Lewandowski/Grosicki
Warszawa, 17.12.2008 r.
Ciężki, mokry śnieg zaczął ponownie sypać z nieba. Robert naciągnął mocniej kaptur na głowę i ścisnął w dłoni smycz, idąc z psem przez jeden z mokotowskich parków. Chłopak kichnął kilkakrotnie, gdy schylił się, by poprawić obrożę. Od zawsze chciał mieć swojego pupila, lecz alergia (i jego mama) skutecznie wybiła mu ten pomysł z głowy. Jednak udało mu się połączyć przyjemne z pożytecznym. Był nastolatkiem, zaczął mieć swoje wydatki i z czasem było mu głupio prosić rodziców o pieniądze, więc wpadł mu do głowy genialny pomysł -wyprowadzanie psów sąsiadów. Fakt, wprawdzie za jeden spacer zgarniał ledwo pięć złotych, to gdy skrupulatnie odkładał, po miesiącu miał już prawie pełną sumę na wymarzone korki, których zdjęcie wyrwane ze sportowej gazety, wisiało nad jego łóżkiem.
Robert od kilku tygodni grał w Legii Warszawa II. Wiedział, że jest to klub poważniejszy, niż jego przydomowy Znicz Pruszków, dlatego też chciał się dobrze prezentować, nie tylko od strony gry na boisku. Postanowił więc wydłużyć spacer o dodatkowe pół godziny, licząc, że otrzyma podwojoną kwotę i marzenie o nowych butach przestanie być tylko marzeniem.
Chłopak zatrzymał się na chwilę by zawiązać sznurówkę i ten moment pies wybrał, by urządzić sobie miłosne zaloty. Zerwał się i zaczął biec za jakąś uliczną przybłędą z prędkością równą najlepszemu napastnikowi świata. Robert zupełnie ignorował to w jaką stronę biegnie, w jakie zaułki się zagłębia. Nie zauważył nawet, że mury otaczające go wokół nagle zaczęły być obce, liczyło się dla niego tylko złapanie psa, bo gdyby wrócił bez niego, mógłby zapomnieć o ukochanych korkach.
Na szczęście po kilku minutach biegu udało mu się go dorwać, wprawdzie cudem, bo smycz zahaczyła o jakiś pręt wystający z ziemi. Zgrzany, zziajany i nadal przestraszony, wziął psa na ręce, mocno tuląc do siebie.
- Zachciało ci się miłostek - mruknął, ignorując łaskotanie w nosie i łzawiące oczy.
Chłopak rozejrzał się wokół. Nie znał tej części Warszawy, co zdało się być dla niego dziwne. Myślał, że przez siedemnaście lat zdążył zapamiętać każdą ulicę na pamięć, jednak niestety. O zmroku wszystko wydawało się obce.
Ulica była pusta i cicha, świeciło na niej tylko kilka latarń. Po obu jej stronach mieściły się kluby, kasyna i bary, tak przynajmniej informowały kolorowe neony.
Wtem nagle z jednego z nich drzwi otworzyły się z hukiem a na ziemię padła ciemna postać.
- Żebym cię tu więcej nie widział, szczeniaku! - krzyknął mężczyzna, grożąc pięścią. Z wnętrza lokalu wydobywał się hałas, dym i ciemne, czerwone światło. Wszystko znikło dopiero wtedy, gdy drzwi ponownie się zamknęły. Na ulicy znów zapanowała cisza, przerwana, ku strachu Roberta, ujadaniem czworonoga.
- Zamknij się, Fredo - szepnął szatyn, kuląc się w cieniu.
Ucieczka nie wchodziła w rachubę, nie było mowy. Robert wiedział, jacy ludzie przesiadują w kasynach, dlatego wolał nie ryzykować. Chciał jeszcze trochę pożyć, więc postanowił przeczekać. Lecz po kilkunastu minutach zaczął marznąć a nogi zdrętwiały mu boleśnie.
- Jeśli zginiemy, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina, pchlarzu - wstał z jękiem, mocno tuląc psa.
Lecz zaczął trochę się niepokoić, gdy postać leżącą na ulicy nie poruszyła się ani przez moment.
A co jak ten ktoś nie żyje? Co jak pójdę do więzienia za nieudzielenie pomocy?
Robert może i był trzęsiportkiem, ale ludzkie życie było dla niego świętością. Zebrał się więc na odwagę i podszedł do człowieka leżącego na ziemi, lekko dotykając jego ramienia i potrząsając nim.
- Hej, obudź się. Mam zawiadomić karetkę?
- Co? Jaka karetka? - mruknął chłopak, podnosząc się słabo z ziemi. Kaptur obsunął mu się z głowy, ukazując potargane blond włosy.
- Tak, karetka - spojrzał z niepokojem na jego pobitą twarz - Jesteś ranny.
- Ja? Ranny? - dotknął rozciętej brwi i spojrzał na zmazy krwi na ręce - Aa, to. Nic takiego.
Wokół niego roztaczała się też woń alkoholu, lecz jego spojrzenie było przytomne. Może trochę zaczerwienione i zaspane, ale nie wskazujące na to by był pijany.
No, może trochę.
- Dasz radę wstać? - odstawił psa na ziemię a ten od razu wskoczył na niego i zaczął lizać go po twarzy.
- Fredo!- skarcił czworonoga, chcąc go zdjąć, lecz chłopak uśmiechnął się, głaszcząc go.
- Zawsze chciałem mieć psa.
Robert zdziwił się na jego wyznanie, lecz w duchu odetchnął z ulgą, gdy zdał sobie sprawę, że nic mu nie grozi. Blondyn zdawał się być nieszkodliwym.
- Ja też - powiedział cicho, wycierając nos rękawem.
- Alergia? - spojrzał na niego z dołu.
Lewandowski pokiwał głową.
- Kiepska sprawa - wstał, nadal mając psa na rękach.
- Na pewno wszystko okej? - ścisnął w dłoni smycz - Myślę, że powinien obejrzeć cię lekarz.
- Nic mi nie będzie - podrapał futrzaka za uchem - Nie z takich rzeczy się wychodziło.
Robert spojrzał na zegarek. Było już trochę późno.
- Nie powinieneś być w domu?
Blondyn spojrzał na niego - O to samo mógłbym zapytać ciebie.
- Ja...och, właśnie wracam ze spaceru.
- Czyżby? - uśmiechnął się - To dlatego czaiłeś się w tym cieniu dobre piętnaście minut?
Chłopak spłonął rumieńcem.
Blondyn zaśmiał się, wyciągając w jego stronę dłoń - Kamil.
- Robert - uścisnął ją - Chodźmy. Chyba nic tu po nas.
(...)
***
Blondyn wiedział, że to co ma zamiar zrobić ściągnie na niego poważne kłopoty, lecz starał się o tym nie myśleć, gdy nocą przeskakiwał przez płot jednego z warszawskich internatów.
Ostatni raz, Kamil. Ostatni raz tykasz się tego gówna. Już nigdy więcej.
Nigdy.
Ale za każdym razem domniemany "ostatni raz" kończył się tak samo, mianowicie ponownym zatraceniem w świecie hazardu.
Tak, Kamil miał problem. I długi. Cholerne długi, dłuższe niż ścieżka jego siedemnastoletniego życia.
Ale blondyn nie robił tego by mieć na narkotyki, alkohol, imprezy, nie. Zbliżały się święta, co za tym szło, czekała go przepustka i powrót do Szczecina, do rodziny. Pękłoby mu serce, gdy widziałby zawiedzione, gardzące spojrzenie ojca, smutny wzrok matki i przede wszystkim pełne łez, duże oczy swojej sześcioletniej siostry. Kamil chciał być dobry. Dla niej. Chciał się zmienić. Chciał być wzorem, przykładem. Chciał być idealnym starszym bratem. Chciał wygraną w kasynie przeznaczyć na kupno jakiejś pięknej lalki, która z pewnością spodobałaby się jego siostrze. Chciał sprawić jej wymarzony prezent, by chociaż przez ten jeden dzień w roku mogła być na prawdę szczęśliwa.
A prezent dla niego? Samego siebie też trzeba nagradzać, prawda? Lecz Kamil nie był materialistą. Chciał po prostu zobaczyć uśmiech na twarzy siostry, móc mocno ją przytulić i usłyszeć jej radosne "kocham cię, braciszku". To byłoby dla niego najcenniejsze.
Po pokonaniu ogrodzenia chłopak naciągnął na głowę kaptur i wcisnął pięści do kieszeni. W Warszawie był od kilku tygodni i znał ją jedynie od strony stadionu na Łazienkowskiej, lecz mimo to wielu trudności nie sprawiło mu odnalezienie kasyna.
Wszedł do środka i wyciągnął kilka drobnych z kieszeni, rozpoczynając grę.
Ostatni raz, Kamil. Ostatni.
(...)
***
Chłopcy całą drogę spędzili na rozmowie, oczywiście kończąc temat na piłce. Okazało się, że grają na tej samej murawie i mają nawet mecz przeciw sobie po przerwie świątecznej. Robert przypominając sobie, że jego rodzice mają dziś nocną zmianę, zaproponował Kamilowi by się u niego przespał. Po opowieści blondyna, ten wiedział, że powrót do internatu tak, by zostać niezauważonym, równa się z cudem.
Blondynowi było wprawdzie okropnie głupio, że jeszcze godzinę temu obcy chłopak nagle tak bardzo mu pomaga.
- Dziękuję - powiedział cicho, gdy Robert kończył opatrywać jego twarz. Ich spojrzenia nagle się spotkały i szatyn uśmiechnął się lekko - Nie ma za co. Drobnostka.
Kilka chwil później, kiedy oboje zaczęli przysypiać, zjedli prędko tosty, wypili herbatę i gdy Robert położył pościel na kanapie, każdy udał się spać.
Będąc w swoim pokoju, sen nagle całkowicie go opuścił. Cały czas miał w głowie pełne wdzięczności, głębokie oczy Kamila i jego uroczy uśmiech. Robert chciał mu pomóc. Nie mógł pozwolić, by hazard zniszczył mu życie.
Momentalnie zerknął na słoik pełen oszczędności.
Nie mógł pozwolić, by zszedł na dno.
Nie mógł pozwolić mu tonąć.
(...)
Warszawa, 20.12.2015 r.
Spacerowali właśnie między pięknie przyozdobionymi uliczkami, napawając się magiczną, świąteczną atmosferą. Ratusz był pięknie pokryty śniegiem, tak jak i cały rynek, dosłownie z wszystkim wokół.
Biały puch prószył z nieba, osadzając się na włosach, czapkach i szalikach.
Robert zniknął na moment a Kamil będąc tak pochłoniętym zachwycaniem się pięknymi witrynami, szedł dalej. Wtem gdy zatrzymał się na moment, spoglądając na jedno z kasyn, ciemne, ciasno oklejone plakatami i wepchane między budynki. Było smętne, zupełnie odstawało od reszty.
Blondyn przypomniał sobie jak siedem lat temu, o tej samej porze, poznał chłopaka, który uratował mu życie. Chłopaka, który pieniądze na ukochane korki przeznaczył na prezent dla jego siostrzyczki, nie chcąc, by ten znów musiał popadać w hazard. Chłopaka, który wyciągnął go z bagna, które sam sobie przecież zgotował. Chłopaka który przemienił się w mężczyznę, lecz nadal był jego aniołem.
Kamil po chwili poczuł jak zmarznięta, łaknąca ciepła dłoń ścisnęła jego palce, odciągając go od przykrych wspomnień.
- Chodźmy. Musimy jeszcze kupić kilka prezentów.
Blondyn uśmiechnął się, lekko przyciskając swoje wargi do jego.
- Nie, Robert.
Chodźmy kupić korki.
(...)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro