21 - Jak coś przywołało pewne wspomnienia
Jeszcze przez dłuższą chwilę czułem wyrzuty sumienia, że zostawiłem w ten sposób Hamadę, ale przypominając sobie nieprzyjemny kontakt z jej skóra przeszły mnie dreszcze. Z tego nie miało prawo nic wyjść. Pewnie zawaliłem sprawę od początku, zawsze czekając nie wiadomo na co, kiedy powinienem po prostu działać. A potem pojawił się Konya i wszystko inne straciło znaczenie. Nie wiem też co Hamada zamierzała osiągnąć, jej zachowanie też wynikało z jakieś nagłej zmiany. Dotychczas traktowała mnie tylko jak dobrego kolegę, aż bez wyraźnego sygnału chciała żebym stał się kimś więcej. Chwilowo to było zbyt zagmatwane na moją głową.
Pomyliłem drogę dwa razy i nie byłem z tego powodu zachwycony, w dodatku potknąłem się o kamień na środku chodnika, wpadłem w kałuże, zdarłem skórę na łokciach i pobrudziłem mundurek. Obróciłem się wściekły na winowajcę, podniosłem go i przeniosłem na pobocze, życząc kawałkowi skały wszystkiego co najgorsze. Grunt, że okulary były całe, ale mijając sklepową witrynę przeraziłem się jak kiepsko wyglądam. Kit z Konyą, pewnie sam nie wyglądał lepiej, skoro był chory, ale wypadałoby zrobić dobre wrażenie na jego ojcu.
Westchnąłem ciężko, nie było czasu, żeby jeszcze wracać do domu i się przebierać, zresztą to wzbudziłoby podejrzenia mamy, a nie lubiłem jej okłamywać. Zresztą co miałbym jej powiedzieć „Idę odwiedzić chłopaka z mojej klasy, w którym się zakochałem, pod pretekstem zaniesienia notatek. Przy okazji to ten sam, o którym Alice ci mówiła jak bardzo jest zły i groźny dla nas". Może mógłbym pominąć połowę, ale i tak wzbudziłoby to jej podejrzenia i jestem pewny, że nie minęłaby sekunda od mojego wyjścia, a pisałaby do Daisuke, by dowiedzieć się nieco więcej szczegółów.
Upewniłem się z karteczką, że na pewno dotarłem pod właściwy adres i przyjrzałem się małemu piętrowemu domowi, z pięknym, zadbanym ogrodem. To miejsce, aż zapraszało do środka, więc wzięłam kilka głębokich oddechów i nacisnąłem dzwonek przy drzwiach. Po spotkaniu ojczyma Alice wolałem nie oczekiwać niczego konkretnego, ale odetchnąłem z ulga, kiedy otworzył mi drzwi energicznie wysoki, szczupły mężczyzna. Z samego wyglądu syn był jego młodszą wersją, Konya nie sprawiał jednak tak miłego wrażenia. Nie zdążyłem się odezwać, a już zaprosił mnie do środka.
- Ty pewnie jesteś kolegą Tatsuo, wchodź, wasz wychowawca uprzedził mnie o twoim przyjściu – powiedział uradowany. – Bardzo się cieszę, że ktoś go odwiedził, nawet jeśli musiał to zrobić.
- Gdyby powiedział, że jest chory to odwiedziłbym go wcześniej – powiedziałem ze smutkiem.
Rozglądałem się wokół skromnie udekorowanego salonu. Zero zbędnych dodatków, tylko kilka zdjęć stojących na komodzie. Gdyby mama to zobaczyła, zmarszczyłaby brwi a następnie zarządziłaby marsz do sklepu po kwiaty, figurki i obrazki, a wszystko w międzyczasie konsultowałaby ze swoją przyjaciółką, mamą Maiko i Daisuke.
- To do niego podobne – mruknął ojciec Konyi, ale szybko uśmiech wrócił na jego twarz. – Kiepsko trafiłeś z czasem, bo jak przed chwilą sprawdzałem to Tatsuo spał. – Wskazał głową schody. – Rozmawiałem z nim wcześniej i nalegał, żebym nie rezygnował z planów z przyjaciółmi, więc zaraz będę wychodził. Jeśli chcesz...
- Zaczekam – oznajmiłem zdecydowanie.
Mężczyzna uśmiechnął się, jakby z ulgą i szykował się dalej do wyjścia. Usiadłem na kanapie, zastanawiając się jak długo Konya będzie spał, chociaż wiedziałem, że poczekam, ile będzie trzeba, aby z nim porozmawiać. Jego ojciec podszedł jeszcze do mnie i niespodziewanie, poważnym tonem podziękował mi, za bycie miłym dla Tatsuo.
- Nie trzeba mi dziękować – odpowiedziałem zmieszany. – Konya jest mi bardzo bliski.
Nagle zadzwonił telefon i szybko zreflektował się, że musi wyjść, aby się nie spóźnić. Siedziałem chwilę w ciszy, a potem coś mnie tchnęło, żeby iść go zobaczyć, w końcu tylko o tym myślałem, odkąd dowiedziałem się, że mogę mieć do tego dobry pretekst. Szedłem kierowany przeczuciem i wybrałem pierwsze drzwi po lewej. Zapukałem delikatnie, ale bez odpowiedzi.
- Tatsuo? – Uchyliłem je nieco i przysłuchiwałem się przez chwilę.
Był tam, oddychając spokojnie przez sen, wszedłem do środka i przypatrzyłem się jego nieco bardziej bladej twarzy niż zazwyczaj. Dopiero dotarło do mnie jak bardzo mi go brakowało przez te kilka dni, aż chciałem się upewnić, że to na pewno on. Wyciągnąłem rękę i zatrzymałem o milimetry od jego twarzy, zastanawiając się czy mam prawo to zrobić, wykonać tak niewinny gest jak odgarnięcie kosmyka włosów.
Przecież śpi, nie będzie nawet wiedział, pomyślałem sobie i odważyłem się do zrobić. Mimowolnie się uśmiechnąłem, chciałem, żeby to właśnie było moje miejsce od teraz, przy nim. Zabolało jednak to o czym rozmawiałem z Alice, jak się upewnić, czy to prawda. Potem się otrząsnąłem, ludzie przecież też tego nie wiedzą, a mimo to ryzykują, ufając swoim uczuciom.
Nie zamierzałem go budzić, więc usiadłem na podłodze, opierając się o łóżko i pierwszy raz od dawna poczułem chęć i natchnienie do rysowania. Nie musiałem się zastanawiam, co chcę uwiecznić ani patrzeć na modela, miałem aż za dużo materiału zachowanego we wspomnieniach. Nie byłem pewny, ile czasu minęło, ale tak pochłonęło mnie to zajęcie, że nie zauważyłem, kiedy Konya się obudził i przypatrywał mojej pracy.
- Nie przypominam sobie, żebym prosił cię o narysowanie mnie jak jednej z twoich francuskich dziewczyn – powiedział niespodziewanie lekko zachrypniętym głosem, tuż przy moim uchu.
Podskoczyłem przestraszony, wszystko wyleciało mi z rąk i musiałem obejść jego pokój kilka razy, zanim moje serce zaczęło bić w miarę normalnym rytmie.
- Skoro masz siłę, żeby się drażnić, najwyraźniej jesteś już zdrowy – odparłem, wygładzając mundurek.
Rozejrzałem się w końcu po jego królestwie i moja uwagę przykuł wielki blat roboczy zamiast biurka, na którym stało kilka dziwnie rzeczy, a na ścianie wisiała tablica z narzędziami. A obok szafka z kolejną kolekcją dziwnych przyborów, zastanawiałem się, czym Konya zajmuje się w wolnym czasie. Podręczniki i stos innych książek, były rzucone luzem na komodę. Ściany były puste, podobnie jak w cały domu. Naprawdę mama miałaby się jak tutaj popisać.
- Co ci się stało? – zapytał Tatsuo, przyglądając mi się z uwagą i zmarszczonymi brwiami. – Wyglądasz okropnie.
- Mów za siebie – odburknąłem. – Przewróciłem się po drodze.
Konya zaczął podnosić się z łóżka, ale go powstrzymałem, pytając, co zamierza zrobić.
- Idę po apteczkę – odparł, jakby to było oczywiste. – Powinieneś chociaż przemyć łokcie.
- Gdzie jest?
- Ostatnia szafka w kuchni, górna półka.
Poszedłem i szybko znalazłem odpowiednie pudełko. Konya siedział na łóżku i uparł się, że chce opatrzyć moje rany. Pozwoliłem mu na to, jednocześnie wiedząc, że nie uniknę zaczerwienionych policzków, zresztą jego dotyk był wyjątkowo kojący, kiedy moja rany zetknęły się ze środkiem odkażającym. Robił to z najwyższym skupieniem, którego wcześniej u niego nie widziałem, nawet kiedy próbowałem go do tego zmusić w czasie wspólnej nauki.
- Co tu robisz? – zapytał, po zakończonej operacji. – Powinieneś być na randce z Hamadą.
- Po pierwsze, kiedy zgodziłem się z nią wyjść, nie wiedziałem, że to randka – wyrzuciłem z siebie rozgoryczony. – Po drugie, uciekłem. Po trzecie Goda-sensei prosił mnie żebym przekazał ci materiały z tych kilku dni, kiedy cię nie było. Po czwarte cholernie się martwiłem, że cię nie ma i po piąte jestem zły, że mi nie odpisywałeś – wyrzuciłem w końcu z siebie.
- Dlaczego uciekłeś? – Chyba był nieco skonsternowany moim wyznaniem, ale widziałem, że uśmiech czai się gdzieś na jego ustach, jakby próbował się od niego powstrzymać za wszelką cenę.
- Nie chciałem tam być. Wydawało mi się, że Hamada to dziewczyna moich marzeń, ale okazało się, że wprost przeciwnie – odpowiedziałem, wzruszając ramionami, ona już nie miała dla mnie znaczenia.
Milczeliśmy przez chwile, każdy zbierając swoje myśli, jak zawsze dziwił mnie brak niezręczności między nami, w takich sytuacjach. W międzyczasie podniosłem rzeczy z podłogi, które wcześniej rozrzuciłem. Jakby to było na tyle naturalne i oczywiste, że kiedy zajdzie potrzeba, któreś z nas się odezwie.
- Mój ojciec wyszedł, prawda? – zagadnął w końcu Konya, przytaknąłem, na co opadł ciężko z powrotem na łóżko z westchnieniem ulgi. – To dobrze, bo było już ciężko, nienawidzę tego, że nawet własna rodzina nie jest odporna na moje moce. – Sięgnął po brelok, leżący na stoliku nocnym. – Od paru dni nie wypełniałem moich obowiązków, jeszcze ciężej zwalczyć przymus krzywdzenia.
- Ja mam to w nosie – mruknąłem pokazując swój brelok. – Nawet Alice przestała się mnie czepiać.
Nie wiem co mnie tchnęło, ale nagle chwyciłem te dwie przeklęte rzeczy i próbowałem rozwalić je małym młotkiem, który zauważyłem wśród narzędzi na ścianie. Oczywiście, że nie na brelokach nie została nawet najmniejsza rysa, ale przynajmniej po chwili Konya zaniósł się głośnym śmiechem.
- Przestań, bo się jeszcze zmęczysz – rzucił. – Myślisz, że sam już nie próbowałem, te małe ustrojstwa są niezniszczalne.
- Zróbmy im wszystkim na złość – powiedziałem oddając mu jego własność, spojrzał na mnie zaciekawiony. – Naszym nieobecnym rodzicom, może trochę Alice, temu wszystkiemu, co w nas siedzi, a się o to nie prosiliśmy.
- Jak chcesz to zrobić?
- Nie wiem, udawajmy, że ze sobą chodzimy. Wszystko mówi, że nie powinniśmy nawet tolerować swojej obecności, więc... – Nie mam pojęcia, skąd ten pomysł w ogóle przyszedł mi do głowy, ale Konya przerwał mi, wpatrując się we mnie smutnym wzrokiem.
- Nie mogę Kiyoshi – powiedział.
- Dlaczego?
- Bo cię naprawdę lubię – oznajmił z całą pewnością, jaką mógł włożyć w te słowa. – I to od dłuższego czasu. Nie chcę niczego udawać.
Musiałem się odwrócić na chwilę i się uspokoić, tego się w ogóle nie spodziewałem. Moje uczucia były odwzajemnione, serce biło mi jak oszalałe i czułem, jak uśmiecham się szeroko. Nie sądziłem, żebym był w życiu kiedykolwiek tak szczęśliwy. Nagle mój wzrok spoczął na fotografii przypiętej na tablicy korkowej, której nie zauważyłem wcześniej i głową zalała mi fala wspomnień. Zaśmiałam się nagle i odwróciłem się do Konyi, który czekał niecierpliwie na moją reakcje na jego wyznanie.
- Wygrałem – oznajmiłem wesoło. – Ja lubiłem cię znacznie wcześniej.
Podszedłem bliżej niego, obserwując jak jego zaskoczona mina powoli przeradza się w uśmiech, ten specyficzny, kiedy zwracałem się do niego po imieniu, tym razem bez krztyny bólu. Osiągnąłem swój cel, szybciej niż się spodziewałem. Próbował pewnie zadać mu pytanie o to, jak to możliwe, ale mu nie pozwoliłem.
- Wiec Tatsuo, skoro nie będziemy udawać, powiedzmy od poniedziałku, to zostawię cię teraz, żebyś wyzdrowiał do końca. Nie mam zamiaru spędzić całego pierwszego dnia bycia razem samotnie – powiedziałem z uśmiechem i zanim zdążył coś powiedzieć, wyszedłem.
Jeszcze chwile stałem pod drzwiami do jego pokoju zoszalałym sercem, myślałem, że moja twarz zaraz spłonie, ale cieszyłem się,najwyraźniej właśnie wpakowałem się w związek. Usłyszałem okrzyk radości zzadrzwi i pokiwałem głową rozbawiony i przypomniałem sobie o notatkach. Zostawiłemje na stoliku w salonie, a wśród nich ukryłem rysunek z wiadomością „Do zobaczenia w poniedziałek!".
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro