Rozdział 1
A mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat.
— Ashtad, skup się i spróbuj jeszcze raz — polecił surowy głos nauczyciela.
Książę, szachzad, skinął głową i machnął dłonią, zataczając małe kółko. Natychmiast w jego dłoni pojawił się niewielki płomień ognia, delikatnie łaskocząc go swoim ciepłem. Zamknął oczy, powoli wypuszczając powietrze i wyciągnął przed siebie obie ręce.
Tak jak nauczyciel tłumaczył, oczami wyobraźni spróbował zobaczyć płomienie tańczące na drugiej dłoni.
— Nie ruszaj palcami. Masz być nieruchomy niczym kamień.
Ashtad zmarszczył brwi, starajac się skupić na znaku. Choć w samej magii był dość sprawny, nigdy nie był prawdziwym mistrzem. A zwłaszcza w próbach nie wykonywania rękoma żadnych ruchów. Czasem nawet zazdrościł Abrarowi, swojemu bratu, że jemu znaki nieruchome przychodziły z łatwością i nie musiał trenować aż tyle.
(Starszy z braci powtarzał że to dlatego, że Abrar miał do opanowania jedynie cztery aspekty magii, co było wynikiem co najwyżej przeciętnym, a Ashtad aż siedem)
Poczuł już na opuszkach palców ciepło i przeskakujące iskry i…
I nic więcej. Delikatne ciepło i kilka iskier.
Otworzył oczy, krzywiąc się i opuścił ręce, zaraz zaciskając je w pięści.
— To niewykonalne! — Krzyknął chłopak i momentalnie wokół niego pojawiły się płomienie, buchając gorącem.
Każdy inny odsunalby się od kręgu ognia, wiedząc jak bardzo Ashtad nie panował nad magią w emocjach. Hilal jednak uśmiechnął się krzywo i machnął dłonią, spokojnie gasząc płomienie złości chłopaka.
— Jak widać nie niewykonalne. Musisz się skupić i nie dać się ponieść emocjom.
Książę przedrzeźnił go pod nosem. Łatwo powiedzieć, trudnej zrobić. Zwłaszcza gdy nie zawiązało się paktu z dżinem.
Magia wymagała odpowiednich ruchów rękoma, zataczania nimi kręgów czy pokazywania co chce się osiągnąć. Najlepsi w swojej dziedzinie magowie potrafili jednak sama myślą podpalać wrogów, czy wywoływać wywoływać u nich halucynacje. Szach, jako że sam nie potrafił, rekompensował sobie wymagając od dzieci opanowania tej trudnej techniki. I o ile w przypadku młodszego z synów szło niezle, o tyle pierworodny mężczyzny pozostawiał wiele do życzenia i nawet największy Mag w Xeres nie mógł nic poradzić.
Chłopak zamknął oczy i spróbował powtórzyć ćwiczenie. Zanim jednak zdążył się zirytować ponownie, drzwi do sali w której ćwiczyli otworzyły się z głośnym hukiem.
Dokładniej mówiąc — wypadły z zawiasów.
W przejściu stał lekko przestraszony, na oko osiemnastoletni, chłopak z brązowymi skrzydłami wyrastającymi z pleców, simir. Chyba simir? Nikt tak naprawdę nie znał rodziców Arzama, dlatego nie był też w stanie powiedzieć, jakiej był rasy. Na pewno nie był człowiekiem. Obok niego przebiegł znacznie wyższy chłopak w podobnym wieku. Saddam wbiegł do sali z wyraźnym podekscytowaniem.
— Rozumiem że nie wiecie do czego służą drzwi?
Hilal spojrzał na chłopców, zakładając ręce na piersi. Złote oko błysnęło pogardą. Nie po to zakładał znaki na wejście, aby byle dzieciak je niszczył. Miały być odporne na ogień i większość zaklęć, tak aby można było w pokoju ćwiczyć magię bez żadnych ograniczeń. Jak się jednak okazało nie były odporne na odpornego na magię, krnąbrnego mieszańca.
— Chciałem je tylko otworzyć, nie wiedziałem że są obłożone tak mocnymi znakami. — wyjaśnił, kuląc się simir i chowając dłonie za siebie.
Miał ogromny talent magiczny, niezwykłą odporność na wszelkie znaki i potencjał, którym przewyższał wszystkich magów na świecie. Czasem jednak jego interakcje z magią miały...nieprzewidziane efekty.
Zresztą, Hilal powinien się cieszyć, że skończyło się na uszkodzeniu tylko drzwi, a nie na rozwaleniu w pył połowy pałacu.
— Coś ty. To było świetne. — Ashtad podszedł do przyjaciela I pokrzepiająco poklepał go po ramieniu. — I bardzo naukowe, wiemy że drzwi też nie są odporne na twoją magię. I że próba zdjęcia znaków kończy się zepsuciem zawiasów.
— Nie na tym polega nauka. To było niepotrzebne zniszczenie mienia szacha. — Zauważył nauczyciel, mierząc skrzydlatego surowym spojrzeniem.
— Przepraszam ja-
— Nie ma za co przepraszać — Przerwał mu syn szacha. — To też mój pałac i moje drzwi i ja nie uważam tego za coś złego. To niesamowite, że nawet tak potężne znaki nic ci nie robią!
— Zamek jest własnością szaha, a ty nim jeszcze nie jesteś.
— Szach was woła. — wtrącił się jeszcze Saddam, póki między uczniem a nauczycielem nie wybuchła walka.
Nie, żeby jego starania cokolwiek dały.
— Ha, sam to powiedziałeś! Jeszcze! Ale za kilka lat nim będę. I wtedy Arazm zostanie moim najwyższym magiem, a ciebie zwolnię. — Odparł z pełnym przekonaniem chłopak.
— Nie wiem.
Hilal z jakiegoś niewiadomego mu powodu był nie w humorze do rozmów. Zaś jego dżin, (zwykle bardziej rozmowny) był niewidoczny dla wszystkich poza właścicielem.
— Możesz powiedzieć dżinowi żeby się pojawił?
— Nie.
Pierwszy Mag naprawdę jednak nie chciał rozmawiać. Ciszę przewało dopiero skrzypienie ogromnych drzwi, prowadzących do sali z mapą.
Sala była piękna, tak jak każda w pałacu. Sufit był wykładany lustrami, przez co chociaż pokój nie był wcale wysoki, wydawał się sięgać nieba. Mimo niewielkich okien, zapewniających prywatność, nie było tam ciemno. Przeciwnie, światło świec odbijało się od jasnoniebieskich kafelków na ścianach i szklanej mozaiki pejzażu miasta, tworząc wrażenie, że zebrani siedzą w altanie, a nie w ciemnym kącie.
Na środku stał stół ze stworzoną magią, niezwykle realistyczną makietą imperium. Góry, miasta, twierdze — wszystko to było odwzorowane, w celu lepszego planowania ruchów wojsk i spraw państwa.
Na wschodniej stronie makiety wznosiła się kamienna ściana, wyższa niż jakąkolwiek góra. Granica.
Nad tym stał pochylony władca, w towarzystwie trzech innych osób — podstarzałej kapłanki w złotej szacie, najważniejszej wieszczki w Xeres, oraz kogoś innego, kogo chłopak nigdy nie widział. Po samym jego ubraniu można się było domyślić, że jest generałem z Kartlos, terenów zmiennokształtnych.
No i Abrar. Srebrne dziecko. Młodszy z synów szacha, tak podobny do brata a zarazem tak różny. Taki sam nos, podobna wysportowana budowa, oboje mieli też ciemne włosy. Byli też w tym samym wieku, więc na obu twarzach pojawiały się pierwsze ślady zarostu.
Różnic było jednak więcej. Chociażby ich ubiór – starszy z braci nosił czerwone szaty, żółte albo pomarańczowe. Przywodzące na myśl płomienie. Młodszy ubierał się w błękit. Krolewski, w takich odcieniach, jak królewska krew. Krew, której sam nie posiadał.
— Wasza wysokość.
Mag ukłonił się sztywno, zwracajac się do władcy. Szach spojrzał na nowo przybych i jedynie skinął głową na powitanie.
— W końcu jesteście. Dobrze. Powtórz, to co mówiłeś. — władca zwrócił się do żołnierza.
— Tak jest — Zmiennokształtny skinął głową, a potem wskazał ręką punkty na mapie.
— Tu, tu i tu w Granicy pojawiły pojawiły pęknięcia. Niektóre sięgają kilka metrów wzwyż. Początkowo byliśmy pewni że to dżiny, ale nikt nie doniósł o żadnych niezwykłych wydarzeniach w okolicy, nie natrafiliśmy też na żadne ślady ich obecności w pobliżu pęknięć.
Najwyższa Kapłanka pokiwała głową w zamyśleniu, a potem odezwała się pełnym mocy głosem.
— Zanim jego wysokość shahzad i Pierwszy Mag weszli, miałam zaproponować, należy oczywiście wpierw zapytać Bogów, ale może… Może należałoby jakoś załatać te pęknięcia? — Uwadze kobiety nie uszło zmarszczenie brwi Hilala, które dobitnie sugerowało, ze zamierzał wyśmiać jej propozycję. Zanim jednak zdążył się odezwać, to kontyuowała — Nie będzie to wymagało przecież niszczenia skały, a przy odpowiednich znakach nie dałoby się odróżnić gdzie było pęknięcie. Taka informacja, gdyby wyciekła, mogłaby wywołać chaos. Zarówno w poddanych, jak i innych władców. Nie możemy sobie pozwolić na kolejną wojnę.
— To prawda. Te szakale z Derlet na pewno uznają nas za niegodnych pilnowania Granicy i spróbują odebrać nasze tereny. — żołnierz skinął głową energicznie, od razu oburzając się na samą myśl o głównym rywalu jego ojczyzny.
Władca zamyślił się i machnął dłonią nad magiczną makietą imperium, a we wskazanych przez generała miejscach pojawiły się małe, zielone światełka.
— Nilou, zapytasz Bogów o to co powinniśmy zrobić i czy ewentualna próba załatania ich nie pogorszy sprawy. Od czasu do czasu jakiś żołnierz ma patrolowac teren. Pęknięcia nie wydają się na tyle poważne, aby coś nam zagrażało, jednak nie wolno tego lekceważyć.
Żołnierz wyraźnie się zawstydził, chociaż skinął głową posłusznie. Widząc jednak, że władca nie zamierza kontynuować spotkania, zebrał się na odwagę. Podrapał się w głowę i wystąpił krok do przodu.
— Wasza wysokość… Bo-bo to jeszcze nie wszystko. To może zabrzmieć nierealnie, ale…
Zmiennokształtny wziął głęboki wdech, nerwowo zamiatając zakończonym pędzelkiem ogonem ziemię i wskazał jedno z miejsc na Granicy, niezbyt daleko od najważniejszego miasta satrapii.
— Tu jest tunel.
Przez chwilę, ułamek sekundy zapadła cisza. A potem cała pozostała piątka, jakby na jakiś sygnał, wyrzuciła z siebie głośne i zszokowane:
— Co?
— Tunel. Przejście. Nikt jeszcze nie sprawdzał, czy na pewno jest mozliwe przejść na druga stronę, ale… — Generał na chwilę urwał, jakby się wahając, a potem odchrząknął i kontyuował, nieco zakłopotany, tak jakby sam zdawał sobie sprawę, jak bezsensowie jego słowa brzmiały. — Ale wygląda jakby faktycznie było to prawdziwe przejście.
Miał rację. Brzmiało nierealnie. Absolutnie nierealnie, głupio i niedorzecznie. Ale w obliczu doniesień o pęknięciach… Przez myśl młodego księcia przeszło, że zaiste, przyszło im żyć w niezwykłych czasach.
— Byłem tam i na własne oczy widziałem. Pęknięcie w w wysokie z około dwa metry i głębokie na tyle, że z zewnątrz nie widać końca.
Zapadła cisza, przerwana tylko krótkim “Bogowie…”, które wyrwało się kapłance. Mimo swojego wieku nigdy jeszcze nie słyszała nic takiego. Kobieta pośpiesznie spojrzała na swojego władcę i z lekkim przestrachem zaczęła wyjaśniać.
— Nie wiedziałam nic o tym, Jaśniejący Ahura by powiedzieli mi, gdyby to była ich sprawka.
Spojrzała na władcę. Mężczyzna patrzył na mapę z kamiennym wyrazem twarzy, tak jakby informacja ta nie zrobiła na nim wrażenia. Zawsze w kobiecie budziło podziw, że bez względu na to co się działo, był w stanie szybko przywrócić powagę i krolewski ton.
— Nie wątpię w to. — Władca zaklął pod nosem, pocierając nos z irytacją. — Demony, czemu to musi się dziać akurat gdy za progiem mamy wesele. To ma pozostać ściśle tajna informacja. Jeśli rozprzestrzeni się, przysięgam na Ahura, że polecą głowy.
— Oczywiście. Powiedziałem moim żołnierzom że mają się tam nie zbliżać i pilnować aby nikt nie zapuszczał się w okolice bo odkryto tam ślady potężnych dżinów piasku.
— Bardzo dobrze generale Askhari.
Zmiennokształtny słysząc słowa pochwały od władcy zamerdał krótko ogonem.
Szach Ardashir był człowiekiem surowym i wymagającym, pochwała z jego ust była czymś rzadkim i cennym. Zwłaszcza dla tak młodego generała, który nie wywodził się nawet z potężnego rodu.
— A jeśli to faktycznie dżiny? — wtrącił się Ashtad, patrząc z niedowierzaniem na twarzy na dorosłych. — Bogowie nic nie wiedzą, a przecież przed czymś tak ważnym by objawili się kapłanom, tak?
Abrar wbił mu łokieć w bok, starając się przekazać bratu, ze to nie pora na dyskusje i że najlepiej byłoby, gdyby się zamknął. Podczas obrad nie powinni się odzywać, ojciec chciał aby jedynie uczyli się, jak wygląda panowanie nad państwem.
— Mieliśmy te rozmowę już kiedyś.
Zauważył władca, odwracając się w stronę starszego syna. — Nie jesteś tu aby się odzywać.
— Nie możemy wykluczyć takiej opcji.
— Możemy.
W pokoju pojawiła się niewysoka dziewczyna, o ciemnych włosach i całych czarnych oczach. Dżin. Zemsta.
— To nie ktoś mojej rasy. Mogłabym to wyczuć. A to… — spojrzała z odrazą na wznosząca się na mapie Granicę — To jest dzieło Bogów. I tylko oni mają nad nią władze.
Słowa dżina ucięty wszelkie wątpliwości. Jako istoty prawie boskie, dżiny wiedziały znacznie więcej niż śmiertelnicy, zarówno w temacie teraźniejszości, jak i przyszłości. Dlatego jeśli dżin twierdził, że coś działa tak a nie inaczej, nikt nie miał prawa tego zakwestionować.
— Wasza wysokość, jeśli mogę coś zaproponować… — Jak do tej pory milczący Mag odezwał się w końcu. — Ktoś powinien to sprawdzić.
— Masz rację. Ktoś bardziej znający się na magii, niż prosty żołnierz. — Władca skinął głową. W myślach już pewnie układał kolejne, dalsze plany. — Ty i twój dżin… W razie, gdyby istoty żyjące po drugiej stronie nie były przyjazne ludziom, moglibyście się obronić. Dalsze instrukcje omówimy w cztery oczy.
Zarówno Hilal, jak i towarzysząca mu Zemsta pokiwali głową. Po samych spojrzeniach i delikatnych ruchach (lekko przechylonej w lewo głowie Zemsty i przymrużonych oczach Maga) każdy kto znał parę dłużej mógł powiedzieć, że przenieśli rozmowę na płaszczyznę, na której nikt poza nimi samymi nie mógł usłyszeć.
Ashtad… w zasadzie się ucieszył z takiego przebiegu sprawy. Nadal to brzmiało absurdalnie, ale przynajmniej wkrótce nie będzie musiał spędzać czasu ze znienawidzonym nauczycielem. Kłębiło się w nim jednak za dużo uczuć i pytan, aby jakkolwiek się cieszyć. Nie chciał milczeć, to na pewno. Bogowie, taka rzecz może się wydarzyć tylko raz, chłopak pragnął jakkolwiek odcisnąć się w historii. Zresztą, jak słuchanie miałoby pomóc mu stać się wspaniałym władcą?
— Może powinniśmy popytać wieszczów czy mieli jakieś dziwne wizję związane z Granicą?
— Ashtad! — Syknął stojący obok brat.
— Ashtad. — Powiedział patrzący na niego surowo ojciec.
— Próbuję pomóc. Kiedyś być może to ja będę stał nad tym stołem z generałami. — Chłopak spojrzał na ojca, zakładając ręce na piersi.
— Dlatego pozwoliłem się być na spotkaniach wagi państwowej, aby się nauczyć.
— Nie nauczę się niczego po prostu stojąc!
— Ashtad, zachowuj się jak na Twój wiek i twoją pozycje przystało. Jesteś dorosłym mężczyzną.
— I dlatego powinienem się móc wypowiedzieć. Nie jestem już dzieckiem, więc nie mozesz mnie tak traktować.
— Więc przestań się zachowywać jak dziecko.
Mężczyzna odwrócił się od syna, pochylając się nad mapą. Brew delikatnie drgała w złości.
— Jeśli sprawy państwowe cie nie interesują, to możesz sobie pójść.
Książę nie drgnął nawet, wciąż wbijając w ojca pełen wyrzutu wzrok, aż w końcu, widząc że ten nic nie doda, odwrócił się powoli i z wysoko uniesioną głową ruszył w stronę drzwi, uznając że przedstawienie skończone.
— Ashtad.
Na dźwięk głosu ojca Ashtad zatrzymał się tuż przy potężnych drewnianych drzwiach i spojrzał na niego z wyczekiwaniem.
— To, co tu usłyszałeś jest ściśle tajne i nikt nie może się dowiedzieć, czy to jasne?
Chłopak skinął głową i zaraz zamknęły się za nim drzwi.
Władca potarł nasadę nosa z rozdrażnieniem.
— Kontynuujmy proszę.
•••
Świece na korytarzu to buchały płomieniem większym, niż powinny, rzucając złote światło na mozaiki i opaloną, ciemna twarz, to gasły, gdy Ashtad je mijał.
— Nie wierzę że on jest taki uparty. Dlaczego Bogowie pokarali mnie takim ojcem?
Głos chłopaka odbił się echem w pustym korytarzu. Zatrzymał się i spojrzał na dekoracyjną mozaikę przedstawiającą jakiegoś jego przodka walczącego z lwem.
— Jestem dorosły. Dlaczego on pamięta o tym tylko, gdy mu pasuje?
Nie dostał odpowiedzi.
Zza rogu wyskoczyły na niego dwa psy, goniąc za wyraźnie przestraszonym kotem.
— Hej, Irakli!
Jedno że zwierząt, czarny niczym atrament i podobny wilkowi pies, zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na chłopaka zdecydowanie zbyt inteligentnym jak na zwierzę wzrokiem.
— Jak Khadija zobaczy że znowu gonisz jej kota to cię rozerwie na strzępy.
Zwierzę szczęknęło urażone, otrzepało się i na jego miejscu stanął niski, czarnowłosy chłopak.
— Tak, a Menna jak się dowie to powie ze jestem dobrym psem i każe mnie ułaskawić. — Wzruszył ramionami i cmoknął na drugiego psa, który posłusznie wrocil do właściciela. — Zresztą, co ja poradzę, Zwiad robi takie urocze oczy.
Chowaniec, jakby rozumiał dokładnie o czym mowa (nie wiadomo, zmiennokształtny nie był najlepszy w opisywaniu oczywistych dla niego rzeczy), położył uszy po sobie i spojrzał najbardziej uroczymi, szczeniackimi oczami, jakie książę widział. Faktycznie, ciężko było się oprzeć czemuś takiemu, zwłaszcza gdy się dołożyło rozumienie zwierząt na znacznie wyższym poziomie niż jakikolwiek człowiek.
— Obawiam się, że to nie wystarczy aby ją przekonać. — powiedział szachzad, kucając i głaskając chowańca.
Zmiennokształtny przewrócił oczami. Ksieżbiczka była upierdliwa. Nie lubiła psów i nadal wyraźnie miała mu za złe wypadek sprzed lat.
(Miał wtedy jedenaście lat. W takim wieku i takiej sytuacji, każdy by mógł kogoś pogryźć.)
Na widok przyjaciela w głowie Ashtada zaczął powoli formułować się pewien pomysł. Zapewne głupi, ale zabawny.
— W ogóle, wiesz gdzie reszta? Muszę wam coś powiedzieć.
— Pewnie tam gdzie zawsze. Nie widziałem ich od kiedy próbowali naprawić drzwi. A to było już chwilę temu. — Zmiennokształtny wzruszył ramionami.
— Skończyli już?
— Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Zwiad Chciał się przywitać z Arzamem i… No. Zagroził że będzie nad nami latać butzowa chmura jak nie zostawimy ich w spokoju. — Irakli skrzywił się z niezadowoleniem. Wiedział, że to było tylko droczenie się, ale biedny pies nadal bał się burzy, po tym jak kiedyś przez trzy dni latała nad nim mała chmura.
Ashtad zachichotał, domyślając się reszty. Irakli musiał zwiewać aż się za nim kurzyło. Aż prawie żałował, że nie widział tego co własne oczy.
Ruszyli przypominającym labirynt korytarzem. Gdyby nie dorastali w pałacu, pewnie mogliby się zgubić.
— A w ogóle gdzie się podziewałeś przez cały poranek? — Zapytał szachzad, uświadamiając sobie ze nie widział przyjaciela od śniadania.
— Pisałem list do matek. Wczoraj dostałem odpowiedź i no… Sam rozumiesz.
Chłopak pokiwał głową.
Absolutnie nie rozumiał.
Ani przywiązania Irakli do rodziny, ani dlaczego pisał tak długie listy, ani nic. On by był wniebowzięty, gdyby mógł spędzić bliżej nieokreślony czas z dala od macochy i ojca.
Przez szklane drzwi na marmurową posadzkę padało kolorowe światło, malując na niec fantazyjne wzory, kwiaty, pejzaże i portrety zwierząt. Nawet boczne wejście do ogrodu świadczyło o bogactwie władców Xeres.
Ashtad jednak nigdy nie zwracał na to uwagę. (Uwagi) Ani na witraże ani na mozaiki.
Pchnął drzwi nieco zbyt mocno, przez co uderzyły o ścianę z groźnym hukiem. Chłopak nie zwracając na to uwagi wyszedł na zewnątrz, bardziej zainteresowany ciepłym słońcem na własnej twarzy, niż możliwym uszkodzeniem wiekowych drzwi.
Zmiennokształtny lekko przestraszony został w tyle, przygląda się witrażowi… Wszystko jednak pozostało na swoim miejscu. Całe szczęście.
— Zwiad, za chwilę wrócę. Idź do księżniczki Menny poszczekać na chomiki, dobrze puszku mój? — Irakli kucnął przy psie, miziajac go. Niestety cztery łapy nie pozwalały chowańcowi wspinać się.
Ogród był naprawdę piękny – symetryczny, zielony i z wypełnionym rybami źródłem na środku. Bujną trawę przecinały wijące się ścieżki wysypane małymi, śnieżno białymi kamyczkami sprowadzanymi z dalekich krajów. Rośliny posadzone były w fantazyjne, geometryczne i kaligraficzne wzory, formując kolejne obrazy, a nawet słowa, zmieniane co jakiś czas, gdy tylko jedne kwiaty przekwitły. Tu i ówdzie znajdowały się kamienne altany i ławki, pozwalające wysoko urodzonym odpocząć w cieniu czy porozmawiać na osobności. Kwitnące krzaki i drzewa miały zastosowanie nie tylko estetyczne ale i były składnikami znaków czy eliksirów.
To akurat Ashtad zapamiętał z lekcji, tylko dlatego że kiedyś w nocy, w pełnię wybrali się we czwórkę na zbieranie liści do jakiegos specyfiku, który podobno pomagał zobaczyć przyszłość.
(Co prawda książę nie dostrzegł przyszłości, raczej nowe, nieznane mu dotąd kolory, ale i tak się świetnie bawił.)
Ogród wraz z pałacem otaczał wysoki, kamienny mur, który miał chronić rodzinę królewską. Wszystkie trzy bramy były pilnie pilnowane przez strażników, którzy nie pozwalali niestety nastolatkom wymykać się z pałacu. Nawet gorzej – gdy ich przyłapywali, odprowadzali na lekcję. A nie na tym polegało uciekanie, aby wracać po pięciu minutach. Zresztą, nic tak nie irytowało ich, jak odprowadzanie do pałacu. Wszyscy poza Iraklim byli dorośli, nie powinni być więc traktowani jak dzieci.
Nastolatkowie wspięli się na drzewo rosnące przy kamiennej ścianie, wsparli się o wystającą cegłę i już po chwili stali na murze otaczającym pałac.
Tam, czekając na nich siedział Arzam. Simir uśmiechnął się na ich widok i z trzaskiem zamknął czytaną książkę z zaklęciami. Wystarczyły dwa krótkie ruchy dłonią, aby ogromne tomiszcze zmniejszyło się na tyle, że spokojnie mieściło się w jednej dłoni.
Z ziemi po drugiej stronie pomachał im Saddam, otrzepujac się z kurzu. Widocznie przed chwilą dopiero przeszedł przez mur.
— Strasznie długo to spotkanie trwało. — Powiedział skrzydlaty, chowając książkę do przyczepionego do paska woreczka.
— Taaa. Ale dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Tylko może zejdźmy stąd, bo jak usłyszysz to padniesz. — Odparł Ashtad szczerząc się.
— Czy to w ogóle legalne? Aby mówić nam, co się dzieje na tajnych obradach z królem? — Zapytał niby poważnym tonem Irakli. Zaraz jednak również uśmiechnął. Nie potrafił zachować powagi, gdy jego najlepszy przyjaciel się śmiał.
— Złaźcie, ja też chcę wiedzieć! — Z dołu dobiegający do nich podniesiony głos Saddama.
Mur był obarczony zaklęciami neutralizującymi wszystkie aspekty magii, uniemożliwiając potencjalnym włamywaczom użycie zaklęć do wejścia. Na szczęście nie dotyczyły one Arzama, który jako fenomen na skalę światową był nie tylko odporny na zaklęcia defensywne, ale też urodził się ze skrzydłami, które umożliwiały mu latanie, nawet z pasażerem.
...Ten "lot z pasażerem" to pewne wyolbrzymienie. Potrafił zlecieć z kilkumetrowego muru, nie zabijając siebie ani trzymającej się go kurczowo osoby. Chłopcy wypróbowali to już nieraz, uciekając z pałacu.
Za każdym jednak razem lądowanie nie było najprzyjemniejsze i kończyło się siniakami.
Granatowa krew popłynęła z zadrapania na dłoniach Ashtada, którymi zamortyzował upadek na ziemię. Chłopak wstał i otrzepał zakurzone spodnie, wcierając w nie krew.
— To gdzie idziemy?
— Ojciec wyjechał dopilnować sprzedaży kopalnii, więc poza służbą nikogo nie będzie. — Powiedział Saddam, poprawiając turban, aby nie opadał mu na oczy i wyglądał dostojniej.
—Świetnie. — Przyklasnął Ashtad.
Uwielbiał, gdy ojciec Saddama, Hamed, wyjeżdżał z letniej rezydencji, zostawiając syna samego. Nawet jeśli niewielka posiadłość w środku miasta przy pałacu krolewskim była niczym lepianka, to była pusta. A to znaczyło, że szansa na słuchanie czyjegoś gderania, jak bardzo nieodpowiedzialni są, spadała drastycznie.
Cała czwórka skierowała się w stronę miasta. Orchus miało piaskowy kolor, cegły i kamienia z których wykonane były niemal wszystkie budynki. Jedyne okruchy innego koloru znajdowały się bliżej centralnego placu i światyni. Małe okna każdego mijanego domu były zasłonięte, starajac się nie wpuszczać ukropu do chłodnych pomieszczeń. Zazwyczaj każda uliczka tętniła życiem, czy to dzięki zwykłym mieszkańcom, załatwiającym swoje sprawy, czy to dzięki kupcom, którzy przyjeżdżali z daleka oferując egzotyczne przyprawy, herbaty z plantacjiktóre wymagały chłodniejszego klimatu czy owoce które rosły jedynie w wysokich górach. Przez większość roku stolica tętniła życiem od świtu do północy, jednak w księżycu lwa, słońce świeciło najmocniej i najdłużej, odbierając chęci do ruszenia się z domu.
Zwłaszcza tego roku, gdy wszyscy historycy zgodzili się — Bogowie nie byli łaskawi, zsyłali na Xeres najsuchszy i najgorętszy księżyc lwa od lat.
●○●○●
— Co masz na myśli przez "przejscie"?
— Że Nieprzebyta nie jest juz adekwatną nazwą.
— Wysłałaś tam już kogoś?
— Nie, czekałam na was z decyzją.
— Ale chyba rozstawiłaś kogoś w pobliżu do pilnowania?
— Oczywiście Lazar, za kogo mnie uważasz?
— Dobrze, nie sprzeczajcie się.
— To jeszcze nie jest sprzeczka. Choć mogłaby.
— Wróćmy do tematu. Co zamierzacie zrobić?
— Na pewno nie mówimy nikomu.
— Ktoś powinien skontaktować się z Bogami. Lazar?
— Nie patrz na mnie, ja nie jestem kapłanem.
— Jesteś półkrwi, powinni ci odpowiedzieć.
— Powinniśmy wtajemniczyć kapłanów albo jakichś widzących.
— Wykluczone. Im mniej osób wie, tym lepiej.
— To co niby? Mamy czekać.
— To chyba najlepsza opcja.
— Nie, nie możemy czekać.
— Właśnie, co jeśli ktoś, albo coś gorsza, coś przejdzie z drugiej strony do nas?
— A jaka jest na to szansa?
— Kogoś powinniśmy wysłać.
— Duża szansa, Esther. Bardzo duża.
— To co robimy?
— Wyślijmu kogoś do pilnowania jej przez cały czas.
— Kogo?
— Mam zaufane psy.
— Nie, lepsza będzie miedzynarodowa grupa.
— Po kilku żołnierzy z każdego państwa, na przemian stojących w pobliżu?
— Bogowie… To tak, jakby chcieli abyśmy się zjednoczyli…
— Nie bluźnij Cvetka.
.
.
.
.
.
Z naprawdę ogromną radością witam was w pierwszym rozdziale "Czerwonego Tronu"! Naprawdę nie wiecie jak długo pracuje nad tą historią, dlatego mam nadzieję że spodoba wam się i że nikt nie czuje się przytłoczony ilością nazw własnych.
Postaram się aby rozdziały pojawiały się regularnie, co miesiąc.
Mam nadzieję że ten dzień minął wam przyjemnie <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro