Serce jaśniejsze niż gwiazdy
Lucyfer
Wszedłem do ogrodu mieszczącego się za pałacem. Po drodze mijałem przeróżne gatunku roślin. Zastanawiałem się czy ta cała flora naprawdę znajduje się na ziemi. Ścieżka zaprowadziła mnie w końcu do wysokiego muru za którym znajdowała się różana "szklarnia". Pchnąłem furtkę i wszedłem do środka.
- Tylko cicho, Lucyferze. Róże to kwiaty, które cenią sobie spokój i ciszę.
Pod wysoką wierzbą, po której wspinał się różany bluszcz, siedziała Safona. Miała na sobie piękną różową suknię utkaną jakby z płatków kwiatów. W złote włosy włożyła jakąś trójkolorową roślinę, której jeszcze nie widziałem.
- Dlaczego się tu ukrywasz? - szepnąłem cicho i podszedłem do niej.
- Wiesz, że nie lubię takich ceregieli.
- Przecież to przyjęcie na cześć twoją i zdrowia mamy. Powinnaś być tam obecna. Od kiedy tu siedzisz?
- Nie wiem. Wymknęłam się przy pierwszej nadarzającej się okazji. - westchnęła.
Usiadłem obok niej i plecami oparłem się o pień drzewa. Spojrzałem w górę na błękit nieba i zacząłem marzyć. O ziemi, śmiertelnikach i aniołach. Tak bardzo chciałem iść już na wojnę, dokopać demonom i zobaczyć ludzki świat stworzony przez Boga.
- O czym myślisz? - spytała z ciekawością Safona.
- O niczym.
- Chcesz iść na wojnę. - stwierdziła z bólem. - Czy nic się nie zmieniło? Demony nadal szukają przywódcy?
- Nadal. Chodzą pogłoski o wybrańcu, który podejmie się walki z Bogiem.
- Co?! To niemożliwe. Nikt by się nie odważył. - oburzyła się.
- Ciszej, moja Safo. - użyłem zdrobnienia, którego tylko ja miałem prawo wypowiadać. Mówiłem tak do niej tylko w wyjątkowych chwilach, gdy chciałem ją uspokoić, więc bardzo rzadko. - Róże lubią spokój i ciszę.
- Nie chcę, żebyś opuszczał Niebo.
- Opuszczę Niebo, ale nie ciebie. - powiedziałem pewnie.
Wstałem i wyciągnąłem do niej rękę. Ujęła ją delikatnie i również podniosła się z ziemi. Pomogłem otrzepać jej sukienkę z piachu i splotłem nasze palce.
- Idziemy? - spytałem.
- Tak.
Safona
Szliśmy wolno w stronę pałacu i nie rozmawialiśmy. Odpowiadało mi to. Mogłam myśleć o tym co powiedział mi brat. O wybrańcu. Nawet nie zauważyłam kiedy byliśmy już w sali balowej, a do moich uszu dotarła muzyka klasyczna.
- Witaj, księżniczko. - skłonił się nisko jakiś chłopak. - Gratuluje odkrycia w sobie archanielskich mocy uzdrawiania. Słyszałem, że twoja potęga jest większa niż samego Boga.
- To co mówisz jest bluźnierstwem. Nie ma istoty silniejszej od mojego ojca.
- Ja tylko powtarzam to co słyszałem.
- W takim razie przestań i powiedz tym heretykom, żeby przestali pleść takie głupstwa.
Obrzuciłam go karcącym spojrzeniem i pociągnęłam brata do bufetu, na którym stała czekoladowa fontanna i moje ulubione kukurydziane chrupki. Gdy zanurzyłam palec w cieplej czekoladzie, Lucyfer nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- O co ci chodzi? - spytałam rozdrażniona.
- Zachowałaś się jak wzorowa córeczka tatusia. - poklepał mnie po ramieniu.
- Przestań, Lucy. - pieszczotliwy skrót złagodził groźbę w głosie.
Zaraz potem muzyka zrobiła się bardziej skoczna. Lucyfer spojrzał z zadumą na tańczące z gracją anioły, a później przeniósł swój rozbawiony wzrok na mnie.
- Czy uczynisz mi ten zaszczyt, pierwsza archanielico, i utrzesz ze mną nosa tym nieudolnym tancerzom? - wyciągnął do mnie rękę.
- Z miłą chęcią, mój bliźniaku.
Weszliśmy ramię w ramię na parkiet. Wszystkie pary zatrzymały się, a muzyka gwałtownie ucichła. Brat odwrócił się do mnie przodem i jedną rękę położył mi na talii, dugą ujął moją dłoń. Ja, swoją wolną ręką uniosłam fragment sukienki. Wszyscy czekali.
- No co jest?! - zawołał Lucyfer do kapeli. - Grajcie!
Muzyka znowu ruszyła, jednak na parkiecie tańczyliśmy tylko my dwoje. Krok do przodu, do tyłu, obrót i przechylenie do tyłu.
- Jak za dawnych lat, nie? - spytał.
- Ile wtedy mieliśmy, gdy po raz pierwszy zaprosiłeś mnie do tańca?
- Chyba 6.
- Nie 4?
- Całkiem możliwe. Czas leci tak szybko... - westchnął.
- Spokojnie, Lucy. Przed nami wieczność.
Jednak smutek nie schodził z jego twarzy. Noś go trapiło. Tylko co?
- Co się stało, braciszku?
- Cały czas myślę o wybrańcu, który spróbuje ponieść kres panowaniu Boga.
- Zgładzicie go.
- Rzecz w tym, że... A co jeżeli to ja? Napiętnowała mnie Apokalipsa.
- To niemożliwe, Lucy. Też jestem napiętnowana, a nie czuję żądzy mordu. Poza tym ty nie chcesz władzy. Ona cię obrzydza.
- Mogę zacząć jej pragnąć.
- Nie wierzę w to. Masz serce równie czyste co nasz ojciec i matka. Jest ono jaśniejsze niż gwiazdy. Takiego serca nie posiadają złe anioły.
- Obyś miała rację, Safo.
Po raz drugi w tym dniu nazwał mnie Safą. Musiał być wyjątkowo przybity.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
No cóż... Ten rozdział dedykuję...
WSZYSTKIM!
Zapraszam i komentujcie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro