Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dzień jak co dzień

BigKrzak szedł spokojnie za swoim jeńcem, celując ostrzem miecza w jego plecy. Odkąd miał swojego nowego kozła ofiarnego, dzień stał się jakby piękniejszy.

— Szybciej — warknął i kopnął szatyna w łydkę. Zrobił to bardziej dla zabawy niż z realnego pośpiechu. Nie czuł takiej satysfakcji, odkąd zabił Kaisera.

Qwick stracił równowagę i upadł na ziemię, co dało Krzakowi kolejny pretekst, by sprzedać mu kolejnego kopniaka, tym razem w żebra.

— Wstawaj! — rozkazał.

Szatyn nie miał innego wyboru, musiał wykonać polecenie mimo bólu, bo inaczej narazi się na kolejne ciosy. Podniósł się najszybciej, jak mógł, lecz związane ręce skutecznie mu to utrudniały.

Patrix pokręcił głową z niedowierzaniem. Powoli zaczynało go męczyć ciągle patrzenie, jak Krzak katuje tego chłopaka. Chciał się nawet za nim wstawić, ale stwierdził, że teraz przynajmniej jego towarzysz ma jakieś zajęcie. Lepiej, żeby męczył szatyna zamiast niego.

Według mapy byli już na skraju sektora leśnego, czyli tylko parę kilometrów dzieliło ich od pustyni, a zarazem celu. Co więcej, zdążyli obejść cały las w jeden dzień, przy czym znaleźli naprawdę wiele cennych rzeczy.

Blondyn spojrzał na słońce powoli zbliżające się do horyzontu. Niedługo rozpocznie się noc, ale byli już na nią przygotowani. Wystarczyło tylko dotrwać do rana.

Wciąż nie mógł przestać myśleć o ich więźniu. Co niby mają z nim później zrobić? Podczas walki będzie im tylko przeszkadzał, ale to chyba nie powód, by go zabić. Chociaż, Krzak nie miałby ku temu żadnych oporów.

Jednocześnie zastanawiał się, jak radzą sobie pozostałe drużyny. Ilu z tych trzynastu dodatkowych graczy jeszcze żyje? Wiedział tylko o śmierci dwóch – Kaisera i tego blondyna z wcześniej. Ten drugi miał małe szanse na przeżycie, nie z takimi ranami. Nawet jeśli, to niedługo zamordują go potwory. Pozostaje tylko trzynastu nieznanych im ludzi.

Tymczasem Qwick obmyślał w głowie plan ucieczki, choć od samego początku wiedział, że szanse jej powodzenia są raczej nikłe. Pierw musiałby powalić idącego za nim szatyna, ale jak, skoro ten cały czas miał go na wyciągnięcie miecza? Nawet jeśli jakimś cudem by mu się udało, był jeszcze drugi. Blondyn też miał swój miecz i wcześniej pokazał, że potrafi go użyć.

Poza tym, nie było mowy o walce, dopóki nie uda mu się jakoś uwolnić dłoni z krępujących go więzów. Na całe szczęście, nie związali mu rąk za plecami, ale i tak znacznie ograniczało to pole manewru.

Jego jedyną nadzieją była prędkość. Istniała niewielka szansa, iż uda mu się po prostu uciec, biegnąc przed siebie, a pozostała dwójka nie da rady go dogonić.

Nagle zdał sobie sprawę, że BigKrzak od jakiegoś czasu mu się przygląda. On również spojrzał szatynowi prosto w oczy.

— Czego chcesz? — warknął.

— Kompletnie zapomniałem ci się odwdzięczyć — powiedział spokojnie chłopak i z całej siły rąbnął go pięścią w nos.

Qwick zawył z bólu, osłaniając twarz rękoma. Zatoczył się do tyłu, omal nie tracąc przy tym równowagi. Krew zalewała mu wargi i brodę, następnie ściekając na koszulkę.

Ból przyćmiewał mu wszystkie zmysły, a świat zdawał się wirować, jakby zamknięto go w pralce. Ten stan trwał zaledwie kilka sekund, dzięki czemu chłopak zdążył jeszcze dostrzec triumfalny uśmiech swojego oprawcy.

— No i jak się teraz czujesz? — zapytał Krzak, nie przestając się szczerzyć.

Qwick wytarł wierzchem dłoni krew i wzruszył ramionami.

— Dzień, jak co dzień.

Uśmiech BigKrzaka momentalnie znikł z jego twarzy, robiąc miejsce dla grymasu wściekłości.

— Ciekawe, czy zaraz też będziesz zgrywał takiego kozaka — warknął, wyjmując z ekwipunku nóż.

— Co chcesz zrobić? — zaniepokoił się Patrix.

Krzak zakręcił nożem w palcach lewe ręki, powoli podchodząc do stojącego nieruchomo Qwicka. Dla pewności nadal celował w niego mieczem, by ten przypadkiem nie próbował uciekać.

— Tylko mały tatuaż — odparł, uśmiechając się przy tym jak szaleniec.

Blondyn ruszył go powstrzymać, ale było już za późno. Krzak doskoczył do chłopaka i przyłożył mu ostrze noża do policzka. Wbił je w skórę na głębokość około pięciu milimetrów i powoli rozcinał kawałek po kawałku, tworząc prostą linię od kości policzkowej, aż po dół szczęki.

Qwick zacisnął zęby, starając się nie krzyczeć, lecz mimo to z jego ust wydobył się zduszony wrzask. Ból był nie do zniesienia. Choć początkowo postanowił pozbawić szatyna tej satysfakcji poprzez zniesienie wszystkich tortur w milczeniu i bezruchu, po kilku sekundach mimowolnie zaczął się wyrywać, próbując odciągnąć od siebie nóż.

Krzak bezlitośnie ciął dalej, tym razem od środka wyciętej już linii, następną kreskę ciągnąc pod samo ucho. Z zadowoleniem obserwował reakcję chłopaka, który ewidentnie ledwo wytrzymywał jego małą zabawę. Na szczęście w porę dołączył do nich Patrix, przytrzymując szatyna, by nie wyrwał się swojemu oprawcy.

Wreszcie BigKrzak skończył. Wsadził nóż za pas, oceniając swe dzieło. Zakrwawiony policzek szatyna zdobiły trzy niewielkie szramy układające się w literę "K".

— Co o tym myślisz? — zapytał z dumą w głosie.

Patrix spojrzał z obrzydzeniem na ranę chłopaka.

— Że teraz już nigdy o tobie nie zapomni — odparł wymijająco.

Krzak uśmiechnął się szeroko, czując niemałą satysfakcję. Już miał zakpić z rannego więźnia, gdy ten nagle rzucił się na niego z wrzaskiem.

Rozjuszony Qwick skoczył w kierunku szatyna, celując dłońmi w ostrze jego miecza. Jednym ruchem rozciął krępujące jego ręce więzy i błyskawicznie chwycił za nadgarstek chłopaka, wykręcając go na bok. Z rozpędu gramotnął Krzaka czołem prosto w twarz.

Otumaniony szatyn wypuścił miecz z rąk i w mgnieniu oka dał się powalić na ziemię.

Qwick, korzystając z okazji, zaczął dusić go jedną ręką, a drugą sięgnął po nóż wetknięty za pas jego oprawcy. Początkowo zamierzał poderżnąć nim szatynowi gardło, lecz nagle poczuł paraliżujący ból w okolicach brzucha. To Patrix ugodził go mieczem w bok, tuż pod żebrami.

Qwickowi pociemniało przed oczami, ale zanim stracił kontakt z rzeczywistością, zdążył jeszcze schować nóż do swojego ekwipunku. Następnie nastała ciemność, a po chwili jego bezwładne ciało grzmotnęło o ziemię. Choć na chwilę stracił przytomność, ocknął się po zaledwie kilku sekundach.

— Sukinsyn — warknął BigKrzak, sięgając po miecz.

Podszedł do Qwicka i wymierzył mu potężnego kopniaka w brzuch, starając się trafić w nową ranę na jego torsie.

Chłopak wrzasnął z bólu, przykładając obie ręce do swojego boku. Nie mógł złapać oddechu, walcząc o powietrze, gdy po chwili poczuł kolejny cios, tym razem w twarz. Jęknął cicho, ponownie upadając na ziemię.

Krzak stał nad nim, przygotowując się do kolejnego ataku, tym razem jednak za pomocą miecza. Widząc to, Qwick wyciągnął przed siebie prawą rękę, próbując powstrzymać szatyna.

BigKrzak w furii ciął mieczem na oślep, a ostrze wbiło się w ciało chłopaka, przechodząc przez nie na wylot. Krew trysnęła z rany potężnym strumieniem, zabarwiając wszystko dookoła na czerwono.

Odcięta dłoń potoczyła się po trawie, cała skąpana w szkarłacie.

Qwick z przerażeniem spojrzał kikut, który jeszcze przed chwilą był jego prawą ręką. Dopiero po chwili do jego mózgu doszedł spowolniony impuls elektryczny, wywołany uszkodzeniem kilkudziesięciu nerwów na raz. Przy tak wielkiej dawce bólu chłopak całkowicie stracił panowanie nad swoimi ciałem. Zaczął wrzeszczeć ile sił w płucach, tarzając się po ziemi, by w końcu BigKrzak ukrócił jego cierpienia jednym, celnym ciosem w skroń.

Kilka minut później:

Qwick ocknął się siedząc oparty o pień jednego z otaczających go drzew. Pozostała dwójka nawet nie zwróciła na niego uwagi, pochłonięta zażartą kłótnią.

Chłopak spojrzał na kikut, będący pozostałością po jego prawej dłoni. Krzak odciął mu ją razem z całym nadgarstkiem, pozostawiając lekko ponad połowę przedramienia. Teraz ręką owinięta była w jego własną, rozdartą koszulkę, by ta pełniła funkcję prowizorycznego opatrunku.

Siedział bez ruchu, choć przecież nikt na niego nie patrzył. Był zbyt oszołomiony, by uciekać. Pozbawiony woli walki tylko czekał, aż coś się wydarzy. Nieważne co, już było mu to zupełnie obojętne. W końcu i tak nic nie zdziała, mając tylko jedną rękę.

Tymczasem Patrix kłócił się z Krzakiem, coraz bardziej podnosząc głos.

— Przez ciebie nie znaleźliśmy żadnej kryjówki! — Wskazał palcem na zachodzące słońce. — Już nastał zmierzch! Teraz musimy uciekać, bo zaraz dorwą nas jakieś potwory.

— Zawsze możemy walczyć — zauważył Krzak. — Poza tym, nie zapominajmy o naszej żywej tarczy.

Po tych słowach szatyn podszedł do siedzącego nieopodal Qwicka i pochylił się nad nim, obserwując uważnie jego twarz.

— Jak rąsia? — zapytał kpiąco. — Wybacz, że tak wyszło, chciał ściąć ci łeb, ale sam podsunąłeś mi lepszy pomysł.

Qwick zacisnął usta, czując, jak jego głowę zalewa gniew. To wszytko przez niego. To on pozbawił go tak cennej części ciała. To z jego winy teraz może zginąć i to właśnie na nim powinien się teraz zemścić.

Już miał sięgnąć po ukradziony wcześniej sztylet, lecz wtedy uszu wszystkich dobiegł cichy syk.

— Pająk! — Patrix chwycił za miecz, rozglądając się w poszukiwaniu potwora.

Zamiast ośmionoga dostrzegł coś nieco bardziej niepokojącego. Między drzewami, kilka metrów od nich, snuła się jakaś postać. Gdy spojrzał w inne miejsce, również zauważył ludzką sylwetkę.

— Coś jest nie tak — szepnął.

— To pewnie zombie — stwierdził Krzak, nie odrywając wzroku od Qwicka. — Czują krew.

Patrix rozglądał się przerażony, widząc, jak liczba otaczających ich potworów gwałtownie wzrasta. Gdzie nie spojrzał, tam były idące w ich stronę potwory.

— Uciekamy — rozkazał Patrix, kierując się w najmniej oblegane przez zombie miejsce.

Krzak już miał ruszyć za nim, lecz kątem oka zobaczył, jak Qwick podnosi się z ziemi. Cofnął się i bez ostrzeżenia wymierzył mu kopniaka prosto w brzuch.

— Ty zostajesz — warknął.

Qwick wypuścił powietrze z głośnym świstem, osuwając się z powrotem na trawę. Nie miał już siły, żeby biec za Krzakiem, choć paradoksalnie tylko on mógłby zapewnić mu minimum bezpieczeństwa. Teraz jednak był skazany tylko na siebie.

Zrezygnowany patrzył, jak jego oprawcy uciekają, zabijając każdą przeszkodę napotkaną na swojej drodze. Przeżyją, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Gorzej z nim samym. Ze wszystkich stron nadciągały głodne, krwiożercze zombie, których jedynym celem było pożarcie go żywcem.

Nie, nie godził się na taką śmierć. Jeśli już miał zginąć, to na pewno nie w ten sposób.

Wstał, rozglądając się za potencjalną drogą ucieczki. W końcu takową dostrzegł. Wcześniej tego nie zobaczył, bo siedział do niej tyłem, ale tuż za nim była wolna ścieżka. Nawet z jego ranami, mógł nią uciec przed nadchodzącymi zombie.

Uradowany, szybko ruszył w tamtym kierunku, próbując zignorować ból po licznych, zadanych mu przez Krzaka ranach. Przebiegł tak kilkadziesiąt metrów, nabierając coraz więcej nadziei. Czuł, że jeszcze może mu się udać, wciąż ma szansę uciec.

Nagle znów usłyszał syk, tym razem nieco głośniejszy. Nim w pełni zdał sobie sprawę z zagrożenia, włochaty stwór zeskoczył z pobliskiego drzewa, lądując tuż obok niego, jednocześnie zwalając chłopaka z nóg.

Szatyn wyrżnął głową o ziemię, cicho przy tym jęcząc. Nim się spostrzegł, potwór już stał tuż nad nim, zamykając go w ośmionożnej klatce. Potwór syknął jeszcze raz, prosto w twarz chłopaka.

Qwick poczuł mdłości od ohydnego fetoru wydobywającego się z pyska pająka. Jeden z gębowych kleszczy potwora musnął go po twarzy, rozcinając skórę tuż pod lewym okiem, zalewające je krwią.

Chłopak zamrugał kilkakrotnie, by odzyskać wzrok. Rozcięcie piekło go coraz bardziej, lecz mimo to podniósł głowę, na ile tylko mógł, by nie zahaczyć o jednego z kleszczy. Spojrzał w cztery pary oczu potwora, wiedząc w nich tylko niepohamowany głód i żądzę mordu. Dopiero wtedy zrozumiał, że to już koniec. Przegrał.






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro