1
Powoli podniosłem się z ziemi i otrzepałem z liści. Wokół mnie, jak okiem sięgnąć wszędzie rosły drzewa, a jedynym dźwiękiem był cichy szum liści.
Przeszły mnie ciarki. Las wydawał się martwy, co nie było normalne.
Gdzie ja w ogóle jestem?
Co z Julie?
Powoli docierały do mnie wspomnienia oraz to co wydarzyło się chwilę temu.
Czy to możliwe, że ta dziwna szafa gdzieś mnie przeniosła?
A może zemdlałem, porwali mnie i zostawili w lesie? W takim razie czy Julie gdzieś tu jest?
- Julie! Siostrzyczko gdzie jesteś?! - nawoływałem przez dobre parę minut, jednak dałem sobie spokój. Byłem tu całkiem sam.
Gdy wydostanę się z tego lasu, to może znajdę jakieś miasteczko i dowiem się gdzie jestem. Tylko w którą stronę mam iść?...
Po chwili namysłu ruszyłem na zachód.
Okazało się, że miejsce wcale nie jest takie puste. Ptaki śpiewały na gałęziach drzew, a gdzie nigdzie można było zobaczyć wiewiórki lub zajęcze uszy wystające z krzaków. Miejsce nabrało uroku, jednak kiedy słońce zaszło, a końca lasu nadal nie było widać, zrobiło się strasznie.
Niespokojnie poruszałem się do przodu, cały czas rozglądając się wokół. Cały czas czułem się obserwowany, jednak ani razu nic nie zauważyłem.
W końcu moje nogi odmówiły posłuszeństwa, a dusza na ramieniu się zbuntowała. Zatrzymałem się pod wielkim dębem i przeszukałem wszystkie kieszenie na próżno.
Jedyne co znalazłem to kilka papierków, listek gumy do żucia i paczkę chusteczek. Żadnych zapałek, latarki, ani niczego co by mi się przydało. Jakby było tego mało, nigdzie nie odnalazłem swojej komórki. Musiała wypaść w drodze.
Tej nocy nie mogłem zasnąć przez długie godziny, męczony strachem i myślami.
Martwiłem się o siostrę. Nie wiedziałem gdzie jestem. Do tego strach sprawiał, że było mi zimno.
Kiedy już oczy zaczynały mi się zamykać, a ciało odpływać do krainy snów, między drzewami dostrzegłem zielone, świecące oczy, które zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
Jednak to wystarczyło, abym nie zaznał ani kropli snu przez kolejne godziny.
Rano, mimo okropnego bólu nóg i głodu, ruszyłem dalej w wyznaczonym przez siebie kierunku. Jednak teraz zwierzątka i miękkie promienie słońca wcale mnie nie uspokajały. Szedłem jak na szpilkach, cały czas myśląc o całkiem ludzkich ślepiach które zobaczyłem.
Byłem przerażony na tyle, że przysłoniło to głód, który zaspokoiłem jedynie owocową gumą do żucia.
Kiedy tylko słyszałem jakiś szelest liści, dostawałem gęsiej skórki. Myśl, że coś mnie obserwowało stawała się realna.
Może nawet nie coś, a ktoś.
Z każdym dniem, dostawałem więcej dowodów na to, że ktoś mnie śledzi. Kiedy trzeciego dnia błąkania się po gigantycznym lesie, z drzewa spadł liść dokładnie w moje ręce, zauważyłem, że widnieje na nim jakby wypalone słowo. W ślad za nim, zaczęły spadać kolejne, tak, że ledwo nadążałem z czytaniem ich po kolei.
Przestałem w momencie, w którym zrozumiałem że to powtarzające się dwa słowa.
"IDŹ STĄD"
Oparłem się z wrażenia o pień i osunąłem po nim na trawę. Zwinąłem się w kulkę i próbowałem uspokoić emocje oraz serce.
Nie wytrzymałem i rozpłakałem się. Zbyt długo odczuwałem strach i presję.
Wyciągnąłem z kieszeni ostatnie jagody, które znalazłem parę godzin wcześniej i zjadłem je nawet nie zwracając uwagi na smak.
Ściągnąłem trampki, od razu wzdychając z ulgi i położyłem się pod drzewem. Senność ogarnęła mnie tak nagle, że nawet nie wiedziałem, kiedy zasnąłem.
Gdy się obudziłem, było ciemno.
No super, nie chce chodzić po ciemku!
Bałem się podnieść wzrok z trawy, jednak po chwili zrobiłem to i od razu pożałowałem. Te zielone oczy tam były i tym razem nie zniknęły.
Chciałem cofnąć się do tyłu, ale uderzyłem plecami o pień drzewa. Przerażenie jakie czułem, nie równało się z niczym innym.
- K-kim jes-st-teś? - wyjąkałem, jednak nie otrzymałem odpowiedzi.
Zamiast tego poczułem jak gwałtownie otula mnie senność i znów odpłynąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro