Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień, który zapisał sie na kartach naszej historii

* ♡ *
10 V 2019

Nie mam pojęcia co mama Kyle'a Chew robi na podjeździe domu państwa Greenley, ale dam sobie uciąć obie ręce, że to właśnie jej nad wyraz wyprostowaną sylwetkę widzę teraz, ukrywając się za kierownicą mojej ukochanej Toyoty. Pani Chew jedną ręką przytula do piersi grubą aktówkę, drugą zaś wygładza żakiet w kolorze butelkowej zieleni. Ma na sobie ołówkową spódnicę i włosy standardowo upięte w wysokiego koka, który musi być przypięty milionem wsuwek, skoro jeszcze nie rozwalił się pod wpływem nadmiernego kiwania głową w ciągu ostatnich trzech minut.

Rozmawiają. Pani Chew, Larry oraz Judy Greenley (czy ona nie miała być w sanatorium?) omawiają chyba jakąś niezwykle istotną sprawę, bo wyraz twarzy całej trójki jest niezwykle poważny. Pan Greenley wygląda na mocno zmartwionego, pani Greenley stara się rozładować napiętą sytuację, natomiast mama Kyle'a sprawia wrażenie wściekłej, jakby ostatnie na co miała ochotę, to przebywanie w niedzielny poranek w dzielnicy o tak wątpliwej reputacji.

No dobra, ale pewnie zastanawiacie się dlaczego siedzę w furgonetce zaparkowanej po drugiej stronie ulicy i korzystam z tego, że jest wiosna, a ilość drzew na tej ulicy można liczyć w dziesiątkach. Zastanawiacie się pewnie gdzie jest Suzie, co strzeliło mi do głowy, by wstać dziś bladym świtem, a także co na to wszystko mój ukochany ojciec.

Po kolei:

1) Jest ósma trzydzieści
2) Suzie śpi w najlepsze i w ogóle nie ma pojęcia, że zdążyłam odwieźć już Jen do domu i po drodze podjęłam decyzję o tym, by na rozwidleniu wcale nie skręcić w lewo, tylko przyjechać bezpośrednio pod dom Aidena
3) Mój tata nie był zachwycony, gdy zobaczył małą Suzie siedzącą na podłodze w moim pokoju. Kazał natychmiast to sobie wytłumaczyć, więc zdecydowałyśmy się z Jen na półprawdę i powiedziałyśmy, że pani Greenley jest na turnusie, który ma wyleczyć jej schorowane korzonki, a Aidenowi coś się stało, przez co wylądował w szpitalu i pan Greenley dzielnie trwa u jego boku. A, no i że pusty dom to nie miejsce dla sześciolatki.

Ze wszystkich pomysłów, jakie przyszły mi do głowy, tylko jeden nie zakładał morderstwa Larry'ego Greenley'a, co i tak mam ochotę zrobić, gdy tak patrzę na jego twarz z odległości kilkunastu metrów. Echem w głowie odbijają mi się jego słowa, skierowane do lekarza, a które kompletnie przecież mijały się z prawdą. Ten mężczyzna to najbardziej bezczelny i pozbawiony sumienia człowiek, jakiego dane było mi spotkać. Znaczy, jeszcze go jakby nie spotkałam, ale zaraz to zrobię. Powiem mu co myślę, jak bardzo brzydzi mnie jego zachowanie i jak niewiele potrzeba, by pożałował dnia, w którym się urodził.

Powiecie, że odważni żyją krótko. Ja wam powiem, że tchórze nie żyją wcale.

Czternaście tysięcy dolarów plus nadzieja, która warta jest o wiele więcej niż pieniądze. Tak wiele Lawrence Greenley wydarł temu chłopakowi i przysięgam, że za to zapłaci. To nie było trudne. Przyjechanie tu. Tak naprawdę podsunął mi to sam Aiden, który nieświadomy tego, co zaraz zrobię, najpewniej śpi, lub planuje swoją wersję zemsty w zaciszu szpitalnej sali.

Mama Kyle'a w końcu kiwa głową po raz ostatni. Posyła wymuszony uśmiech w stronę pani Greenley, a Larry całuje wierzch jej dłoni. Oślizgły typ. Na pewno chodzi o tę bójkę między Aidenem i moim chłopakiem, bo co innego może łączyć te dwie rodziny? Choć prędzej spodziewałabym się, że to pan Chew, lub sam Kyle załatwiałby takie sprawy, to przecież może się po prostu nie znam. Z uwagą obserwuję, jak elegancko ubrana kobieta, tak bardzo nie pasująca do tej okolicy, wsiada do swojego srebrnego sedana i znika po chwili z pola mojego widzenia. Judy Greenley szybkim krokiem przemierza całą szerokość podjazdu i nie oglądając się za siebie wchodzi do domu, natomiast Larry zamiast podążyć jej śladem, kieruje się w stronę garażu. Jednym ruchem otwiera drzwi, a moim oczom ukazuje się schowany w środku samochód Aidena. A może to samochód tego parszywego gnoja? Nie wiem, nigdy nie dane było mi zapytać. Larry grzebie przez chwile w skrzynce na narzędzia, przekłada mały karton, którego zawartość mimo wielkości musi być naprawdę ciężka i otwiera samochód od strony pasażera, po czym sprawdza zawartość schowka.

Oto moja chwila. To czas na ruch Sadie Parker i choć jestem przerażona, to wiem, że to moja jedyna szansa. Muszę to zrobić. Wiedziałam to już w chwili opuszczenia szpitala z śpiącą Suzie na rękach i milczącą Jen u boku. Ona też wiedziała, że COŚ trzeba zrobić. Pewnie nie uwierzy, że odważyłam się zrobić to coś tak szybko.

Przełykam ślinę. Liczę do trzech, biorę głęboki wdech i szybkim ruchem żegnam się znakiem krzyża w razie gdybym miała nie przeżyć tej konfrontacji, czego w ogóle nie biorę pod uwagę. Masz nad nim przewagę, Sadie, znasz prawdę — myślę. Przecież sam Aiden powiedział, że Larry nic nie zrobi bo wie, że moim tatą jest policjant.

Chwytam za klamkę i na trzęsących się nogach wyskakuję z furgonetki. Gdy przecinam ulicę trzy razy waham się, czy nie zawrócić, ale wspomnienie twarzy Woodsa skutecznie mnie przed tym ustrzega. Ten chłopak nie zasłużył na takie traktowanie. Może i nie należy do najmilszych ludzi na świecie, ale nie zasłużył na to, co spotyka go w tej rodzinie.

Lawrence Greenley wciąż grzebie w schowku i kompletnie nie jest świadomy, że w tej chwili w progu jego garażu stoi szesnastolatka z różowymi włosami, która wcale nie przyszła tu w pokojowych zamiarach. Chrząkam głośno, a kiedy to nie zwraca uwagi mężczyzny, decyduję się odezwać.

— Przepraszam? Dzień dobry! — mówię, choć mam większą ochotę na „wal się na ryj, ty despotyczny sadysto".

Larry wynurza się z samochodu. Pionowa zmarszczka na jego czole świadczy o tym, że absolutnie nie ma pojęcia kim jestem. Jest zły. Nie wiem, czy na mnie, nie wiem, czy na otaczający go świat, ale przecież Suzie twierdziła, że jej ojczym często się wścieka praktycznie bez powodu, więc wcale nie biorę tego do siebie.

Pan Greenley przypomina mi tego gościa, co grał w Igrzyskach Śmierci. Tego, który prowadził program i zapraszał na scenę wszystkich zawodników. Oczywiście ten przede mną nie ma na sobie ani połyskującego brokatem garnituru, ani kolorowych kresek na oczach, ale ma tak samo fałszywą twarz i tak samo nie budzące zaufania spojrzenie. Czubek jego głowy jest praktycznie całkiem łysy, dlatego by choć trochę zatuszować ten fakt, zaczesał do przodu włosy z tyłu głowy. Wygląda to śmiesznie i przez ułamek sekundy pozwala mi pozbyć się ogromnej fali zdenerwowania, a nawet przerażenia.

Cholera. Jeśli mi się uda, już nigdy nie powiem, że w życiu istnieją rzeczy niemożliwe.

— Słucham? — Jego oschły i zimny ton przyprawia mnie o dziwny dreszcz niepokoju, który przebiega mi po plecach. Przez chwilę wpatruję się w jego okulary, rodem z lat pięćdziesiątych, po czym zbieram się w sobie i otwieram usta, bo przecież nie ma co przedłużać. Przyszłam tu wygrać, a nie odwalić miłą pogawędkę z kimś, kto wyżywa się na swoim nastoletnim, przybranym synu.

— Nazywam się Sadie Parker. Pewnie pan wie, albo i nie, ale często opiekuję się Suzie, a także chodzę do szkoły z Aidenem — mówię, a zmarszczka na czole mężczyzny pogłębia się jeszcze bardziej. Odsuwa się od samochodu i powolnym krokiem podchodzi do mnie. Nie jest zbyt wysoki. Na pewno jest niższy od mojego taty, ale przecież przy moim marnym wzroście każdy góruje nade mną, nawet ktoś taki jak on.

— I co? — Znów ten zimny, a w dodatku zaczepny ton. Pan Greenley na pewno zastanawia się, w jaką stronę skieruje się ta rozmowa, a ja uświadamiam sobie, że właściwie, to nie przemyślałam, co tak naprawdę chcę powiedzieć. Odwagi starczyło mi na przyjechanie tu. Na rozum już nie było miejsca.

— I... — jąkam się. Cholera. Wolałam już jak stał przy samochodzie. Ręce w kieszeni i ten paskudny wzrok skutecznie przeszkadzają mi w skleceniu sensownego zdania. — Wiem wszystko. Wiem co pan robi.

— A co takiego robię?

— Wiem, że to przez pana Aiden wylądował w szpitalu. To przez pana ma wstrząśnienie mózgu i pęknięte żebro. Chciałabym, żeby pan wiedział, że ja tak tego nie zostawię.

Pan Greenley robi krok do przodu, zmuszając mnie do cofnięcia się. Widzę, że kąciki jego ust drgają, jakby chciał się uśmiechnąć, co tylko bardziej mnie oburza. To naprawdę takie śmieszne?

— Aidena pobiło trzech chłopaków, kiedy wracał ze sklepu — odpowiada i jest przy tym naprawdę pewny siebie.

— Pan to zrobił, ze swoimi kolegami od pokera.

— Widziałaś to?

Czuję, jak płatki mojego nosa rozszerzają się. Z każdą sekundą jestem coraz bardziej wściekła. On chyba nie sądzi, że ze mną wygra.

— Ja nie, ale Suzie tak — mówię i posyłam mu wyzywające spojrzenie.

Pan Greenley prycha pod nosem i kręci głową. Jego bezczelność wyprowadza mnie z równowagi, ale nie mogę sobie pozwolić na utratę kontroli.

— Mała Suzie ma naprawdę bujną wyobraźnię. Dlaczego miałbym pobić Aidena?

— Ponieważ chciał odzyskać pieniądze, które pan bezczelnie ukradł. Które ty bezczelnie ukradłeś!

Mężczyzna na moment traci rezon, ale tak szybko, jak dostrzegam zawahanie na jego twarzy, tak szybko ono znika. Pan Greenley zaciska szczękę i już nie patrzy na mnie z pogardą. Patrzy na mnie z wściekłością.

— Posłuchaj, mała gówniaro. Jeśli myślisz, że możesz tu przychodzić i mnie oczerniać, to...

— Nie, to ty posłuchaj — przerywam mu, nie bawiąc się już w żadne tytuły. Nie zasługuje, by mówić do niego per „pan". Wyciągam telefon z kieszeni i wyciągam go w jego stronę, ale wcale nie, żeby mu go dać. Ten gest ma świadczyć o tym, że w każdej chwili jestem gotowa go użyć. — Twoja adoptowana córka właśnie śpi w moim łóżku. Wystarczy jedno słowo, a mój tata policjant odpowiednio zajmie się tym, jak traktujesz ją i jej starszego brata. To się może nie wydarzyć, jeśli oddasz wszystko, co ukradłeś Aidenowi. Co do centa. Oddajesz pieniądze, a ja siedzę cicho.

Mężczyzna mruży oczy. Widzę, że intensywnie myśli, szukając w głowie najlepszej odpowiedzi. Wie, że z tej sytuacji nie ma wyjścia. Jeśli odmówi, spełnię swoją obietnicę. Zacznie się batalia, w której chętnie wezmę udział, ale to może zakończyć się rozdzieleniem Aidena i Suzie, czego chcę uniknąć, ale o tym pan Greenley wiedzieć nie musi. Jeśli coś mi zrobi, sam strzeli sobie w kolano. Nawet jeśli nie ma tu żadnych świadków, to kto jest bardziej wiarygodny? Pięćdziesięciolatek na wcześniejszej emeryturze, przeciwko któremu zezna oboje jego adoptowanych dzieci? Czy szesnastolatka, której ojcem jest policjant i która nie miałaby żadnego interesu w zmyślania przed sądem przeciwko panu Greenley'owi? On wie, że jedyną rozsądną opcją jest się zgodzić. On wie, że tylko tak może zapewnić sobie pozorny spokój.

— Suzie musi wrócić do domu, natychmiast — mówi w końcu.

— Wróci, ale pod warunkiem, że nic złego się jej nie stanie. Będę z nią rozmawiać codziennie, a jeśli będziesz próbował ją zastraszać, tylko pogorszysz swoją sytuację.

Znów chwilowa cisza. Czuję na sobie uważny wzrok mężczyzny, który traci właśnie ostatnie resztki godności. Pokonała go szesnastolatka. To takie wspaniałe. Na samą myśl chce mi się płakać ze szczęścia, choć wciąż jeszcze nie odzyskałam tych pieniędzy.

— Aidena również zostawisz w spokoju. — Dodaję jeszcze dla pewności. Tu przecież nie chodzi tylko o Suzie, której niewinność jest zagrożona. Chodzi także o tego pewnego osiemnastolatka, który dawno tę niewinność utracił.

Trzask drzwi dochodzący od strony wejścia do domu, nie sprawia, że Larry Greenley zmienia swoją postawę, lub przestaje patrzeć na mnie z odrazą wymieszaną z wściekłością. Wciąż stoi i góruje nade mną, ale ja wytrzymuje to spojrzenie, odwdzięczając się tym samym.

— Co tu się dzieje?

Judy Greenley, mimo upału, ma na sobie bordową bluzkę z długim rękawem i golfem, zakrywającym znaczną część jej szyi. Skompletowałabym pewnie jej puchowe, różowe kapcie, gdyby nie sytuacja, w której się właśnie znajdujemy. Kobieta, wycierając dłonie w kuchenną ściereczkę, przenosi zdziwione spojrzenie ze swojego męża na mnie i choć do tej pory nie do końca byłam pewna, jaki mam do niej stosunek, w tej chwili właśnie robi mi się jej żal. Jakie to było do przewidzenia. Golf w drugim tygodniu maja? Pan Greenley jest jeszcze większym skurwielem, niż sądziłam, co plasuje go na ostatnim miejscu mojej listy, zaraz za samym diabłem.

— Pani mąż obiecał mi oddać coś, co nie jest jego własnością — mówię, wcale na nią nie patrząc. Posyłam przy tym sztuczny uśmiech jej mężowi, który bierze ostatni, płytki wdech i cofa się wgłąb garażu. Otwiera jakąś starą szufladę po mojej lewej stronie, wyciąga z niej czarną, metalową skrzynkę z obdrapaną gdzieniegdzie farbą i wciska mi ją do rąk bez słowa. Lawrence Greenley — zero, Sadie Parker — czternaście tysięcy. Punktów, oczywiście.

— Larry, co to znaczy? Kim jest ta dziewczyna? — Głos pani Greenley jest tak bardzo cichy, że od razu przypominam sobie o tym, że pracowała w bibliotece. Kobieta przenosi spojrzenie na mnie i choć najchętniej chciałabym już stąd uciec, uśmiecham się do niej. Biedna kobieta.

— Niedługo przywiozę Suzie. Proszę się nie martwić.

— Judy, idź do domu — mówi pan Greenley stanowczym tonem. — Natychmiast.

— Do widzenia. — Kiwam głową w stronę macochy Aidena i wycofuję się w stronę swojej furgonetki. Gdy opuszczam podjazd przy River's Stone piętnaście trzydzieści dziewięć, czując na sobie palący wzrok łysiejącego mężczyzny, wiem, że to jeden z najlepszych dni mojego życia. Wygrałam. Wygrałam po stokroć, choć idąc tu, wcale nie spodziewałam się, że pójdzie mi tak łatwo. Dopiero gdy wsiadam do samochodu, uświadamiam sobie, że przez cały ten czas wstrzymywałam powietrze, dlatego teraz wypuszczam je ze świstem. Mam ochotę piszczeć z radości, ale wiem, że oni wciąż na mnie patrzą. Z pozornym opanowaniem odpalam silnik i dopiero gdy odjeżdżam na kilkaset metrów, mój krzyk wypełnia kabinę mojej starej Toyoty.

Nie wierzę, że to zrobiłam. Cholera jasna, to tak nieprawdopodobne, że muszę się uszczypnąć. Do tej pory nie mogłam poradzić sobie z grupą nastolatków, a poradziłam sobie z sadystycznym tyranem, który bije swoją żonę i syna. To sen. To na pewno sen. Staję na światłach przy skrzyżowaniu ulic Darwina i Eisenhowera i ocieram łzę szczęścia, która zebrała mi się w kąciku oka. Odzyskałam pieniądze, a także zapewniłam spokój Suzie i Aidenowi. Czy to nie rozwiązanie wszystkich problemów tego chłopaka? Przecież mogłam to zrobić od razu, gdy tylko dowiedziałam się o tym, jak wygląda sytuacja w tym domu. Woods nie wylądowałby w szpitalu, a ja nie musiałabym więcej drżeć przy każdym smutniejszym spojrzeniu sześciolatki.

Z drugiej strony... Może poszło mi jednak trochę zbyt łatwo? Larry Greenley poddał się tak szybko. Może to wcale nie oznacza, że wszystko co złe się teraz skończy? Postanawiam póki co nie zawracać sobie tym głowy i skręcam w prawo, na główną ulicę, prowadzącą do sąsiedniego miasteczka.

* ♡ *

Sala... tak, sala sto czterdzieści. Nic nie zmieniło się przez tę jedną noc i gdy otwieram drzwi, moim oczom ukazuje się siedzący na parapecie Aiden, który przez otwarte okno wydmuchuje na zewnątrz dym papierosowy. Kompletnie nic nie robi sobie z faktu, że to szpital, że palenie papierosów w salach to nie coś powszechnie dozwolonego, ani że ma przecież pęknięte żebro i powinien leżeć w łóżku.

— Jesteś niereformowalny — mówię, zamiast powitania. Chłopak wyrzuca niedopałek na zewnątrz i zanim zamyka okno, próbuje jeszcze ręka wygonić smród tytoniu. — A gdybym to nie była ja, tylko pielęgniarka?

Aiden wzrusza ramionami. Chyba nie cieszy się, że mnie widzi... jeszcze.

— Skąd w ogóle masz fajki? — pytam. Nie sądzę, by pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał Larry Greenley przed przywiezieniem nieprzytomnego syna do szpitala, było zapakowanie mu papierosów.

Chłopak wraca do łóżka. Ma na sobie swoje szare dresy i czarną, wyblakłą koszulkę. Włosy stoją mu w każdą stronę, ale to absolutnie nie przeszkadza mu w byciu przystojnym. Oczywiście wciąż nie w moim typie, ale przystojnym.

— Dał mi taki gość zza ściany — odpowiada po prostu. — Co z Suzie?

— W porządku. Śpi.

Rozglądam się dookoła. Nigdzie nie mogę znaleźć krzesełka, które stało tu jeszcze wczorajszego wieczoru. Jest tylko fotel pod oknem, ale znajduje się za daleko, więc po prostu przysiadam na krawędzi szpitalnego łóżka, po czym ściskając plecak, w którym znajduje się skrzyneczka z pieniędzmi, biorę głęboki oddech.

— Muszę ci coś powiedzieć.

— To szpitalne jedzenie jest paskudne. Zjadłbym coś z Raising Cane's.

— Aiden. — Próbuję zwrócić na siebie jego uwagę, ale on zamiast tego chwyta telefon i zaczyna coś w nim przeglądać.

— Czy w imię naszej starej znajomości, skoro już tu jesteś, przyniosłabyś mi coś, co nie jest fasolką o smaku papieru toaletowego?

Przewracam oczami. On mnie w ogóle nie słucha, ale jestem w tak dobrym humorze, że mnie to nawet bawi.

— Stawiasz mi kolację — wyrywa mi się.

Chłopak w końcu odrywa wzrok od ekranu komórki i patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem.

— Wydawało mi się, że za pilnowanie mojej siostry obiecałem ci wyklepać tego grata.

Kręcę głową.

— Nie chodzi o Suzie. Odzyskałam twoje pieniądze — mówię, po czym otwieram plecak i wyciągam z niego odebraną Greenley'owi skrzyneczkę. Kładę ją na kolanach chłopaka i z radością, która rozsadza mnie od środka patrzę, jak na twarzy Aidena nagle maluje się milion niewysłowionych uczuć.

— Jak... Nie... Co... — Zszokowany chłopak sięga po kasetkę. Czoło chłopaka marszczy się, a gdy podnosi wzrok, jestem pewna, że kompletnie się tego nie spodziewał.

— Przemyślałam to. Po pierwsze — ucieczka z Suzie po zakończeniu szkoły to najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić — mówię. — Oczywiście wydaje się najprostsza, ale spójrz na to z drugiej strony. Złapią was w końcu i rozdzielą na dobre. Co to jest czternaście tysięcy? Na jak długo wam to wystarczy? Chcesz ukrywać się przez dwanaście lat, dopóki Suzie nie będzie pełnoletnia? Co z jej szkołą w tym czasie?

— Parker...

— Oczywiście nie wymyśliłam jeszcze innego sposobu, jak rozwiązać twój problem, ale pomyślałam, że chociaż odwiodę cię od tego. To bez sensu.

Aiden ucisza mnie ruchem ręki.

— Chciałem wystąpić o sądowny zakaz zbliżania się tego skurwiela do nas, a potem zostać jej prawnym opiekunem. Po to zbieram pieniądze.

Jak to. Czyli nie chce uciekać?

— Przecież wczoraj powiedziałeś, że zbierałeś pieniądze, żeby po skończeniu szkoły zabrać ją z tego domu. Że zabrakło tylko kilku tygodni. Pomyślałam...

— No właśnie. Zabrać, nie uciec. Naprawdę masz mnie za takiego kretyna? Uważasz, że tego nie przemyślałem?

Cholera. Faktycznie, gdy teraz o tym pomyślę, w jego wczorajszej wypowiedzi nie ma nic o uciekaniu. Okej, wyszło głupio, aczkolwiek i tak odniosłam pełny sukces. Przecież Aiden wciąż może zrealizować swój plan.

Chłopak obdarza mnie znaczącym spojrzeniem, po czym otwiera skrzynkę. Sama sprawdziłam ją już wcześniej, dlatego wiem, że w środku brakuje kilkuset dolarów, ale to chyba coś, co da się przeżyć. Aiden nie wyciąga pieniędzy ze środka. Zaledwie kilka sekund później zamyka szkatułkę i z nieodgadnionym wyrazem twarzy odkłada ją na pustą szafkę obok.

— Wiesz, że nie musiałaś tego robić? — mówi po chwili. Wciąż czekam na słowo dziękuję, ale to przecież Aiden Woods. Osoba, która każdy odruch dobrej woli odbiera jako litość i reaguje na niego alergicznie.

— Wiem. Zrobiłam to dla Suzie i dlatego, że nienawidzę Larry'ego Greenley'a.

— To jest nas dwoje.

Twarz Aidena łagodnieje. Gdy nie czai się na niej podejrzliwość i rozdrażnienie, wydaje się być całkiem sympatycznym chłopakiem. Takim, którego lubią wszystkie staruszki w okolicy, nazywając „tym świetnym kawalerem". Gdyby nie ta tajemnicza przeszłość, zniknięcie oraz aura, jaką dookoła siebie roztacza, sama pewnie uległabym jego urokowi. Ale nie, Aiden to tylko złamany dzieciak, który urzekł mnie swoją miłością do przyrodniej siostry. To zadziwiające i godne podziwu. Zna ją zaledwie od roku, a to właśnie dla niej zarywa noce na stacji benzynowej, a także znosi upokorzenie i ból ze strony ojczyma. Rozumiem to. Sama nie znam Suzie zbyt długo a już jestem w stanie nagiąć własne zasady, okłamywać swojego ojca i chłopaka, a to wszystko dla jej dobra. Wszystko po to, by odrobinę rozjaśnić jej smutne spojrzenie.

— Pewnie nie był zachwycony. — Dostrzegam delikatny uśmiech na twarzy chłopaka. Pewnie wyobraża sobie całą tę sytuację, dlatego bez zbędnych wstępów i kolorowania opowiadam mu wszystko sekunda po sekundzie.

— ... nawet nie wiedziałam, że posiadanie taty policjanta przyda mi się w życiu do tego, by kogoś szantażować. — Uśmiecham się.

— Boję się, że to się może źle skończyć. Larry może i chwilowo został przyparty do muru, ale to cwaniak. Na pewno wymyśli coś, by się zemścić.

Unoszę brwi.

— I co zrobi? Pobije mnie? Zabije? — Kręcę głową, bo przecież gdybym wiedziała, że grozi mi którakolwiek z tych dwóch rzeczy, raczej nie odważyłabym się na to, by odwiedzić z rana dom przy River's Stone. — Przemyślałam to. Nie miał wyjścia, a jego krzyku się nie bałam. Boję się w życiu wielu rzeczy, ale nie twojego ojczyma.

Aiden patrzy na mnie podejrzliwie, a ja podświadomie wiem, co zaraz powie. Wyśmieje mnie za trzy, dwa, jeden...

— Skąd ta nagła zmiana? Jeszcze przedwczoraj płakałaś mi w koszulkę, bo jakieś idiotki sobie z ciebie zakpiły.

Okej, może to nie wyśmianie, ale Aiden nie owija w bawełnę. Wywleka na wierzch sytuację, o której pragnę z całego serca zapomnieć.

— Byłam pijana — kwituję krótko.

— Byłaś, jak cholera.

— No właśnie.

— Niektórzy ludzie po alkoholu są bardziej odważni.

Biorę głęboki oddech. Czego Aiden oczekuje? Co mam mu powiedzieć, żeby przestał wytykać mi moje chwilowe załamanie nerwowe?

— Widzisz, tego się właśnie najbardziej boję. Tego, co zrobiły mi te idiotki, jak je nazywasz.

— Wyśmiania?

— Odrzucenia.

Zalega chwilowa cisza. Z ust Aidena nie znika ten delikatny uśmiech, który wywołuje we mnie mieszane uczucia. Nie rozpoznaję tego uśmiechu i nie wiem, czy jestem o niego zła, czy powinnam uśmiechnąć się razem z nim.

— Mogę zadać ci pytanie? — Słyszę po chwili. Przenoszę się na sam koniec szpitalnego łóżka i kładę się w poprzek, podkurczając nogi i podkładając sobie dłonie pod głowę. Cholera, jest dziewiąta rano. Dlaczego ja zawsze muszę odprawiać rozmowy o życiu o tak absurdalnych godzinach właśnie z Aidenem Woodsem?

— Możesz. Już i tak za dużo o mnie wiesz.

— Czy twoja mama mówiła ci kiedyś, że cię kocha?

Boże. On to znowu robi. Znowu sprawia, że czuję, jak ogromna gula staje mi w gardle i nie wiem co zrobić, żeby się jej pozbyć.

— Bardzo często — odpowiadam.

— A tata? — Chce wiedzieć.

Odgarniam nieposłuszne włosy z twarzy i napotykam intensywny wzrok Aidena. Do czego zmierza to pytanie?

— Też. Tak naprawdę jeszcze częściej.

— Więc czyjego odrzucenia ty się boisz?

Marszczę brwi. Okej, super, Aiden i jego życiowe mądrości. Szkoda, że to nie jest takie łatwe, jak mu się wydaje.

— Nie jestem tobą, Woods. Może i takie sprawiam wrażenie, wiesz, te włosy i ta buntownicza postawa, ale nie umiem tak w środku przyznać, że mnie to wszystko nie obchodzi. Obchodzi bardzo.

— Obchodzi cię co myślą o tobie obcy ludzie? — Dziwi się.

Przełykam ślinę.

— Tak.

Znów ten intensywny wzrok. Czuję, że Aiden przeszywa mnie nim na wskroś. Co dziwne, rozmowa z nim, nawet na tak trudny temat, przychodzi mi zupełnie naturalnie. Próbuję sobie nawet wyobrazić, że to nie on, a Kyle Chew, siedzi teraz na przeciwko mnie i to jemu opowiadam o swoich największych lękach, ale to niemożliwe. Kyle mógłby po takiej rozmowie spojrzeć na mnie z innego punktu widzenia, być może takiego, który skłoniłby go do zerwania ze mną. Nie chcę tego. Chcę, żeby Kyle znał mnie od jak najlepszej strony. Tej bez wad i tych wszystkich rzeczy, przez które czuję się żałosna. Aiden widział mnie już w moich najgorszych wydaniach. Ja znam jego sekrety, on zna moje. Poza tym odrzucenie Aidena nie byłoby dla mnie czymś znów tak strasznym. Tak naprawdę do teraz nie wiem, czy go w ogóle lubię.

— Jakie to uczucie?

Co?

— Nie rozumiem pytania — mówię i podkurczam nogi jeszcze bardziej.

— Jakie to uczucie usłyszeć od mamy, że cię kocha.

I wtedy to sobie uświadamiam. Uświadamiam sobie, co Aiden od początku chce mi przekazać. Użalam się nad sobą, przejmując się tym, że jestem społecznym wyrzutkiem, podczas gdy to tak naprawdę Aiden został odrzucony i to w najgorszy możliwy sposób. Przez własnych rodziców.

W jednej sekundzie moja twarz tężeje. Widzę, jak jedna z brwi chłopaka delikatnie unosi się ku górze, a on sam obdarza mnie znaczącym spojrzeniem. Zauważa, że jego słowa odniosły odpowiedni skutek. W końcu dociera do mnie, że to nie tylko Greenley'owie skrzywdzili tego chłopaka. Skrzywdzili go wszyscy, którzy kiedykolwiek zdecydowali się ocenić go po pozorach. Między innymi ja.

— Znów mi to robisz — stwierdzam ponuro. — Znów sprawiasz, że mi głupio.

— To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

— Naprawdę chcesz wiedzieć?

Aiden kiwa głową i poprawia szpitalną pościel, która pachnie czystością. Cholera. Nie wiem jak miałabym mu to wytłumaczyć. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym co czułam, gdy mama lub tata wyznawali mi swoją rodzicielską miłość. Mam dopiero szesnaście lat, rzekomo uchodzę za introwertyczkę, a przytulanie się do rodziców to coś, co wydawało mi się po prostu zupełnie naturalne. Bardzo współczuję Aidenowi, że nigdy nie otrzymał tego od nikogo. Że w domu, który powinien być jego schronieniem, musi czuć się jak intruz. Gdy patrzę na siniaki na jego twarzy zastanawiam się dlaczego los jest tak niesprawiedliwy i obdarzył mnie ojcem kochającym mnie podwójnie, nie dając zaznać miłości komuś, kto potrzebuje jej o wiele bardziej.

— Szczerze, to najlepsze uczucie na świecie. Świadomość, że jesteś dla kogoś ważny, że poświęciłby wszystko dla twojego dobra. Że nic nie ma prawa zachwiać tego uczucia... — Milknę na moment. — A mogę teraz ja zadać ci pytanie?

Chłopak przewraca oczami.

— Niech będzie.

— Dlaczego jesteś taki wredny?

Aiden prycha pod nosem, ale nie zwracam na to uwagi. Nauczyłam się już, że on po prostu musi tak robić, by przypadkiem nikt nie pomyślał, że wcale wredny nie jest.

— Jestem po prostu niemiły — odpowiada.

— A to nie to samo?

— Muszę taki być, bo gdy jestem dla kogoś miły, ten ktoś sobie za dużo wyobraża. Na przykład teraz jestem miły dla ciebie, a ty wyobrażasz sobie, że możemy się zaprzyjaźnić.

Tym razem to ja prycham.

— Wcale tak nie myślę. Nie chcę się z tobą przyjaźnić. Poza tym mam Jen, ona mi wystarczy. No i mam Kyle'a.

— Który pewnie nawet nie wie, że tu jesteś.

Wzdycham głośno. Po nastroju z przed chwili nie pozostał nawet ślad. Myślałam, że uda mi się wyciągnąć od chłopaka co nieco na temat jego przeszłości, ale niestety musiał na powrót stać się tym samym starym Aidenem.

— Powiem mu — kłamię. Oczywiście, że tego nie zrobię, ale Woods nie musi o tym wiedzieć. Przeciągam się na łóżku i choć w głębi duszy wcale nie chce jeszcze wracać do domu, to wiem, że muszę to zrobić. Choć mój tata dziś pracuje, to przecież niedługo może obudzić się Suzie, która nie ma bladego pojęcia gdzie jestem. Może i zostawiłam na biurku małą karteczkę, ale czy dziewczynka ją znajdzie? Jest jednak jeszcze jedna rzecz, o którą muszę spytać. Taka, która nie daje mi spokoju od tygodnia. Przygryzam wargę i choć odrobinę boję się otworzyć usta, to po chwili uświadamiam sobie, że przecież zrobiłam dziś już tak wiele. Odzyskałam pieniądze Aidena i nie dałam się złamać. Co to jest jedno, zwykle pytanie, w porównaniu z czymś takim? — A ty... możesz mi powiedzieć... — Cholera. Nie jestem dobra w tych sprawach. Po pijaku szło mi dużo lepiej. — Możesz mi powiedzieć, dlaczego mnie wtedy pocałowałeś?

Na ustach Aidena maluje się teraz kpiący uśmiech. Dokładnie ten sam, którego tak nie cierpię.

— Dlaczego znowu o to pytasz?

— Zrobiłeś to bez mojej zgody i chcę wiedzieć dlaczego.

Chłopak wzrusza ramionami. Przez chwilę nic nie odpowiada, a przecież nie kazałam mu wymienić wszystkich rzek w Austrii. Zadałam proste pytanie, na które oczekuję prostej odpowiedzi.

— Przecież to nic wielkiego. Ludzie całują się cały czas — mówi w końcu. Z jednej strony nie wiem, czego oczekiwałam. Czuję delikatne ukłucie rozczarowania, a przecież absolutnie nie powinno tak być. Kyle, mam Kyle'a — brzęczy mi w głowie. Aiden nie zrobił tego, bo mu się podobam, zrobił to, bo po prostu miał taki kaprys i wiedział, że mnie to oburzy. Dla niego to nic nadzwyczajnego. Ten chłopak nie chce się ze mną przyjaźnić, przecież przed chwilą sam to przyznał. Bez sensu w ogóle znów podejmowałam ten temat. Woods ma rację. Za dużo sobie wyobrażam.

— No tak. Jeśli chcesz wiedzieć, całujesz beznadziejnie. — Próbuję odwrócić uwagę od mojego zażenowania i obrócić to w żart. Chłopak zanosi się śmiechem, przerwanym cichym sykiem bólu, po którym chwyta się za pęknięte żebro. To drugi raz w życiu, gdy słyszę szczery śmiech Aidena. To drugi raz w życiu, gdy stwierdzam, że to całkiem miły dla ucha dźwięk.

— Nie mogło być tak źle — stwierdza, masując klatkę piersiową. Zmarszczki wokół jego oczu sprawiają, że sama też się uśmiecham.

— Było strasznie. — Szturcham jego ukrytą pod pościelą nogę. — Ty w ogóle jesteś straszny. Każesz Suzie słuchać Rihanny. Nie wiem, czy to odpowiedni repertuar dla sześciolatki.

— Lepsza Rihanna, niż Lawrence Greenley.

* ♡ *

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro