10 - Jak wkradziono mi się do głowy
Rok szkolny dobiegał końca, pozostali członkowie klubu artystycznego uporządkowali już swoje rzeczy, poza trzecioklasistami, którzy przekazali spory spadek w postaci materiałów młodszym kolegom. Siedziałem sam w pracowni, czytając po raz kolejny fragment książki, który wysłała mi Alice z prośbą, abym go zilustrował. Od początku miała taki plan, kiedy tylko dowiedziała się, że maluję, tak długo narzekała, że jako rodzeństwo powinniśmy współpracować, a ja nie mogłem jej ostatecznie odmówić.
Dużo rozmawialiśmy z Alice, o ojcu, naszych relacjach, obowiązkach i życiu, jakie teraz nas czekało. Im bardziej stawaliśmy się sobie bliscy, tym więcej docierało do mnie, jaki fałszywy obraz siebie czasem buduje. Nie zawsze była radosną, uprzejmą, pełną energii dziewczyną, ale w rzeczywistości skrywała w sobie wiele smutku i cierpienia.
Powiedziałem jej otwarcie, że przede mną nie musi udawać, że jako jej brat zawsze jej wysłucham i pomogę, choćby wpadła w najgorsze tarapaty. Ba będę wspierał ją w dążeniach do spełnienia każdego marzenia i celu.
- Nie składaj obietnic, których możesz potem nie dotrzymać – zaśmiała się. – Moje największe marzenie nigdy się nie spełni.
Jej słowa mnie zabolały, pamiętam, że wtedy szybko zmieniła temat i próbowała przekazać mi kolejną metodą, dzięki której będę mógł wypełniać obowiązki wobec ojca. Szczerze, nie miałem na to najmniejszej ochoty. Zauważyłem też jeszcze bardziej niepokojący szczegół. Słowa Maiko wpłynęły na mojego przyjaciela i ten uznał to za dobry omen, a im bardziej próbował zbliżyć się do mojej siostry tym ta się od niego odsuwała.
Aż się prosiło, abym użył swoich umiejętności i sprawdził czy ta dwójka do siebie pasuje, ale linia, która by ich łączyła nie istniała. W rzeczywistości szybko uznałem, że wcale mi się to nie podoba. Nie chciałem mieć żadnych dodatkowych zobowiązań, przynajmniej nie takich na które sam się nie zdecyduje. Alice jednak przekonywała mnie, że nasze umiejętności świetnie się uzupełniają, więc jej pomagałem.
Musiałem też w końcu zadać dręczące mnie od środka pytanie, na które powinienem sam domyślić się odpowiedzi. Zastanawiałem się cały czas, co Konya Tatsuo ma z tym wszystkim wspólnego.
- Jest Jej synem – odpowiedziała Alice, zdziwiona moim pytaniem podczas jednego z naszych spacerów. – Myślałem, że to stało się oczywiste, gdy już poznałeś prawdę.
Cóż takie dla mnie nie było, pomyślałem, odkładając na chwilę rysunek. Postanowiłem się wyprostować i nieco rozchodzić, by potem nie narzekać na bolące mięśnie. Po kilku okrążeniach wokół sali przystanąłem przy oknie i obserwowałem, jak wiosna powoli zaczyna przejmować kontrolę nad światem. Słońce już przyjemnie grzało i stwierdziłem, że w drodze powrotnej kupię lody.
Rozkoszując się ciepłem pozwoliłem myślą odpłynąć w swoim kierunku. Jak często w ostatnich tygodniach rzuciły się od razu w stronę Konyi. Tak po prostu, od czasu tych kilku wspólnych interakcji bezszelestnie wkradał się do mojej głowy. Nie tylko to, ale zauważyłem też, że nie świadomie mam tendencję, aby przeszukiwać za nim wzrokiem korytarz. Nie chciałem tego robić, ale to było silniejsze ode mnie.
Próbowałem sobie przypomnieć, czy choć raz widziałem go, żeby się naprawdę uśmiechał, żeby to było widać również w jego oczach. Nie mogłem jednak odgrzebać żadnej z takich sytuacji. Przyglądając się czasem, jak stoi w grupce swoich fanów, miałem wrażenie, że jest strasznie samotny. Nie uznałem od razu, że muszę się z nim zaprzyjaźniać, ale miałem dziwne wrażenie, że chcę mu pomóc.
Westchnąłem ciężko i stwierdziłem, że czas wracać do pracy. Usiadłem z powrotem na krześle i już sięgałem po słuchawki, kiedy otwarły się drzwi. Oczywiście, że to musiał być on, we własnej osobie.
- Nie sądziłem, że będę miał tyle szczęścia – oznajmił Konya z uśmiechem i wszedł do środka niczym do siebie.
Obserwowałem go ze wzmożoną ostrożnością, skoro wiedziałem, kim jest, według Alice powinien się go obawiać. Ostrzegała mnie wcześniej, ale wtedy wszystko toczyło się po swojemu. Konya był coraz bliżej, co tylko wzmagało moje zdenerwowanie, tym bardziej, że nie wyglądał jakby miał wobec mnie złe zamiary.
- Co tu robisz? – zapytałem, mając nadzieje, że to go zatrzyma nawet na sekundę, a moje serce zyska choć chwilę, aby się uspokoić.
- Cóż, wyszedłem dzisiaj z domu przed ojcem, zapomniałem kluczy, więc nie mogę na razie wrócić do domu. Stwierdziłem, że zobaczę, czy może też tutaj nie siedzisz. – Jego wzrok powędrował do stolika i przez krótką chwilę na jego twarzy zagościł smutny wyraz. – A więc zostałeś już wtajemniczony – westchnął ciężko, pokazując mi własny brelok i usiadł na parapecie okno, przez które wcześniej wyglądałem.
Bałem się odwrócić do niego plecami, ale nie miałem na tyle odwagi, by spojrzeć mu w oczy. Chociaż walczyłem z ciekawością, bo nie zdążyłem się przyjrzeć znakowi, który ewidentnie wskazywałby na to, że jest Jej synem. Konya wyczuł moje zainteresowanie i wzrok ciągle uciekający w jego stronę. Pochylił się, opierając dłonie na parapecie, przez chwilę wydawało mi się, że spadnie i mimowolnie wyciągnąłem rękę, żeby go przed tym uchronić.
Zastygłem więc z dłonią w powietrzu, niemal dotykając jego ramienia, wpatrując się w jego ciemno brązowe oczy. Podobnie jak w momencie, gdy po raz pierwszy ujrzałem źrenice Alice nie mogłem odwrócić wzroku. Było tak jak mówiła, dwa skrzyżowane ostrza, jednak nie potrafiłem się zgodzić ze stwierdzeniem, że w tym spojrzeniu czaiło się tylko zło. Widziałem, w nim o wiele więcej, nie potrafiłem jeszcze tylko tego zidentyfikować.
- Zatem koniec z ziółkami – powiedział, odsuwając się.
- Tak! – Ucieszyłem się, że możemy zmienić temat i wyjść z tej niezręcznej sytuacji. – Nikt mnie więcej nie zmusi, żebym pił to świństwo.
- Aż mnie mrozi na samo wspomnienie – mruknął Konya, wzdrygając się.
- Też musicie przez to przechodzić? – zdziwiłem się, szczerze zaintrygowany.
- To jedna z niewielu rzeczy, którą mamy ze sobą wspólnego.
Zapadła cisza, Konya skupił się na wyglądaniu za okno, a ja udawałem, że zamierzam wrócić do przerwanej pracy. Chwyciłem podkładkę z niedokończonym rysunkiem i ołówek, ale nie potrafiłem się zebrać, aby ponownie przyłożyć narzędzie do kartki.
- Konya, czego ty właściwie chcesz? – zapytałem w końcu.
- Możesz mi mówić po imieniu – odpowiedział i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem, czy to zrobię.
Wahałem się przez chwile, ale nie sądziłem, żeby było to coś złego, skoro sam o to poprosił. Zresztą nie zamierzaliśmy się nagle zaprzyjaźnić, chociaż jego przychodzenie tutaj z zamiarem znalezienia mnie było co najmniej podejrzane.
- Tatsuo... – odparłem niepewnie, czym wywołałem na twarzy Konyi uśmiech, który ścisnął mnie za serce. Było w tym nikłym geście tyle bólu i szczęścia jednocześnie. – Alice powiedziała mi co między wami zaszło.
- A o to chodzi – zaśmiał się. – Nie mogłem się powstrzymać, ma w sobie tyle ze stereotypowego Kupidynka, ale ona też nie jest bez winy. Od razu jak mnie rozpoznała, to zrobiła bojową minę. – Próbował to odegrać, na co żachnąłem się i zaśmiałem. – To naturalna reakcja na wzajemne towarzystwo. Nie masz się czym martwić, nie zrobię wam krzywdy.
Wyglądał na zawiedzionego, że w ogóle musiał to mówić, zaczął bawić się telefonem, sugerując, że nie ma ochoty rozmawiać. Przyglądałem mu się przez chwilę i zastanawiałem się, czemu na moją obecność nie reaguje tak jak na Alice, dlaczego wcześniej nam pomógł. To dlatego, że mi było daleko to charakterystycznego wizerunku dziecka Erosa, a może dlatego, że wcześniej nie byłem w pełni Kupidynkiem, jak lubił to określać.
Stwierdziłem, że dopóki nie stwarza rzeczywistego zagrożenie, nie powinienem się nim przejmować. Wróciłem do pracy, zakładając, że cisza wokół nas będzie szalenie krępująca i pełna niepokojącego oczekiwania na atak z jego strony. Sam byłem zdziwiony, że po dłuższej chwili nie czuję strachu, ale względny spokój. Po godzinie mogłem stwierdzić, że czuję się całkiem komfortowo, nawet kiedy zerkał mi od czasu do czasu na ręce, czego zazwyczaj bardzo nie lubiłem.
Jak często podczas rysowania wyłączałem niektóre obszary w mózgu, niemal całkowicie oddając się pracy. Przeciągnąłem się i spojrzałem w końcu po dłuższym czasie na rysunek, przeklinając cicho w duchu. Młody mężczyzna w ogóle nie przypominał siebie z opisu, który przesłała mi Alice, tylko Konyę. Ten widok mnie przeraził i szybko próbowałem ukryć zarówno swoje, zdenerwowanie, zażenowanie oraz dowód. Tatsuo spojrzał na mnie i zaśmiał się pod nosem. Spojrzałem na niego wściekły, kiedy zaczął kierować się w stronę wyjścia.
- Przepraszam, że nazwałem cię wtedy żałosnym. – Zatrzymał się z ręką gotową otworzyć drzwi. – Gdybym wiedział, że przez to przechodzisz, może byłbym delikatniejszy.
Zdziwiłem, ale pokiwałem głową, że przyjmuję przeprosiny. Zacząłem już pakować swoje rzeczy, atmosfera, która tu zapanowała była dla mnie nie do zniesienia.
- Wiesz, że powinieneś mnie nienawidzić, prawda Kiyoshi?
- Czemu mam nienawidzić kogoś, tylko dlatego, że jedno z jego rodziców jest kim jest – mruknąłem,odwieszając fartuch. – Wybieram się na lody, możesz się przyłączyć pod warunkiem,że stawiasz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro