojej furgonetki i posyła Aidenowi nieco lękliwe spojrzenie. Doprawdy, że też ktoś wciąż jeszcze się go boi.

Aiden obserwuje przez chwilę zawieszoną w powietrzu dłoń, po czym przenosi wzrok na twarz rudzielca.

— Ron, jaki Ron? — pyta.

— Ron... Holland... Znaczy, Holland, tak.

Przymykam na sekundę oczy, niedowierzając w to, co się właśnie dzieje.

— Aiden, obiecałeś — upominam go. — Miałeś być miły.

Chłopak bierze krótki, aczkolwiek wymowny oddech, po czym ściska w końcu dłoń biednego Rona. Jeśli nie wykituję do końca tygodnia, to przyrzekam, że składam wniosek o otrzymanie pokojowej nagrody Nobla. Za dużo stresów, zdecydowanie za dużo.

Ciocia Laura okazała się mieć tak słabą głowę, że sobotniego ranka zeszła tylko na moment do kuchni, by nalać sobie wody do szklanki i życzyć mi miłego dnia, cierpiąc przy tym naprawdę okrutnie. Czym prędzej wyszliśmy z domu, pojechaliśmy do pobliskiej kawiarni i tam zaczęliśmy gorączkowo obmyślać co dalej, ale... nic nie wymyśliliśmy. Odebraliśmy tylko rzeczy Aidena (Larry'ego nie było w domu, była tylko Judy, która ze smutkiem w oczach odprowadzała nas wzrokiem), zabraliśmy Suzie na przejażdżkę do lasu, po czym naprawdę późnym wieczorem wróciliśmy do domu. Umierałam z głodu. Przemycenie Aidena do mojego pokoju znów okazało się nadzwyczaj łatwe, w przeciwieństwie do przekonania cioci, że naprawdę zjem tę podwójną porcję kurczaka z warzywami.

A niedziela? Ciocia cały dzień spędziła w swojej sypialni. O mały włos nie natknęła się na Aidena w toalecie, na szczęście szybko odwróciłam jej uwagę, wołając ją na dół. Pożyczyła ode mnie mój komputer, po czym zniknęła by przekopać Internet w poszukiwaniu jakiegoś niedużego domu, który mogłaby kupić. Nie chcę wam siedzieć na głowie do końca życia, powiedziała, a ja w myślach stwierdziłam, że od kiedy nie muszę gotować, jej obecność właściwie wcale mi nie przeszkadza.

Kyle dzwonił do mnie pięć razy. Pięć razy musiałam okłamać go stwierdzeniem, że nie najlepiej się czuję i naprawdę nie chcę go zarazić. Serce mi pęka na myśl, jak musiał się poczuć, ale to było konieczne.

Zliczając wszystkie moje dobre i złe uczynki, ściśle rzecz biorąc, wychodzę na zero. Może nie pójdę do piekła, ale w niebie też nie przywitają mnie z otwartymi ramionami. Wiem, że kiedyś będę musiała wyznać Kyle'owi całą prawdę, mam nadzieję, że chłopak to zrozumie i nie będzie na mnie o to zły... zbyt mocno. „To wszystko dla Suzie", powtarzam sobie. Pomaganie Aidenowi także. Nie pomagam mu ze względu na niego, bo gdyby nie chodziło o tę małą, niewinną blondynkę bez przednich zębów, Woods z pewnością poradziłby sobie sam, jestem o tym przekonana. Niestety poczucie odpowiedzialności za swoją małą siostrę było silniejsze, niż jakikolwiek instynkt samozachowawczy. Musieliśmy zrobić wszystko, by odebrać ją Greenleyom, ale do tego musieliśmy mieć jakiś pomysł, a najlepiej konkretny plan. Póki co mieliśmy tylko same kłopoty, a to nie najlepsza wróżba, jeśli mam być szczera.

— Materac mało wygodny, prawda? — pyta Jen. — Sadie, mogłabyś oddać koledze swoje łóżko, a nie skazywać go na męki. Jak to mówią, gość w dom...

— I tak jest wygodniej niż w szpitalu — stwierdza Aiden, przerywając jej. Miałeś być miły, powtarzam w myślach.

— Dlaczego tu skręcamy? — Ron prostuje się i zaczyna rozglądać po nieznanej sobie okolicy. — To nie droga do szkoły.

— Musimy zabrać jeszcze Suzie.

— Co powiedziałaś Kyle'owi? — Jen kładzie rękę na moim ramieniu. Zerkam kątem oka ja siedzącego obok mnie Aidena i przygryzam wargę. Przyznawanie się przy nim do tych wszystkich kłamstewek, sprawia, że czuję się podwójnie okropnie.

— Powiedziałam, że waszej mamie zepsuł się samochód i przez najbliższy tydzień muszę was podwozić. I że ty wciąż jesteś na niego zła, więc opcja, by to on zabierał nas wszystkich kategorycznie odpada. — Krzyżuję z nią wzrok w przednim lusterku. — Był niepocieszony.

— To duży chłopak, przeżyje.

Aiden odwraca się nagle do Rona, jakby coś sobie właśnie przypomniał. Lustruje go wzrokiem przez chwilę, a widok zmarszczonych brwi, gdy się zastanawia, jest nawet całkiem zabawny.

— Ty... — mówi — czy ja ciebie gdzieś już nie widziałem? Znam skądś twoją twarz. Nie obiłem ci kiedyś mordy?

Ron blednie w sekundę. Daję słowo, że zaczął dygotać.

— Niemożliwe. On nie jest stąd — wtrąca Jen. — Mieszka tu od niedawna.

— To musiał być jakiś inny Rudy brzydal.

Zabiję cię, Aiden. Poczekaj, tylko zostaniemy sami. Obrażać Rona mogę tylko ja. Swoją drogą, gdzie podziała się ta pewność siebie, którą kuzyn Jennifer tak szastał na samym początku?

— Ja byłem wtedy z Sadie i twoją siostrą. No... kiedy się całowaliście.

— Jezu, Ron, nie musiałeś mi o tym przypominać — rzucam oschle. Aiden patrzy na mnie, po czym wybucha gromkim śmiechem. Jego wesołość wypełnia wnętrze furgonetki, a ja czuję rosnącą irytację. Nie rozumiem, co było takiego zabawnego w tym naszym pocałunku. Aidena pocałunku.

— Już wszystko pamiętam. — Woods szczerzy się, a ja mam ochotę walnąc go prosto w zęby.

— Przyrzekam, że was wszystkich zaraz wysadzę — grożę.

Jen wyciąga ręce w geście obronnym.

— Ej ja nic nie mówię!

Kilka chwil później stoimy już przed domem Greenley'ów. Z fotela kierowcy dostrzegam biegnącą w naszą stronę Suzie, której mina wcale nie jest tak wesoła, jak zazwyczaj. Aiden pomaga jej wsiąść do środka i zapinając pas, pyta o samopoczucie, czy dobrze spała i czy tęskniła za nim od soboty.

Gdy jadę już w kierunku szkoły nie mogę przestać obserwować małą w lusterku. Zazwyczaj rozgadana, teraz tylko grzecznie kiwa głową i odpowiada jednym słowem na pytania, zadawane przez Jen, czy Rona. Coś się stało, myślę, zdjęta nagłym strachem. Mam tylko nadzieję, że to po prostu dziecięce chimery, a nie na przykład Larry Greenley, który z braku ofiary, postanowił przenieść swoje sadystyczne zapędy na Suzie.

Wjeżdżam na parking, coraz bardziej rozmyślając o tym co może być powodem smutku małej. Zajmuję jedno z wolnych miejsc na najdalej oddalonej od szkoły części. Udaję, że muszę zawiązać niesforną sznurówkę w moim trampku i czekam, aż Jen z Ronem nieco się oddalą.

— Kochanie, czy wszystko w porządku? — mówię, podchodząc do Suzie i biorąc ją na ręce. Aiden staje za mną z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Najlepiej by było, gdyby sobie poszedł. Nie chciałabym, żeby ktoś zobaczył jak tu sobie tak w trójkę stoimy przy mojej furgonetce. Mówiąc ktoś, mam na myśli Kyle'a, z którym i tak na pewno czeka mnie dziś rozmowa, gdy zobaczy, że wcale nie wyglądam i nie czuję się tak źle, jak zapewniałam.

Suzie oplata moją szyję i wtula twarz w mój bark. Słyszę, że zaczyna pociągać nosem, więc odruchowo głaszczę ją po plecach.

— Halo, mała, co jest? — pyta Aiden. Zawsze gdy zwraca się do siostry jego ton łagodnieje. Nie mogę do tego przywyknąć. — Czy on ci coś zrobił? Uderzył cię?

— Nie — jęczy mała, a materiał mojej bluzki zagłusza nieco jej głos.

Oddycham z ulgą.

— To co jest?

— Ja.. chcia-chciałam pojechać do mamusi — wyjaśnia, łkając przy tym już na dobre — ale on, ale Larry powiedział, że nigdy tam nie po-pojedziemy.

Posyłam Aidenowi znaczące spojrzenie. Widzę, jak opuszcza go napięcie. Zaczynam ruszać w stronę szkoły, by przypadkiem nie spóźnić się na historię współczesną i dziękuję Bogu, że to nie jest problem, którego nie da się rozwiązać.

— Suzie, pojedziemy do mamusi, dobrze? Pojedziemy w następną sobotę. Obiecuję.

Mała przeciera zapłakane oczy piąstkami.

— Naprawdę? — pyta z nadzieją. Nie umiem się nie uśmiechnąć, widząc jej minę.

— Naprawdę. Przecież obiecałam.

— Aiden też?

Zerkam na chłopaka przez ramię i kiwam głową.

— Jeśli będzie chciał.

Czuję nagle, że brakuje mi powietrza od mocnego uścisku Suzie. Przez chwilę udaję, że naprawdę nie mogę oddychać, po czym stawiam ją na ziemi i chwytam za rękę.

— A co będzie, jak się przeprowadzę? — pyta nagle. Zmarszczka na czole Aidena pogłębia się. Tak samo jak on nie rozumiem pytania, dlatego zatrzymuję się nagle i kucam na przeciwko niej, chwytając małą za ramiona.

— Jak to przeprowadzisz?

— Judy mówiła, że zmieniamy domek. Że będziemy mieszkać teraz w takim ładnym i będziemy mieli dwie łazienki.

Zerkam na Aidena. Cholera. Żadne z nas nie pomyślało, że Larry będzie próbował czegoś takiego, a to przecież całkiem sprytne posunięcie z jego strony. Pozbyć się adoptowanego syna, którego bił, zmienić miejsce zamieszkania na takie, w którym nikt go nie zna, a gdzie będzie mógł odgrywać rolę kochającego tatuśka, który przejmuje się losem sierot. Zanim ktokolwiek odgadnie, jaki koszmar dzieje się za zamkniętymi drzwiami tego domu, Suzie zdąży przeżyć piekło.

— Kiedy się przeprowadzacie? — pytam, przełykając ślinę. Dziewczynka wcale nie wygląda, jakby ten pomysł się jej nie podobał. Wręcz przeciwnie, gdy zaczyna mówić, wydaje się być tym faktem podekscytowana.

— Za... — zastanawia się, przykładając palec do ust. To by było nawet śmieszne, gdyby nie sytuacja — trzydzieści dni. Za trzydzieści, tak. Musi się skończyć szkoła i takie tam. — Kiwa głową.

— Suzie. Gdzie się przeprowadzacie? — pytam. To chyba najważniejsza kwestia.

— Do nowego domku.

Aiden kuca tuż obok mnie. Jest wkurzony. Rozpoznaję to po sposobie, w jaki oddycha.

— Suzie, gdzie się przeprowadzacie? Do jakiego miasta?

Mała patrzy na Aidena jakby zupełnie nie rozumiała o co jest zły. Wzrusza ramionami i już wiem, że niczego więcej od niej nie wyciągniemy. Larry nie jest tak głupi i nie zaryzykowałby tak bardzo. Specjalnie powiedział jej tylko o przeprowadzce, by pokazać nam po raz kolejny, że to on jest górą. Chowam twarz w dłoniach nie mogąc uwierzyć, jak bardzo wszystko idzie nie po naszej myśli.

Aiden nagle podnosi się i tak po prostu odchodzi, zostawiajac nas same. Suzie ogląda się za nim i widzę, że na jej twarzy znów gości smutek.

— Czemu poszedł? — pyta mnie. Zrezygnowana również się prostuję i powolnym krokiem ruszam za nim. Zerkam na zegarek — zostały trzy minuty do rozpoczęcia lekcji. Lekcji, na której na pewno się dziś nie skupię.

— Chyba nie chciał, żebyś widziała jak mu przykro.

— Ale czemu? Przecież będziecie mnie odwiedzać, tak jak teraz, prawda?

Spoglądam na nią z góry.

— Judy tak powiedziała?

— Ja tak mówię.

* ♡ *

Udaje mi się przetrwać historię, socjologię, oraz jakimś dziwnym cudem także podstawy przedsiębiorczości. Najgorsze wciąż jeszcze przede mną i ja tu wcale nie mówię o trygonometrii, ani w-fie. Martwię się lunchem, bo od rana nigdzie nie widziałam Kyle'a, ani nie dostałam od niego żadnej wiadomości, choć godzinę temu odważyłam się napisać do niego „hej, jak tam?". Nie wiem czy to kwestia tego, że jest po prostu bardzo zdyscyplinowany i nie używa telefonu na lekcjach, czy najzwyczajniej w świecie się na mnie o coś obraził.

Z duszą na ramieniu podążam w stronę stołówki. Mijam Aidena, który kieruje się w zupełnie przeciwnym kierunku (jego nagłe pojawienie się od czasu bójki na parkingu i tak już wzbudziło niemałe poruszenie), ale oboje udajemy, że wcale się nie znamy. Odszukuję wzrokiem Jen, która właśnie skończyła zajęcia ze sztuki i czując narastający w środku niepokój, chwytam ją za rękę w połowie drogi.

Jennifer znów dziś wygląda naprawdę ładnie. Biały t-shirt z kotem i zwyczajne jeansy to miła odmiana od falbaniastych kiecek, do których mnie przyzwyczaiła. Dziewczyna posyła mi uśmiech, ale zanim zdążę w ogóle otworzyć usta, by podzielić się z nią moimi irracjonalnymi obawami, Jen ginie w objęciach Ivo Jablonskiego. Jej chichot słychać na drugim końcu korytarza, co kwituję wymownym przewróceniem oczu.

Zaczynam zastanawiać się: czy moje życie też byłoby takie proste, gdyby nie wybicie szyby w sali gimnastycznej? Czy gdybym tamtego dnia nie wpadła w jakąś bezsensowną i dziecinną furię, też właśnie zmierzałabym na stołówkę szczęśliwa, że zaraz zobaczę mojego chłopaka? Gdyby nie kara, nie poznałabym Aidena Woodsa. Gdyby nie kara, pewnie nie pojechałabym do tamtego marketu właśnie o tej godzinie, w której akurat była tam Suzie. Gdybym nie została wciągnięta w ich smutny świat, nie musiałabym okłamywać Kyle'a, taty, a teraz nawet cioci Laury. Nie musiałabym martwic się tym, co zrobić i jak pomóc tej dwójce ludzi, którzy na całym świecie mają tylko siebie. Wszystko byłoby łatwiejsze, mniej skomplikowane, nie wymagające takiego poświęcenia.

Czy jednak żałuję? Ani trochę. Kocham Suzie, to najbardziej niewinna i najsłodsza istota na świecie. Choć do tej pory nawet nie lubiłam dzieci, twierdząc, że są głośne, rozwydrzone i kapryśne, tak teraz świadomość, że faktycznie mogłaby się przeprowadzić w jakieś anonimowe, odległe miejsce, napawa mnie smutkiem. Trzydzieści dni. Miesiąc na stoczenie walki i podarowanie małej prawdziwego dzieciństwa. Nie mamy żadnych szans i Larry doskonale o tym wie.

— Skąd wytrzasnęłaś tę koszulkę? — Kyle wita mnie buziakiem, oraz tonem, w którym kryje się nagana. Najpierw zerkam na wszystkich zebranych przy stoliku osobach, dopiero potem w dół na swój t-shirt. O co mu chodzi? Co Kyle'owi nie podoba się w nadruku przedstawiającym Rachel i Rossa? To jedna z moich ulubionych koszulek. Aiden stwierdził rano, że jest stylowa. Mi także bardzo się podoba i wyraża moją wieczną miłość do „Przyjaciół". Cholera, dlaczego więc wzrok Kyle'a jest tak bardzo dezaprobujący?

Siadam powoli przy stoliku. Patrzę na chłopaka niepewnie i nie za bardzo wiem jak odnieść się do jego słów.

— Eeee... — Robię dziwną minę. — Z szafy?

Michael parska śmiechem, a Roy i Sean wtórują mu.

— Daj spokój, Chew. Normalna koszulka, o co ci chodzi? — pyta chłopak, za co posyłam mu spojrzenie pełne wdzięczności.

Kyle pochyla się nade mną i odgarnia mi włosy za ucho. Wyciągam z torby kanapki przygotowane przez Laurę i czuję się dziwnie z myślą, że Kyle'owi nie podoba się to, co dziś na siebie włożyłam.

— Sadie, chyba nie powinnaś ubierać się tak dziecinnie.

Parsknięcie Jennifer siedzącej stolik obok nas zwraca uwagę nie tylko moją, ale i wszystkich siedzących dookoła. Dziewczyna popija właśnie dietetyczną colę z kubka i kręci głową, tak jak zawsze to robi w chwilach, gdy nie może w coś uwierzyć.

— Przecież to nie jest dziecinne — mówię, zerkając na jego wyprasowaną w kant, granatową koszulkę polo. Z piersi macha do mnie logo Ralpha Laurenta, co tylko bardziej mnie dołuje.

— No dobrze, może nie dziecinna, ale taka... mało poważna. To też świadczy o tobie. Jesteś mało poważna?

— N-nie — jąkam się, słysząc kolejne parsknięcie. Obrzucam zawstydzonym wzrokiem chłopaków siedzących naprzeciwko mnie. Sean i Patrick już się nie śmieją. Udają, że wcale nie słuchają naszej rozmowy, Roy zawzięcie szuka czegoś w swoim plecaku, natomiast Michael z głęboką zmarszczką na czole po prostu się na nas gapi. — Ale przecież sam kupiłeś mi podobną. No wiesz, ze Stranger Things. — Próbuję się bronić.

— Sadie, ja absolutnie nie mówię ci co możesz ubierać, a czego nie. Mówię po prostu w czym byłoby ci lepiej moim zdaniem. Nie bez powodu ktoś wymyślił przysłowie „jak cię widzą, tak cię piszą".

Znów zerkam w dół na koszulkę z Rachel i Rossem. Może Kyle ma rację? Może faktycznie powinnam ubierać się nieco doroślej? W sierpniu skończę siedemnaście lat, może to idealny czas na porzucenie bluz z kapturem na rzecz koszul i kardiganów z GAP, na które mnie nie stać?

— No tak...

— A mi się ta koszulka bardzo podoba — wtrąca w końcu Michael. — Jest zajebista.

Kyle patrzy na przyjaciela z politowaniem wymalowanym na twarzy. Politowaniem? Czy on zawsze tak patrzy na Michaela?

— Wszyscy tu wiemy, że akurat ty, Knight, nie masz za grosz gustu. — Śmieje się.

— Naprawdę? — Brwi Michaela unoszą się błyskawicznie. Nawet nie miałam pojęcia, że ma tak ładne nazwisko. — Uważasz, że JA nie mam gustu? I nigdy nie założyłbyś czegoś, co ja kupiłem, albo nie wybrałbyś czegoś, co JA wybrałem?

Kyle prycha, ale nie odpowiada. Zupełnie nie rozumiem o czym oni mówią, ale czuję, że przyjaciel mojego chłopaka właśnie wyrzuca z siebie żal, który musiał trzymać w sobie od dawna.

— Wiesz co — Michael wstaje nagle, zahaczając o swoją tackę, z której wysypuje się nagle kilka kupionych wcześniej frytek. Zamaszystym ruchem zarzuca sobie plecak na ramię i rzuca Kyle'owi wściekłe spojrzenie — pierdol się, Chew. Jesteś zakłamaną pizdą. Żałuję, że Woods mocniej ci wtedy nie najebał — mówi i tak po prostu odchodzi.

Zerkam na Jen. Z szeroko otwartymi oczami przypatrywała się całemu zajściu, a teraz z szokiem wymalowanym na twarzy, wlepia wzrok w oddalające się plecy Michaela, który znika za drzwiami.

— Frajer. — Kwituje Kyle pod nosem. — Co się gapicie? — Zwraca się do Seana, Patricka i Roya. — Też mi chcecie coś powiedzieć?

— Nie. — Śmieje się Roy. — Tylko, że wiedziałem, że tak będzie. Knight od dawna był na ciebie cięty.

* ♡ *

Aiden nie odezwał się do mnie słowem podczas odpracowywania naszej kary, za to teraz gada jak najęty. Nie poznaję go. Obraz chłopaka, który w szkole zawsze był dla wszystkich tak bardzo niemiły, odpychający i wredny rozmywa się, gdy obserwując jego profil dostrzegam tak nieistotne rzeczy jak zmarszczka w kąciku oka (to pewnie od ciągłego mrużenia, gdy starał się zabijać wszystkich wzrokiem à la Melania Trump), jak ten cholerny pieprzyk nad ustami, lub jak mięsień drgający na jego skroni, gdy tylko otwiera usta. Nie pamiętam już nawet kiedy po raz ostatni nazwałam go w myślach dupkiem. Od kiedy przestałam myśleć o nim tak źle? Czy to był tamten wieczór, w którym Suzie nocowała u mnie po raz pierwszy? Albo tamta sobota, w której nie pojawiłam się w szkole, bo przecież odwiedzałam mamę, a Aiden przyszedł sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku? A może jednak ten moment na stacji benzynowej, gdzie po prostu był i to mi wtedy w zupełności wystarczało?

— Ktoś, kto wymyślił mrożony jogurt, powinien dostać Oscara — stwierdza Ron, wpatrując się z uwielbieniem w swój kubeczek, opróżniony już do połowy. Siedzimy w czwórkę w przytulnej kawiarni, utrzymanej w pastelowych kolorach przy Greenvalley Street i omawiamy strategię na najbliższy miesiąc.

— Ty debilu. Oscara dostają aktorzy. Chyba chodziło ci o Nobla. — Jen patrzy na kuzyna i kręci głową po raz kolejny tego dnia. Chyba sama ją tego nauczyłam, powinnam być na siebie wściekła. Nic nie mogę jednak poradzić na fakt, że mimowolnie parskam pod nosem słysząc ich wymianę zdań. — Dobra, nieważne. Według tego co tu jest napisane — dziewczyna przysuwa swój telefon bliżej twarzy — ten cały Archer Jenkins ma całkiem dobre opinie. Może to właśnie ten facet, który jest jednocześnie i dobrym, i tanim adwokatem?

— Dzwoń — komenderuje Aiden.

Jennifer bez wahania przepisuje numer, wciska zieloną słuchawkę i kładzie telefon na środku stolika, włączając tryb głośnomówiący. Siedzimy tu już prawie czterdzieści minut. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, klimatyzacja w kawiarni jest moim błogosławieństwem, a w środku czuję swego rodzaju ekscytację, choć po piątym telefonie do którejś z kancelarii znajdujących w pobliskich miastach, zaczynam powoli tracić nadzieję.

Wiecie, jaki jest plus życia w takiej dziurze jak Berkeley? Żaden. Wiecie ile jest minusów? Mnóstwo. Jednym z nich jest ograniczony wybór w prawnikach, którzy mogliby się zająć naszą sprawą.

— Witam, kancelaria prawna Jenkins&Jenkins, w czym mogę pomoc? — Damski, nieco zmęczony głos wypełnia pełną napięcia ciszę między nami.

Aiden chrząka.

— Dobry wieczór. Nazywam się Aiden Woods, czy zajmują się państwo sprawami z zakresu prawa rodzinnego i opiekuńczego?

— Tak, oczywiście.

— Jaki jest mniej więcej koszt poprowadzenia sprawy o odebranie praw... znaczy, pozbawienie praw do opieki ojczyma nad adoptowaną córką?

— Proszę chwileczkę zaczekać — mówi sekretarka. Słyszymy charakterystyczny odgłos myszki i klawiatury. Jen przygryza wargę, Ron siedzi z zawieszoną łyżeczką roztapiającego się jogurtu waniliowego, a ja z całej siły zaciskam kciuki pod stołem, w napięciu modląc się do przenajświętszej panienki, która i tak nigdy mnie przecież nie słucha.

Błagam, powiedz, że mniej niż dziesięć tysięcy.

W zależności od rodzaju sprawy, ceny wahają się od ośmiu, do dwunastu tysięcy. — Słyszymy po kilkunastu długich sekundach. Aiden wypuszcza powietrze ze świstem. Widzę ulgę na jego twarzy. Dwanaście tysięcy to nie dwadzieścia, które zaśpiewała nam poprzednia kancelaria.

— Mógłbym umówić się na spotkanie?

Kolejne kliknięcia. Kolejne sekundy ciszy, którą zakłóca jedynie cicha muzyka z głośników i pulchna kobieta za ladą, której krótkie loki wystają z pod niebieskiej czapki z daszkiem z logo kawiarni. Kobieta szoruje zawzięcie maszynę do lodów, co ma nam chyba oznajmić, że niedługo zamykają i powinnismy się wynosić.

— Mecenas Archer Jenkins mógłby przyjąć pana w środę o czwartej po południu. Czy taka godzina panu odpowiada?

Mamy karę do odpracowania, ale już wiem, że pojutrze się w auli nie pojawię. Nie pozwolę Aidenowi jechać samemu.

— Jak najbardziej — odpowiada przejęty. Dwanaście tysięcy, lub osiem, jeśli los będzie nam sprzyjał, to i tak stanowczo zbyt wysoka kwota. Aidenowi nie starczy na pokrycie kosztów sądowych, które w Karolinie Północnej do najmniejszych nie należą.

— Pana godność, jeszcze raz poproszę?

— Woods. Aiden Woods.

— Zapisuję w takim razie. Do zobaczenia panie Woods.

Nie umiem powstrzymać uśmiechu, cisnącego mi się na usta. Mamy to. Znaczy, teoretycznie, ale to naprawdę ogromny krok do przodu.

— Trzeba to uczcić — mówię, podnosząc moją szklankę z mrożonym jogurtem. Jen, Ron i Aiden idą moim śladem. Na twarzach wszystkich napięcie zelżało niemal do zera. Cholera, a jeśli cieszymy się przedwcześnie?

Musi się udać. Do tej pory mieliśmy jedynie pecha, dlatego los w końcu musi się odwrócić. Wierzę, że tak będzie. Czuję, że tak będzie!

Biorę głęboki wdech.

— Wygramy to.

* ♡ *

To już zaczyna być banalnie proste. Ukrywanie Aidena. Wciąż nie wiem, co będzie gdy mój ojciec wróci do domu, ale staram się zaklinać rzeczywistość i wmawiam sobie, że do tego czasu problem jakoś sam się rozwiąże.

Żegnam się z Laurą, życząc jej dobranoc. Wydaje się być dziwnie podekscytowana, ale nie mam teraz głowy do wypytywania, co jest tego powodem. Wciąż rozmyślam o tym, jak będzie wyglądała nasza środowa rozmowa z adwokatem Archerem Jenkinsem. Jestem nienormalna do tego stopnia, że siedząc w kawiarni, w tajemnicy od razu sprawdziłam znaczenie jego imienia i definicja bardzo mi się spodobała.

• Archer to twórca na dużą skalę. Ma duże zdolności i umie je wykorzystać. Cechuje go inteligencja i duża wyobraźnia.
Archer działa poprzez podświadomość, często intuicyjnie potrafi odnaleźć rozwiązanie problemów.
Jest empatyczny, otwarty na potrzeby innych. Chętnie udziela pomocy i wszyscy mogą liczyć na niego w potrzebie.
Jest obowiązkowym, skrupulatnym realistą, żyje według swoich, ściśle określonych zasad.
W dzieciństwie grzeczne dziecko, w dorosłości Archer wymaga wiele od siebie i innych.
Życie to dla Archera przede wszystkim obowiązek. Często uważa, że zawsze ma rację. •

Idealnie, prawda? Jeśli Archer Jenkins będzie taki, jak go opisują w Internecie, to może uda nam się go przekonać do tego, by nie skroił nas przesadnie. Znaczy, żeby nie skroił Aidena, bo to w końcu jego pieniądze. Może nawet zrobi to za darmo? Nie, to już byłby cud. Takie rzeczy się nie zdarzają.

Jest jedna rzecz, o której jednak staram się nie myśleć. I wydaje mi się, że Aiden także. Odebranie praw rodzicielskich Larry'emu to jedno, ale co potem stanie się z Suzie? Woodsa nie stać już na to, by założyć drugą sprawę o to, by mógł być prawnym opiekunem swojej siostry. To przekracza już nasze możliwości i boję się, że mała trafi do kolejnego psychopaty. To jakby spaść z deszczu pod rynnę, ale chyba najważniejsze, to póki co skupić się na tym, by Greenley nie zrealizował swojej groźby i nie wywiózł małej w sobie tylko znane miejsce. Kroczek po kroczku. Wszystko w swoim czasie.

Najwyżej porwiemy Suzie z nowego domu i wyjedziemy do Europy. Nikt nas nie znajdzie. Idealny pomysł, prawda?

Zatrzymuję się w pół kroku, z jedną nogą na schodku. Ciotka dalej okupuje kanapę i korzystając z mojego konta na Netflixie, ogląda powtórki doktora House'a. Obgryza skórkę przy paznokciu, niecierpliwie czekając na ten moment, w którym Gregory House idąc korytarzem, nagle doznaje nagłego olśnienia i odgaduje chorobę, na którą zapadł jego pacjent. Albo pacjentka, w zależności od odcinka. Może właśnie ciocia by mi coś poradziła? W końcu jest dorosła.

Mimo że dopiero co życzyłam Laurze słodkich snów, cofam się i z pewną dozą niepewności wracam do salonu i siadam na kanapie. Trochę nie wiem od czego zacząć. Przygryzam wargę, a gdy ciocia zauważa moją minę, zatrzymuje odcinek i posyła mi zachęcające spojrzenie.

— Co się stało?

Wpatruję się w nią przez chwilę. Idealne, pięknie ułożone blond fale opadają jej na ramiona. Mama zawsze nosiła trochę dłuższe włosy i to chyba jedyne, co je tak naprawdę różni. Mają identyczne, niebieskie oczy, tak samo prosty nos i wąskie usta, a także charakterystycznie wystające kości policzkowe, u cioci dodatkowo podkreślone bronzerem. Uświadamiam sobie po raz kolejny, że naprawdę bardzo mocno brakuje mi mamy w moim życiu. Ta myśl jak zwykle więzi słowa, które chciałabym powiedzieć i uwalnia je dopiero, gdy udaje mi się opanować łzy, zbierające się w kąciku oka.

Zazdroszczę Jen. Jej matka może i jest plotkarą i w myślach nazywam ją wścibską babą bez taktu, ale jest. W każdej chwili Jen może do niej przyjść, przytulić ją, powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Julie Parker mnie nie rozpoznaje. Na mój widok krzyczy, błaga o ratunek, uważa, że chcę ją zabić, lub zniszczyć jej życie. Ostatnia wizyta co prawda była nieco inna, ale takie też już bywały, dawały nadzieję, a potem wszystko znów wracało do normy.

Wiem jak to jest stracić kogoś bliskiego, choć tak naprawdę wcale nie umarł. To chyba dlatego tak bardzo pragnę pomoc Aidenowi. Nie mogę pozwolić, by stracił Suzie.

Chrząkam, bo boję się, że jak zwykle w chwilach, gdy myślę o mamie, mój głos może mnie zawieść. Ciocia wpatruje się we mnie cierpliwie, ale z każdą sekundą uśmiech na jej twarzy stopniowo zanika.

— Ciociu, znasz jakiś sposób na zarobienie kilkunastu tysięcy dolarów... w na przykład tydzień?

Moje pytanie chyba ją zdumiewa. Może myślała, że zapytam ją o jakieś sprawy damsko-męskie, a tu takie coś. Marszczy brwi i uśmiecha się, po czym kręci głową.

— Żaden legalny nie przychodzi mi do głowy. Po co ci kilkanaście tysięcy dolarów?

Macham ręką.

— Nie mi. Chodzi o... przyjaciela. Potrzebuje tych pieniędzy na walkę w sądzie.

— Walkę w sądzie?

— Tak, znaczy, to długa historia.

— Mam czas. — Mruga do mnie.

Ale ja nie mam czasu. W moim pokoju na górze siedzi ten właśnie przyjaciel i zastanawia się pewnie co zrobić. Okraść bank, czy napaść na konwojentów z plastikowym karabinem?

— Ten przyjaciel chce się opiekować swoją małą siostrą, ale najpierw musi odebrać ją rodzicom. Znaczy... to naprawdę długa historia. — Wykręcam się. Nie chcę, by ciocia poznała całą prawdę. To nie jest w tej chwili konieczne.

— Odebrać rodzicom? Ale dlaczego chce to zrobić?

— Bo to źli ludzie — odpowiadam. Nie mam nic do Judy, tak naprawdę sama jest ofiarą, ale jeśli pozwalała na krzywdzenie Aidena przez te wszystkie lata, tak czy siak czuję do niej niechęć. Po drugie wiedząc, jaki jest jej mąż, pozwoliła na adoptowanie kolejnego dziecka, co tylko gorzej o niej świadczy.

Ciocia zamyśla się na chwilę.

— To szlachetne. Ciąganie się po sądach jest niezwykle wyczerpujące, wiem coś o tym. W końcu mam za sobą rozwód. No i to też piekielnie kosztowne. Czy ten przyjaciel jest pewny, że go na to stać?

— No właśnie obawiam się, że nie — wyznaję. — Nie chciałabyś nam tej kwoty może nie wiem... pożyczyć?

Laura parska śmiechem.

— Kilkanaście tysięcy dolarów? Szesnastolatkowi?

— Technicznie rzecz biorąc, to ma osiemnaście.

— Sadie. — Laura przybliża się i chwyta mnie za rękę. Patrzy na mnie takim wzrokiem, jaki zazwyczaj ma profesor Chandra, gdy musi mi coś wytłumaczyć po raz czwarty. — Musisz wiedzieć, że to są bardzo trudne sprawy i decyzje. Mówię o sądzie. On będzie kierował się dobrem tej dziewczynki, a nie zachciankom jej brata. Na pewno będzie brał pod uwagę takie rzeczy, jak jego młody wiek, to czy ma pracę, czy odpowiednie warunki dla dziecka. Wiem, że chce dobrze, ale musisz wiedzieć, że to nie takie proste i problemem wcale nie są pieniądze. Pieniądze zawsze da się jakoś zorganizować.

Spuszczam wzrok i wpatrując się w nitkę wychodzącą z obicia naszej kremowej kanapy walczę z zaakceptowaniem słów ciotki. Wiem, że ma rację. Musi być jednak jakiś sposób!

— Sama bym ją zaadoptowała, gdybym mogła — mówię. — Mogłaby mieszkać tu, z nami. Albo poproszę tatę, będę go o to błagać codziennie, aż w końcu się zgodzi.

Ciocia uśmiecha się.

— Masz za dobre serce.

Tak. To wiem. W dodatku świetnie idzie mi kłamanie.

— Dzięki. — Ściskam dłoń Laury. — Za wszystko.

* ♡ *

Rozdział miał być w sobotę, ale weekend mnie pochłonął. Z lekkim opóźnieniem, za które przepraszam, bardzo proszę ❤️

Mam nadzieję, że Wam się podobał!

Wasza,
morelovve 🌸

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro