:]
Nocny wiatr rozwiewał ich włosy, gdzieś z tyłu można było usłyszeć auta, poruszające się z dużą prędkością po autostradzie. Stali oni na jakimś uboczu, daleko od miasta czy czegoś, co by im przeszkadzało. Przez to, że było już ciemno, to praktycznie nic nie było widać. Jedynym, co dawało im jakąkolwiek wizje, był księżyc wraz z gwiazdami. Dwóch mężczyzn, stojących naprzeciw siebie w dużej odległości.
Pierwszy to ten wyższy, umięśniony, o brązowych włosach i tego samego koloru oczach. Był ubrany w swój mundur policyjny z rondlem na głowie, który założył pierwszy raz od dość dawna.
Drugi, ten niższy, mniej umięśniony, z szarymi włosami i bursztynowymi oczami, w które zatapiają się wszyscy, co w nie spojrzą. Ubrany w czarną koszulę i każdemu dobrze znane spodnie „4", a na szyi widniał złoty krzyż, który teraz zakładał tylko na wyjątkowe okazje.
Oboje trzymali coś w rękach, jeden miał stare masło w woreczku, a drugi zniszczony tazer. Te rzeczy miały wielkie znaczenie, a o tym wiedzieli tylko oni sami. Ich oczy były skupione i zatopione w sobie, a myśli plątały się jedne w drugie, przez co mętlik i zagubienie zagościł w ich głowach.
Złote oczy szukały czegoś w tych czekoladowych, tylko czego? Właśnie tego nie wiedział. Zresztą tak samo ta druga para gałek ocznych czegoś w tych pierwszych.
Mimo tego zimna i tak późnej godziny, oni nadal tam stali, bez słowa, bez ruchu. Stali tam, bo wiedzieli, że muszą...
***
Strzały, pierwszy, drugi, trzeci... siódmy.. jedenasty. Nie dało się ich naliczyć, zbyt wiele osób i zbyt wiele broni, z których leciały kule. Jego oddech był przyśpieszony, ręce mu drżały, a przed oczami miał mroczki. Nie wiedział, co się dzieje, nagle wszystko stało się tak przytłaczające, że upadł na kolana, a później już leżał na betonie. Ktoś strzelił w jego stronę, nie reagował, zbyt bardzo nie mógł się skupić na normalnym funkcjonowaniu, a co dopiero na ranie postrzałowej.
W pewnej chwili wszystko ucichło, no prawie wszystko. Donośny głos Montanhy biegnący w jego stronę i krzyczący jedno i to samo imię.
— Erwin!! — Przykucnął przy rannym i szukał rany na jego ciele. Tamten nie odpowiadał, co przestraszyło starszego, więc złapał jego ramiona i podniósł go do siadu.
Dopiero wtedy młodszy odzyskał świadomość, zamrugał kilka razy i dostrzegając policjanta od razu się do niego przytulił. Ten lekko zdezorientowany dopiero po chwili oddał przytulasa. Jego mundur zaczął przeciekać krwią poszkodowanego, co nie umknęło uwadze Gregorego. Od razu oderwał od siebie chłopaka, wziął go na ręce i truchtem pognał do karetki, która zdążyła przyjechać jakąś minutę temu.
Jedna karetka odjechała z miejsca akcji, prosto na szpital. Montanha siedział z tyłu przy Erwinie i uciskał mu ranę, lekko roztrzęsiony i zmartwiony. Starał się nie panikować, lecz było ciężko wiedząc, że osoba leżąca w jego ramionach wykrwawia się, a na dodatek jest dla niego w chuj ważna. Mówił do niego, żeby nie zasypiał, wszystko będzie dobrze, to tylko małe draśnięcie. Bardzo małe, więc czemu tyle krwi?
Pojazd się zatrzymał, tylne drzwi zostały otworzone przez ratownika medycznego. Kapitan od razu zerwał się na nogi i wyszedł z ambulansu, udając się za medykiem do sali operacyjnej.
Gregory siedział z Erwinem w sali, kiedy go operowano. Mimo próśb lekarzy on nie wyszedł, siedział i pilnował. Strach zżerał go od środka, czy ten siwy dziad na pewno przeżyje? Oczywiście, że tak, jak mówił wcześniej 05 „to tylko draśnięcie".
Po całej operacji, Knuckles został przewieziony na salę pooperacyjną. Tam też siedział z nim Montanha, czekał aż się wybudzi i będzie mógł znowu zobaczyć te złote oczy, które kochał.
***
— Czyli to koniec? — W końcu odezwał się jeden z nich, przerwał tą niepotrzebną nikomu ciszę i przywrócił tym samym ich obu na ziemię. Serce kapitana zabiło, nie spodziewał się, że kiedyś nadejdzie ten moment w ich relacji. Spojrzał na trzymaną rzecz w ręce i wypuścił z ust drżący oddech.
— Tak sądzę. — W ich głosach można było odczuć wiele uczuć, smutek, żal, zagubienie. Ani jedna z nich nie okazywała szczęścia, każda z emocji przepływająca przez ich głosy była wypełniona jednym wielkim smutkiem. Mimo, że oboje nie chcieli się rozstawać i było to widać na kilometr, to i tak nie mieli innego wyjścia.
Siwo włosy spojrzał na tazer, podniósł go lekko wyżej i złapał drugą ręką, przejeżdżając kciukiem po numerach seryjnych broni. Znał je na tyle dobrze, że jakby ktoś go obudził o 4 w nocy, to wyrecytował by je z pamięci bez żadnej pomyłki.
Brązowooki za to dalej patrzył na masło, niby wyglądało jak każde inne ze sklepu, lecz to właśnie je dostał od osoby, którą kochał. Dlatego też je zachował do dnia dzisiejszego, trzymał je zawsze blisko serca i nigdy nikomu go nie pokazywał.
Oboje darzyli się większym uczuciem niż przyjaźń, była to raczej inna więź od tej braterskiej. Może wiedzieli, może i też nie, ale oboje byli w sobie zakochani, zakochani na zabój. Nigdy nie przyznali tego nikomu, nawet sobie, nie chcieli przyjąć do siebie tej informacji. Ale kto by im się dziwił? Jeden jest wysoko postawionym policjantem, należącym do jednostki specjalnej SWAT, jedną z siedmiu osób w High Command, przykładnym ojcem i dobrym przyjacielem. A drugi jest jednym z dwóch założycieli największej mafii w mieście, sprawcą wielu napadów, nieodpowiedzialnym młodszym bratem oraz wkopującym wszystkich w różne akcje. Dwa inne światy, które nie powinny w żadnym stopniu być blisko, są blisko i to jeszcze jak. Albo raczej były...
***
Po otworzeniu oczu zobaczył brązowe włosy i lśniące czekoladą oczy. Od razu wiedział kim jest osoba siedząca obok niego. Podniósł się ostrożnie i przytulił do Montanhy, ten dopiero teraz zdał sobie sprawę, że młodszy się obudził. Objął go i przyciągnął bliżej siebie, twarz włożył w jego włosy i zaciągnął się ich zapachem. Siedzieli tak dosyć długo, dla nich czas się zatrzymał, nie było nikogo poza nimi. Zapomnieli o tym po jakich stronach stoją, to teraz nie było ważne. Ważne było to, że byli obok siebie i że oboje przeżyli.
Do sali wszedł Pisicela.
— Koniec tych romansów — powiedział poważnym i oschłym głosem w stronę dwóch mężczyzn. Prawie od razu na niego spojrzeli, odsunęli się od siebie. Montanha wiedząc co go czeka, poszedł do wyjścia, a Erwin poprawił się na łóżku.
— Gregory mamy do pogadania, zapraszam cię na komendę.— Wyższy tylko mruknął niezrozumiałe słowa pod nosem i już wyszedł z sali, udając się do swojego auta. Szef policji również skierował się w stronę drzwi, przed wyjściem zerknął w stronę pastora i spojrzał na niego zimnym wzrokiem.
— Ktoś po ciebie przyjdzie jak poczujesz się lepiej, nawet nie próbuj uciekać. — Wyszedł kierując się do auta i odjechał w stronę komendy.
***
Gregory zrobił krok w przód, ustał przed niewielką dziurą wykopaną przez niego. Spojrzał na Knucklesa, który zrobił to samo co on. Ukucnął przed dołkiem i spojrzał w dół pustym wzrokiem.
Tak właściwie to dlaczego oni musieli tutaj teraz stać? Nie mogą żyć normalnie? Czemu nie powiedzą sobie o uczuciach, jakie do siebie czują? Dlaczego nie mogą być szczęśliwi razem?
Właśnie odpowiedzią na te pytania były wspomnienia...
***
— Pastor albo my. — Donośny głos rozbrzmiał w pomieszczeniu na komendzie, było w nim trzech mężczyzn. Dwóch z nich czekało na odpowiedź tego trzeciego, lecz na razie wynikało na to, że się on nie odezwie.
Szef siedzący za biurkiem powoli nie wytrzymywał, Capela zresztą też nie pałał radością, raczej był wściekły i zmarnowany. Gregory siedzący na kanapie nie wiedział co odpowiedzieć, był w kropce. Z jednej strony kochał swoją pracę i była dla niego wszystkim, ale z drugiej strony był ten siwy chuj, którego też kochał. Nie umiał wybrać, lecz wiedział co musi powiedzieć.
— Wy — odpowiedział krótko, spuścił wzrok na drżące ręce i siedział tak. Nie wiedział ile wpatrywał swój zmęczony wzrok w ręce. Siedział i myślał o niczym. Czy podjął dobrą decyzję?
***
Oboje wrzucili rzeczy trzymane w rękach do dziury. Przysypali ją piaskiem i przydeptali. Bez słowa wstali i znowu ich wzroki się skrzyżowały, wpatrywali się w swoje bezuczuciowe spojrzenia. Chcieli coś zobaczyć, cokolwiek, lecz jedyne co zobaczyli to pustkę.
— Żegnaj Grzesiu — Lekki uśmiech wystąpił na twarzy żółtookiego, podniósł swoją rękę na wysokość głowy i zasalutował.
— Żegnaj Erwin — Przez łzy docierające do jego oczu trudno mu było oddać uśmiech, ale udało mu się i zrobił to samo co jego były przyjaciel.
Ostateczny koniec, kiedy to dwójka zakochanych w sobie mężczyzn, żegna się raz na zawsze. Już nigdy nie zamienią ze sobą zdania, nie przytulą się do siebie czy nie zbiją piątki na powitanie.
Odeszli.
Każdy w inną stronę, oddalili się do swoich aut. W zapomnieniu i niewiedzy, szli przez zimne powietrze i krople deszczu. Przez to, że byli pogrążeni w myślach, nie zauważyli nawet spadających z nieba kropel, prosto na ich głowy.
Jeden wszedł do swojego żółtego lambo, a drugi do czarnej, policyjnej vetty. Jeszcze przez chwilę patrzyli się w tamto miejsce, w którym stali, w którym wszystko zakończyli.
Dwa serca tak bardzo do siebie pasujące nigdy się nie połączą. Dwa światy, które były oddalone, już na zawsze takie pozostaną. Niewyznane do jest pory uczucia, już pozostaną w ukryciu. Tak bardzo siebie potrzebowali, myśleli, że będą razem do końca, tylko że los chciał inaczej.
Czasem bywa tak, że nie wszystko idzie po tej dobrej myśli...
———————————————————————
Hello! Kolejny ff o morwinie tylko tym razem z nie tak dobrym końcem jak poprzedni.
Chce znowu podziękować pewnej osóbce -
Baudelarie za korektę tego<33 ilysm!!
i tym razem zdj jest z pinteresta.
Do zobaczenia! :9
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro