ROZDZIAŁ 4
Oliver, 5 września, wtorek.
Biegnę. Szybciej niż kiedykolwiek, szybciej z każdym dniem, minutą, sekundą. Jak zawsze tą samą trasą, jak zawsze nie oddycham przez całe dziesięć kilometrów, jak zawsze gubię stopy po drodze, ale wiem, że kiedy się zatrzymie, nie pobiegnę szybko tylko truchtem, bo będzie boleć i krwawić. Zawsze krwawi.
Nie myślę.
C i s z a.
Nie myślę o Kamilu, który wziął przeze mnie urlop. Nie myślę o stopach, nie myślę o tym, jak się zbłaźniłem pierwszego dnia w szkole i zupełnie, ani trochę nie myślę, jaki beznadziejny jestem.
A potem zatrzymuje się. Jak zawsze w tym samym miejscu, pod wysoką wierzbą płaczącą, która ma przy sobie drewniane trzy deski, które mają imitować coś na wzór ławki. Nie rozciągam się od razu. Odchylam głowę i znajduję najrzadsze miejsce wśród gałęzi, wyciągam rękę i próbuje dotknąć nieba.
Jest za daleko.
Kucam, chowam głowę w dłoniach i pozwalam, żeby mój Cień mnie takiego widział. Pozwalam widzieć mu swoje drżące ramiona i skarpetki od krwi, bo ściągnąłem buty. Pozwalam mu widzieć wszystko od tak dawna. Prócz twarzy. Oczu. Siebie. Tak naprawdę nie widzi mnie tylko dzieło Kamila. I wiem, że on czuje coś dziwnego, bo i ja to czuje. Nigdy nie rozmawialiśmy, nigdy nie zobaczyliśmy swoich twarzy, chociaż towarzyszy mi od początku lata.
Wstaje i siadam na ławeczce. Gdy to robie, wystarczy żebym opuścił nogi, a bym poczuł na stopach jezioro. Ale panikuje. Zakładam z powrotem buty i uciekam do Kamila.
Co mnie opętało?
To nie był trucht, to była mordercza ucieczka przed swoim Cieniem. Nie próbował mnie śledzić od pięciu dni.
Klucz jak zawsze leży przy okapie. Wchodzę do środka i kieruję się do salonu. Padam na kanapę, nakrywam się kocem po czubek głowy i płaczę.
Trwa to sekundy, minuty, dni, lata aż w końcu ziemia przestaje istnieć. A ja znów nie czuję nic.
Budzi mnie Kamil. Nie chce, żebym spał całą noc na kanapie, więc budzi mnie, daje mi kubek ciepłego mleka i wygania do pokoju. Pyta, czy chcę jutro znów pójść do szkoły, a ja potwierdzam, więc w sypialni nastawiam budzik. Odkładam kubek na stolik nocny. Jest w połowie pusty. Idę do łazienki, ściągam soczewki i przyglądam się sobie. Swoim dwóm różnym kolorom oczu i przeklinam je. Jedno jest tak błękitne, że przebiłoby niebo, gdyby był konkurs pod tytułem 'co jest bardziej błękitne', zaś drugie jest tak bardzo bursztynowe, że muszę odwrócić wzrok. Soczewki są super. Nadały moim oczom ciemnego koloru. Tak ciemnego, jak ma Kamil.
Moje oczy to moje przekleństwo. Dlatego odbieram ludziom wszystko, co mają, gdy w nie spojrzą. Dlatego nie patrzę ludziom w oczy, bo boje się w nich dostrzec to, co widziałem w oczach Adama.
Kamil to wyjątek. Kamil jest odporny, bo przepełnia go miłość, dobro i radość. Nie ma w sobie zła, które mógłbym rozprzestrzenić na cały jego mózg. To...
Nie czuje nóg. Za długo stałem przy umywalce. Wywalam się, towarzyszy temu głośny huk. Słyszę kroki. Wszechświat drży, ja razem z nim. Miliony kroków zanim poczuje na sobie dłonie. K r z y c z ę. Ale on nie słyszy tego krzyku tylko pisk.
– Nie płacz – prosi – Błagam, to rujnuje moją psychikę.
Leże w łóżku. Zsuwam ze stóp swoje buty. Kiedy lądują na drewnianym parkiecie, roznoszą za sobą hałas milionów samolotów zrzucających bomby. Zakrywam uszy, nie otwieram oczu.
Nie chcę żyć, nie chcę żyć, nie chcę żyć.
– Oliver – słyszę.
Sen. To był tylko sen. Jest poranek, następnego dnia, a ja nie wiem czy to była prawda, czy moja wyobraźnia. Kamil to widzi i odpowiada:
– To się stało. Wciąż chcesz tam iść?
Wiem, co sobie myśli.
Że jestem za słaby, że znów zemdleje ze strachu, że on mnie opanuje.
Ale nic nie czuję. Przyrzekam, zupełnie nic. Tylko zimno, bo mam otwarte okno, a na dworze pada deszcz. No i jeszcze miętowy oddech Kamila. Znów wstał wcześniej ode mnie. Albo w ogóle nie spał, bo kiedy bierze urlop ma czas na posprzątanie w dokumentach. On tak naprawdę nie przestaje pracować.
W końcu kiwam głową i widzę lśnienie, chwilowe zawahanie, bo patrzę się w jego oczy. Powolutku odbieram mu duszę. To przykre.
Świat pędzi dalej, a my trwamy w jednej sekundzie przez wieki. I teraz, pierwszy raz od niecałych dwóch lat, myślę, że go lubię. I jestem tak strasznie wdzięczny, że szczypią mnie oczy. Ale one zawsze szczypią...
Chyba jestem nienormalny.
Bardziej niż wczoraj.
– Dobra. W takim razie się szykuj, bo masz mało czasu – pokazał mi zegarek na swoim nadgarstku. Godzina spokojnie wystarczy.
Chyba. Tylko raz w życiu byłem w szkole. I zemdlałem.
Idę do łazienki i zakładam soczewki, ubieram się. Jest tak strasznie zimno, że decyduje się na długie spodnie i bluzę z kapturem. Uwielbiam kolorowe, ale ciemne ciuchy, dlatego spodnie są granatowe, a bluza czerwona.
Jemy śniadanie, słuchamy radia i chwilę oglądamy dokument o rozmnażaniu się lwów. Uwielbiam oglądać małe lwiątka. Są urocze, groźne, ale bezbronne. Kamil porównuje mnie do nich. Śmieje się, a potem odprowadza mnie do szkoły. W sekretariacie, a potem dyrekcji i pokoju nauczycielskim bardziej nakreśla mój charakter, czyli niemówienie i ogólnie bycie beznadziejnym. Jakaś kobieta pyta, czy będę chciał chodzić do szkolnego psychologa, ale Kamil mówi, że już jestem pod specjalną opieką. Od razu dziękuje pielęgniarce, która pojawiła się jakoś w trakcie jego wywodów. Plecak mi ciąży od zeszytów i podręczników, które już mam przeczytane. Nudziło mi się.
Gdy wychodzimy na korytarz otacza nas stado uczniów. Mrugam, ale nie znikają. Czyli tak to wygląda?
– Gdzie masz czwartą lekcje?
Mrużę oczy, a potem pokazuje mu odpowiednią ilość palców. Czuję się obserwowany.
Z boku wydaje się, że Kamil patrzy na mnie, ale on też to wyczuł i się rozgląda.
Kładzie rękę na moim ramieniu. Jest jeszcze cięższa niż książki.
– Postaraj się nie zemdleć, dobra? A, i ten chłopak, który ci pomógł, ten z twojej ławki, zna mnie, więc w razie potrzeby...
Nie zastanawia mnie to, skąd wie, że siedzi ze mną jakiś chłopak. Nawet ja nie pamiętam, z kim siedzę. Nie pamiętam żadnego chłopaka. Byłem zbyt skupiony na mdleniu, żeby się rozejrzeć.
Żegnamy się równo z dzwonkiem. Ten dźwięk powoduje, że później n i c nie słyszę. Na szczęście wiem, gdzie jest odpowiednia sala, więc idę tam. Bydło wchodzi do klasy. Są to rozmazane plamy, mnóstwo rozmazanych plamek, niczym się nie różnią. Przypominam sobie, gdzie usiadłem poprzednim razem i idę tam. Ktoś już siedzi w ławce, siadam obok, nie patrząc w bok. Odsuwam się jak najdalej mogę i wyciągam podręcznik od angielskiego.
Orientuje się, że przestałem oddychać, więc zmuszam się do wzięcia wdechu.
Pierwszy wdech. Nie wychodzi. Jeszcze raz.
I wydech.
I wdech...
Wchodzi nauczyciel. Jest to kosmicznie wysoki mężczyzna. Głową dotyka chmur. Widziałem go w pokoju nauczycielskim. Wydaje się szukać czegoś wzrokiem i odnajduje to, kiedy mnie zauważa. Uczniowie wstają, hucznie się z nim witają po angielsku i wracają na swoje miejsca. Tylko ja nie podniosłem swoich czterech liter. Zwraca to uwagę kilku osób. C z u j ę ich irytację.
Przypominam sobie o oddychaniu.
Facet sprawdza listę obecności, kiedy czyta moje imię, podnoszę rękę, ale patrzę się w ławkę. Jest fascynująco pomazana długopisami. Później obserwuję swoje palce, prostuje nogi i widzę trampki po drugiej stronie ławki, włosy blondynki naprzeciwko mnie.
Lekcja jest super, nauczyciel jeszcze bardziej. Tylko osoba obok mnie nie jest super. Nie odrywa ode mnie oczu i mam przez nią mdłości. Ale nie patrzę na nią. Ani teraz, ani na następnych trzech lekcjach. A pachnie c u do w n i e. Wielokrotnie mam ochotę przybliżyć się do swojego towarzysza i zaciągnąć się jego perfumami i utonąć w nich i płynąć, płynąć, płynąć...
Nikt nie próbuje ze mną nawiązać kontaktu. Mruczą tylko coś pod nosami i kilka razy usłyszałem swoje imię, ale nie wiem czy mówili o mnie, czy o kimś, kto nazywa się tak samo. Na przerwach czytam książkę i jem ciastka, które zrobiłem wczoraj.
Na lekcji wychowawczej dzieję się coś nie z tej ziemi. Kiedy wchodzę do klasy, w której już są moje rzeczy, bo miałem w tek klasie poprzednie zajęcia, otwieram książkę, a z niej wylatuję mała karteczka. Podnoszę ją z ziemi, rejestrując równocześnie, że mój towarzysz zajmuje swoje miejsce, więc przysuwam się do kaloryfera.
Na kartce jest napisane:
Cześć. Mam pytanie. Skąd wytrzasnąłeś te ciastka?
Niewidoczny kolega obok Ciebie.
Stwierdzam, że jest dziwny. Albo głodny. Ale bardziej dziwny, bo nie słyszę, żeby burczało mu w brzuchu. Nigdy nie próbował mnie zagadać, nigdy mnie nie szturchnął chcąc zwrócić moja uwagę. A teraz pyta. O ciastka.
Nie mam zamiaru mu odpisać, więc wkładam kartkę między strony książki. Posłuży mi jako zakładka. Ale myślę też o czymś innym. Z powrotem kładę liścik na ławce, na jego drugiej stronie piszę jedno słowo i wkładam papierek do otwartej śniadaniówki, którą popycham w prawo.
Później słyszę ciche chrupanie, które brzmi, jakby moje ciastka jadł królik.
Mój towarzysz jest dziwny, a ja jestem głupi.
Jednak to pierwszy akt odwagi z mojej strony od lat. Jestem z siebie dumny.
– Naprawdę to zrobiłeś?! – krzyczy.
Odsuwam się, widzi to i mnie uspokaja. Źle zinterpretowałem jego reakcje. Ale jakkolwiek bardzo był się nie starał, nie jestem w stanie odebrać tego inaczej niż wyrzut, oskarżenie, coś złego.
Patrzę na swoje stopy i zastanawiam się, ilu jest takich chłopaków jak ja. Może kilku lub kilkunastu na całej planecie. Chłopaków, który powinni być chłopakami, a nie tym czymś.
Kamil robi krok w przód, ja robie krok w tył.
Uciekam do pokoju i zamykam się na klucz.
Jestem beznadziejny.
Ściągam grube skarpety, które zastępują mi kapcie i sprawdzam stan swoich stóp. Kilka bąbli i po jednej dużej ranie. Wcieram w to maść kupioną w supermarkecie bez zgody Kamila. Nigdy nie wszedłbym do apteki, bo tam trzeba porozumieć się z farmaceutą. Przyklejam po jednym wielkim plastrze.
Szarpię włosy.
Miliard razy klnę na siebie w myślach i biorę się za ubranie w ciuchy do biegania. Jest wcześniej niż zazwyczaj. Staram się biegać o tej samej porze każdego dnia, a teraz łamię swoją jedyną zasadę w tym normalnym życiu. Tego dnia mój Cień nie podąża za mną. Może dlatego że lekko kropi, a może ze względu na godzinę, ale kiedy zbliżam się do wierzby płaczącej, dostrzegam go. Gwałtownie się zatrzymuje. Patrzę na zegarek na nadgarstku. Normalnie wyszedłbym z domu o tej godzinie, a nie kończył bieg. Mój Cień ma na sobie podobną kurtkę przeciwdeszczową. Siedzi na ławce i grzebie w telefonie. Myśl, która pojawia się w mojej głowie jest zupełnie niedorzeczna i przerażająca, ale zakiełkowała.
Czy on czeka na m n i e? Każdego dnia? Po co?
Okazuje się, że to chłopak. Wstaje i rozgrzewa się w miejscu. Jest wysoki i wydaje się, że wiele czasu spędza na siłowni. Jego umięśnione nogi są odsłonięte, dlatego tak mi się wydaje.
Mrugam, kiedy kropla deszczu wpada mi wprost do oka, ale szybko wracam do obserwowania chłopaka. Wiatr, który zwiewa mój kaptur, zwiewa także jego i okazuje się, że to krótkowłosy brunet. Kiedy on to robi i ja naciągam kaptur na głowę. Wkładam ręce do kieszeni i bujam się na piętach, nie przerywając obserwacji. Cień co chwilę patrzy na swój zegarek, a potem kieruje wzrok w kierunku, w którym zwykle wybiegam. I nie mam więcej wątpliwości. Ale dlaczego ja?
Nagle chłopak sztywnieje i obraca się w moją stronę. Może wyczuł, że jest obserwowany, a może przyszło mu do głowy, że mogę kończyć swój bieg. Szybko odwracam się, aby obserwować go kątem oka zasłoniętym przez mokre włosy.
Stoimy i bezsensu gapimy się na siebie, a deszcz przybiera na sile. Odchylam głowę do góry i patrzę na niebo. Odruchowo wyciągam rękę z kieszeni, ale nie wyrzucam jej w górę.
Marszem ruszam do domu. Po drodze mijam Cień w odległości kilku metrów. Idzie za mną. Nie wiem, czego oczekiwać. Będzie iść za mną do samego domu, a może dogoni mnie i będzie próbować nawiązać konwersację? Albo po prostu wraca do siebie, a droga jest podobna?
Mam przemoknięte buty i spodnie. Ubranie klei się do mojego ciała i denerwuje, a deszcz przybiera na sile coraz bardziej.
Myślę o Kamilu, szkole i książkach. Staram się nie słuchać kroków za sobą i skupić się na drodze, ale nie mam tak dobrej podzielności uwagi. Mija mnie auto i ochlapuje mnie wodą. Wzdycham. Grzmi, a ja sztywnieje. Po chwili widać błyskawice. Zatrzymuje się.
– Uważaj – czuje dotyk na biodrach, który przyciąga mnie do czyjejś klatki piersiowej. W miejscu, w którym stałem pojawia się samochód.
O Boże.
O Boże...
O d d y c h a j. Oddychaj.
Nie oddycham.
Ale dłonie mnie puszczają zanim zdążę wykonać jakikolwiek ruch.
Przypomina mi się, jak na początku bałem się w s z y s t k i e g o. Nawet Kamil nie mógł mnie dotknąć, ale to minęło, kiedy potrzebowałem jego bliskości. Każdy potrzebuje dotyku, bliskości osób, poczuć w czyjś ramionach, że jest się... potrzebnym. Nie, może nie to, ale przytulenie naprawdę pomaga.
To właśnie poczułem przez jedną sekundę, a dziwne uczucia wciąż się we mnie kłębią.
Wciąż czuję, że stoi blisko, ale słyszę też burze, dlatego kontynuuję powrót do domu. Cień nie idzie ze mną.
Wciąż słyszę jego głos. I skądś go kojarzę.
6 września, środa.
Siadam przy szkolnej ławce i otwieram podręcznik od rozszerzonej historii, a obok mnie pojawia się osoba, z którą dzielę ławkę. Kładzie obok moją śniadaniówkę. Otwieram ją, żeby włożyć kromki. W środku jest kartka.
Były dobre.
Mógłbyś się odezwać?
Dziękuję. G.
G. parska śmiechem. Jest miły i gardłowy, szczery.
Ja oczywiście się nie odzywam i resztę lekcji czuję na sobie jego wzrok.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro