19 - Jak nieświadomie umówiłem się na randkę
Chciałbym mieć tyle siły co Alice i móc zdecydować się na rozsądniejszą ścieżkę w postaci unikania zawczasu cierpienia na jakie się narażałem, zakochując się coraz bardziej. Nie potrafiłem się jednak na to zdobyć. Próbowałem być trochę bardziej oschły, odmówiłem Konyi wspólnego posiłku na dachu raz i myślałem, że wyrzuty sumienia, które mnie wtedy dopadły dosłownie zjedzą mnie od środka.
Zwłaszcza, gdy mu to oznajmiłem niezbyt miłym tonem i zauważyłem w oczach jego najpierw przerażenie, a potem smutek i ból. Nie mogłem tego znieść, przeprosiłem go i powiedziałem, że to tylko ten jeden dzień, bo musze załatwić kilka spraw klubowych i nie mam za dużo czasu, by coś zjeść.
Wciąż prześladowały mnie słowa Alice, zaczęły mnie dręczyć koszmary, w których widziałem Konyę poznającego przypadkiem jakąś osobę, a jego twarz rozjaśnia promienny uśmiech. W moich snach jego druga połówka zawsze była zamglona, ale ona tam była, linia wskazująca stuprocentową kompatybilność. Za każdym razem próbowałem dostrzec choć jeden szczegół osoby, która mam mi odebrać, ale to były godne pożałowania próby.
W szkole panicznie sprawdzałem wszystkich z którymi miał styczność i z wielką ulgą przyjmowałem do wiadomości, że moje sny na razie się nie sprawdzają. Poczułem jak bardzo ten strach i ciągłe zamartwianie się jest wyniszczające dla mojej psychiki. To naprawdę była klątwa, nie miałem apetytu, stałem się markotny i nawet malowanie nie potrafiło mnie wyrwać choć na chwilę z tego letargu.
Chociaż początkowo zakładałem, że będę się cieszył tym co daje mi spędzanie czasu z Konyą, przecież nie mogłem się od niego odciąć, choć próbowałem. Z każdym kolejnym dniem po rozmowie z Alice zaczynałem w to wątpić. Nagle męczyłem siebie w kółko pytaniami, czy to w ogóle ma sens i czy mam przede wszystkim do tego prawo. Przestało mi to sprawiać tyle radości, co przedtem, samo myślenie o klątwie mi wszystko odbierało.
Nie martwiłem się tylko o siebie, ale też o siostrę i przyjaciela. Byliśmy więc trójką cierpiących z miłości nastolatków, którzy nie mogli sobie nawzajem szczerze pomóc. Daisuke nie mógł poznać o nas prawdy, chociaż gdyby się dowiedział, to zarzekałby się nie dopuściłby do tego, by klątwa się spełniła i kochałby Alice nad życie. Próbowałem jakoś pocieszać oboje, ale rzucili się w wir obowiązków, pracy, hobby, czegokolwiek, byleby nie mieć ze sobą żadnej styczności. Siostra zresztą nie rozmawiała ze mną zbyt chętnie przez to, że wciąż zadawałem się z Konyą. Zresztą jak mogłem im efektywnie pomóc, kiedy sam nie mogłem dojść ze sobą do ładu.
Siedzieliśmy z Konyą na dachu, nie miałem apetytu, więc oddałem mu całe swoje bento. Podziękował, ale wyglądał na zmartwionego i milczał przez większość czasu. Przyszła mi do głowy, jeszcze jedna rzecz, o która powinienem zapytać go wcześniej. Zanim jednak się na to zdobyłem podstawił mi jedzenie pod nos i uparcie poprosił, żebym coś zjadł.
- Nie wiem, co się dzieje, ale martwię się, bo ostatnio kiepsko wyglądasz? – zapytał, podając mi kolejny kęs. – Jesteś chory?
- Byłoby łatwiej – odpowiedziałem. – Jestem tylko przeklęty. Dobra dawaj to. – Wyciągnąłem rękę po moje pudełko. – Nie pozwolę się dłużej karmić.
- Przynajmniej coś zjadłeś – zaśmiał się Konya i oparł o siatkę zabezpieczającą dach. – Rozwiniesz, co miałeś przed chwilą na myśli, z byciem przeklętym?
Spojrzałem na niego niepewnie, ale byłem pewny, że mogę mu zaufać. Zresztą, może on by to zrozumiał, w końcu też należał do tego pokręconego świata. Opowiedziałem mu więc, o mojej rozmowie z Alice sprzed kilku tygodni i jak zacząłem odczuwać skutki klątwy, kiedy w końcu zrozumiałem z czym to się wiąże. Podzieliłem się swoimi zmartwieniami o nią samą i Daisuke, poczułem się nieco lepiej, kiedy mogłem to z siebie wyrzucić. Konya słucham mnie uważnie i kiwał głową na znak, że rozumie i mogę kontynuować, gdy przerywałem na chwilę, by się upewnić, że nadąża.
- Moim zdaniem, też by do siebie pasowali – mruknął Konya. – Mówię to pomijając mój wrodzony brak sympatii do twojej siostry.
- No właśnie. – Wyprostowałem się, ciekawy jego odpowiedzi. – Mówiłeś kiedyś, że powinien cię nienawidzić, ale jakoś nie potrafię. To samo nie powinno dotyczyć ciebie? Widzę, jak z Alice macie ochotę rzucić się sobie do gardeł, jak tylko się zobaczycie. Czemu nie reagujesz tak na mnie?
Spojrzał na mnie zaskoczony, że w ogóle to rozważałem. Zmarszczył brwi, intensywnie się zastanawiał nad odpowiedzią, ale po chwili uśmiechnął się głupkowato.
- Nie mam pojęcia, ale cieszę się, że tak jest, chociaż każdego dnia się boję, że i ty się ode mnie odwrócisz – smutniał z każdym kolejnym głosem. – Was wszyscy będę uwielbiać, mnie unikać, pomimo że moje towarzystwo jest im czasem potrzebne.
- Głupoty gadasz – mruknąłem. – Daleko mi do Alice.
- Nie wiem, jak ty to robisz, ale geny od naszych nieludzkich rodziców są silniejsze. Ja urodziłem się tylko po to, by sprawiać ludziom krzywdę. I nie mogę w sobie tego zwalczyć, nawet gdybym chciał. Staram się robić tylko absolutne minimum i wciąż mam wyrzuty sumienia. – Zaciskał pięści i potrzebował kilku chwil przerwy.
Zamyśliłem się, przypominając sobie, że rzeczywiście sam odczuwałem potrzebę, aby jak określała to Alice roztaczać wokół siebie pozytywne emocje. Uśmiechać się, pomagać, być miłym prawić komplementy, wszystkie te drobnostki, którymi powinienem raczyć ludzi dookoła. Nigdy jednak nie miałem problemów, żeby to w sobie zdusić, gdy chciałem. Mogłem pozostać dzięki temu całkowicie sobą?
Czy i Konya, i Alice muszą się ukrywać ze swoim prawdziwym charakterem, a może nie mogą go już pokazać, skoro tak długo w tym tkwią? Przecież widziałem jak bardzo się różnili, kiedy przebywali tylko ze mną, jakby nie musieli dłużej udawać. Tatsuo nie był potworem, na którego go wszyscy kreowali, a Alice stawała się zwyczajną nastolatką. Okazywała negatywne emocje, niezadowolenie z powodu kiepskiego odbioru ostatniego rozdziału, zwykłe zmęczenia, złość i chęć, by sobie trochę ponarzekać.
- Widzisz, ja też uważam, że jestem pod tym względem przeklęty – kontynuował Konya. – Już jakoś poradzę sobie, że nikt mnie nie będzie lubił. To, nawet gdyby znalazła się ta jedna osoba, która by tak na mnie nie reagowała, polubiła, może nawet pokochała. – Zaśmiał się gorzko. – Nie wyobrażam sobie z nią być, bo wiem, że ta potrzeba krzywdzenia byłaby silniejsza od wszystkiego. Może dawałbym radę się pilnować, ale wystarczy byle sprzeczka i emocje by puściły. Wyobrażasz sobie jak ktoś moglibyśmy żyć w wiecznym strachu, ja przed krzywdzeniem, tamta osoba przed byciem krzywdzonym?
Alice zadawała mi dokładnie te same pytania, czy potrafię to sobie wyobrazić. Teraz już tak, bo sam doświadczyłem tego cholerstwa i byłem wściekły. Żadne z nas nie prosiło się o bycie częścią tego świata, czemu nie moglibyśmy być zwykłymi nastolatkami, których największym problemem byłoby „mój crush mnie nie zauważa", a nie jakaś klątwa.
- Tatsuo, na czym właściwie polegają twoje umiejętności?
- Widzę szczegóły jak kogoś skrzywdzić, zarówno psychicznie i fizycznie – odpowiedział i odwrócił wzrok, jakby się tego wstydził. – Jak i gdzie uderzyć.
- Często tego na mnie używałeś – stwierdziłem.
- Nie – oburzył się. – Lubię się z tobą drażnić, ale nigdy z zamiarem sprawienie ci szczególnej przykrości. Zresztą przy tobie ten przymus jest zadziwiająco wyciszony. – Uniosłem brwi, tego nie spodziewałem się usłyszeć, Konya chyba nie chciał sam się do tego przyznać i szybko przerzucił winę na mnie. – Ty na pewno używałeś swoich umiejętności na mnie, co takiego zobaczyłeś?
Zabrzmiał dzwonek, myślałem, że to mnie uratuje, ale kiedy szliśmy w stronę klasy, Konya nie dawał za wygraną i żądał, żebym się przyznał.
- Dobra! – Poddałem się w końcu. – Używałem moich umiejętności na tobie, mogę sprawdzać kompatybilność pomiędzy poszczególnymi osobami.
- I mam jakieś szans u kogokolwiek? – zapytał roześmiany.
- Marne u każdego – odparłem i chciałem dodać „poza mną".
- A czego innego mogłem się spodziewać? – westchnął, ale mimo to uśmiechnął się do mnie.
Chciałem go pocieszyć, powiedzieć, że ktoś tam na niego czeka i już poznał ta osobę, ale nie zdążyłem, bo Konya nagle spoważniał, gdy zobaczył zbliżającą się w naszą stronę Hamadę.
- Kogo boisz się stracić przez klątwę?
- Ja...
- Chodzi o nią prawda?
Konya wskazał głową Hamadę, na co chciałem gorączkowo zaprzeczyć, że to nieprawda, że chodzi tylko i wyłącznie o niego. Jego mina wskazywała jednak, że by w to nie uwierzył, zbyt przekonany o słuszności swojego założenia. Jego wzrok powędrował w stronę podłogi, jakby przyznawał się do porażki i czekał na karę.
- Sugiyama Kiyoshi. – Moja niegdyś dziewczyna marzeń podeszła do nas. – Zmuszasz mnie, żebym wzięła sprawy w swoje ręce, - zaśmiała się i spojrzała z wyższością na Konyę, po którym spodziewałem się, że coś powie, tymczasem milczał zaciskając usta. – Dostałam na urodziny bilety do kina na piątkowy wieczór i cię zapraszam. Tym razem nie przyjmuję żadnej odmowy.
Hamada uśmiechała się promiennie, wiedziałem, że nie powinienem się zgodzić, ale nalegała i rzeczywiście odrzucałem jej propozycje i sugestie zbyt często. Zapraszała mnie tylko do kina, bo miała dodatkowy bilet, a nie na randkę. Tak przynajmniej myślałem...
- Dobrze – przytaknąłem niechętnie i spojrzałem na Konyę, który wyglądał, jakby zaraz miał upaść pod jakimś niewidzialnym ciężarem.
- Ale się cieszę! –wykrzyknęła radośnie Hamada. – Już się nie mogę doczekać naszej pierwszejrandki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro