Dzień, który jest dniem pożegnań
* ♡ *
31 VIII 2019
Aiden
— Obiecujesz, że będziesz dzwonił albo chociaż pisał?
— Nie.
Jej czoło marszczy się w typowy dla Sadie sposób. Nie rozumiem dlaczego, powinna przecież spodziewać się takiej odpowiedzi. W ciągu ostatniego tygodnia to pytanie padło z jej ust przynajmniej kilkanaście razy, a ja za każdym razem mówiłem to samo.
— Tak czy inaczej — będę tęsknić — stwierdza. Odchyla się w tył i wyciąga nogi przed siebie, próbując się rozhuśtać. Ja po prostu siedzę obok i czubkiem buta kopię zaschniętą ziemię.
— San Jose nie jest znowu tak daleko.
— Oczywiście, że nie. Zaledwie na drugim końcu kraju. — Ironizuje. Po chwili jednak dodaje — Podjąłeś dobrą decyzję.
Wlepiam wzrok w Suzie, której perlisty śmiech wypełnia plac zabaw, gdy udaje, że goni Laurę, a Laura udaje, że przed nią ucieka. Wiem, że podjąłem dobrą decyzję. Wiem, że zostawiam ją w dobrych rękach. Wiem, że to najlepsze wyjście.
— Nienawidzę pożegnań.
Sadie kiwa głową ze smutkiem.
— Nie wierzę, że wakacje tak szybko się skończyły — mówi. — Tak jak wciąż nie wierzę w to co się stało.
Uśmiecham się pod nosem. To prawda. Dwudziesty dziewiąty dzień czerwca to poniedziałek cudów, choć wcale się na to nie zapowiadało. I choć od tamtego dnia minęły już dwa pełne miesiące, to wciąż zadaję sobie pytanie: jak?
Oczywiście zgodnie z tradycją, zaczynamy się z Sadie licytować.
— Kto by się spodziewał, że matka Kyle'a okaże się w porządku.
— Kto by się spodziewał, że Judy odważy się wyznać prawdę.
— Kto by się spodziewał, że adwokat Greenley'a będzie aż tak dobrze przygotowany.
— Kto by się spodziewał, że sam Greenley zacznie cię dusić ze złości na oczach całej sali.
Gdy Parker wspomina napaść Larry'ego w sądzie, decyduję się wyznać coś, czego nie mogłem z siebie wydusić przez ostatnie dwa miesiące. Dlaczego teraz? Może dlatego, że to ostatni dzień? Nie wiem.
— Cieszyłem się, że to zrobił. Chciałem wtedy umrzeć.
Dziewczyna ze świstem wciąga powietrze do płuc. Przestaje się huśtać i ze strachem spogląda w stronę mojej młodszej siostry i swojej cioci/mamy, by sprawdzić, czy przypadkiem tego nie usłyszały.
— Aiden!
Wzruszam ramionami.
— Mówię prawdę.
Czuję na sobie jej wzrok. Prześwietla mnie na wskroś, a wyraz jej twarzy wyraża oburzenie.
— Ale dlaczego? Przecież wtedy już wiedzieliśmy, że mamy wygraną w kieszeni.
Kiwam głową.
— No właśnie.
Sadie tego nie zrozumie. Nie staram się nawet tłumaczyć czegoś tak oczywistego. Gdy pani Chew przyznała się do zaniedbania obowiązków, a Judy opowiedziała historię swojego piekła zwanego życiem, ukazując zebranym siniaki na ciele, wiedziałem, że nam się udało. Że nikt już nie uwierzy w to, jak wspaniałym człowiekiem jest Larry Greenley, a także jak zjebanym synem jestem ja. Wiedziałem, że odbiorą mu Suzie. Wiedziałem, że Laura zaopiekuje się nią najlepiej, jak będzie umiała. Wiedziałem, że będzie miała Sadie. Wiedziałem, że zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, by uratować tę małą i odkupić wszystkie swoje winy.
I wiedziałem też, że po wyjściu z sądu, wszystko do mnie wróci. Lata bycia popychadłem, wszystkie ciosy, zarówno te fizyczne, jak i psychiczne. Sadie nigdy nie wpadła na to, że trzymam się tylko dla Suzie. Przez myśl jej nie przeszło, że gdy wygramy, stracę poczucie misji i będę musiał zmierzyć się z samym sobą — a to kurewsko trudne. I niesprawiedliwe.
Sadie jest przesadną optymistką. Zawsze była, od kiedy ją poznałem. Może trochę zbyt naiwna i na pewno zbyt dobra, o czym mogłem przekonać się na własnej skórze. Tym razem jednak, gdy wyszliśmy z sali sądowej po ogłoszeniu wyroku, wcale nie potrafiłem cieszyć się z jej radości i nie wtórowałem jej w snuciu radosnych wizji przyszłości. Zamiast tego żałowałem, że ojcu Sadie udało się odciągnąć Greenley'a, zanim ten zdołał wyrządzić mi większą krzywdę.
No i trzecia sprawa. Wystarczyło, że wciągnąłem Parker do szamba zwanego Woods kontra Greenley. Nie mogłem dodatkowo wciągać ją w jeszcze większe gówno pod tytułem „Zjebana psychika Aidena". Ona na to nie zadłużyła. Zasłużyła na kogoś normalnego, kto będzie dla niej wsparciem i pomoże jej rozwiązać jej problemy, nie dokładając do tego swoich. To właśnie dlatego uciekam na drugi koniec kraju. To właśnie dlatego ostatnie dwa miesiące przeznaczyłem na wakacyjną szkołę — by odrobić stracone punkty i spróbować dostać się do college'u, a potem, kto wie, może nawet uda mi się przenieść na uniwersytet. To właśnie dlatego nie będę odpisywał na żadne wiadomości, których wyśle mi z pewnością conajmniej milion. Tak należy zrobić. Tak muszę zrobić. Dać jej szansę, by poznała kogoś lepszego niż ja. By uświadomiła sobie, że mnie się nie da uratować.
Po krótkiej chwili milczenia, Sadie kręci głową i parska śmiechem. Najwidoczniej uznaje, że żartowałem, a ja wcale nie mam zamiaru wyprowadzać jej z błędu. Może kiedyś zrozumie. Może kiedyś.
— Weź, Aiden, już mnie przestraszyłeś. Chciałam zacząć googlować psychologów w San Jose.
Decyduję się zmienić temat.
— A ty kiedy masz zamiar odezwać się do ojca? — pytam.
Dziewczyna kręci głową.
— Wczoraj zapytał czy zjem z nim obiad, a ja odpowiedziałam, że tak. Liczy się?
— Nie.
Jej cierpiętnicza mina jest nawet całkiem zabawna. Sadie wbija spojrzenie w swoje kolana i zaczyna obracać się na boki.
— Nie wiem, serio. Wciąż nie mogę uwierzyć, że przez całe życie mnie okłamywał. Wiesz, to nie jest kłamstwo w stylu świetego Mikołaja, czy wróżki zębuszki. Tu chodzi o moją mamę, która nią nie jest.
— Rozmawiałaś z tym całym doktorem Brandonem? — pytam. Z tego co pamiętam, Sadie miała się z nim spotkać w zeszłym tygodniu.
— Tak, ale to wciąż brzmi dość absurdalnie. Całe to twierdzenie, że to był eksperyment, że przecież tu nie chodziło o to, by mamę wyleczyć, by mogła wyjść na wolność, bo przecież dostała dożywocie. Jakoś tak... Nie wiem. I że mój tata się na to zgodził?
— A Laura? — pytam, wskazując głową kobietę, znajdującą się kilka metrów dalej.
— Co z nią?
— Dasz jej szansę?
Sadie podnosi głowę i spogląda przed siebie. Wpatruje się przez chwilę w siedzącą teraz w piaskownicy Suzie i drapie paznokciem starą farbę, odchodzącą z łańcucha swojej huśtawki.
— Dam. Zrobiła dla was tak dużo.
— Tylko dlatego?
— Boże, Aiden, co ty taki dociekliwy? Nie, nie tylko dlatego.
Znów się uśmiecham. Dobrze wiem, o co chodzi. Sadie po prostu nie chce się przyznać na głos do tego, że polubiła Laurę i świadomość, że w końcu mogłaby mieć normalną, prawdziwą mamę, wcale nie jest taka najgorsza. Dwa miesiące to całkiem sporo czasu na to, by emocje opadły i można było sobie przemyśleć co nieco.
— Teoretycznie, gdy już adopcja zostanie sfinalizowana, Suzie będzie jakby twoją siostrą. Przyrodnią. — Zauważam. — A skoro ja jestem przyrodnim bratem Suzie, to...
— Aidenie Woodsie, jesteś prawdziwym mistrzem w komplikowaniu spraw. — Przerywa mi.
— Polecam się.
* ♡ *
Sadie
— No już, przestań beczeć.
Jennifer jednak wcale mnie nie słyszy. Jest ósma wieczorem, czeka nas jeszcze dwugodzinna droga powrotna do Berkeley City, a wydostać się z lotniskowego parkingu to wcale nie taka łatwa sprawa.
— A jeśli Ivo znajdzie tam sobie jakąś studentkę? Stwierdzi, że związek na odległość jest bez sensu? — Szlocha.
— To znajdziesz sobie innego Ivo — mówię, może trochę nazbyt oschłym tonem. Nic jednak nie mogę poradzić na fakt, że sama nie tryskam radością, biorąc pod uwagę fakt, że Aiden kilka godzin temu odleciał w stronę gorącej Kalifornii, a Michael właśnie zniknął za bramką, prowadzącą go na lot do Bostonu. Dwójka najbliższych mi osób opuszcza mnie w momencie, w których ich najbardziej potrzebuję. Jak mam przetrwać ostatni rok liceum z Jennifer, która pogrążona w depresji będzie w stanie rozmawiać jedynie o Ivo i jego potencjalnych kochankach na MIT?
— Nie ma drugiego takiego. — Dziewczyna ignoruje mój brak humoru.
— A na technicznej uczelni nie ma ładnych dziewczyn. Zreszta będą tam razem z Knightem. Michael obiecał, że będzie zdawał mi cotygodniowe raporty.
Jennifer przykleja twarz do szyby w hali odlotów. Spogląda w stronę płyty lotniskowej, z której przed chwilą odleciał samolot z chłopakami na pokładzie. Nawet nie chcę myśleć, jakie to niehigieniczne.
— Zobaczymy się dopiero na święto dziękczynienia.
— Wytrzymasz. To tylko umocni wasz związek.
Jen przekręca głowę i spogląda na mnie zdziwiona.
— Tak myślisz?
— Wiem to. — Zmniejszam odległość między nami do zera i łapię ją za dłoń. Nie mogę być taką jedzą, to moja przyjaciółka. — Chodź, dziś nocujemy u mnie. Przygotowałam lody, kupiłam pianki i opłaciłam w końcu premium na Amazonie. Będziemy mogły obejrzeć twój ulubiony film.
— Kocham cię Sadie.
— Trudno mnie nie kochać — odpowiadam z uśmiechem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro