Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Griezmann/Morata

Antoine nie był pobożny, ba, mało tego. Pierwszy jak i ostatni raz w kościele był na chrzcinach - swoich własnych.
Lecz właśnie teraz modlił się gorliwie i zaciskał powieki, chcąc swoją bladą skórą wtopić się w jeszcze bielszą pościel.
Alvaro obserwował go z kąta, niknąc w mroku. Jego oczy, niczym kocie, błyszczały w ciemnościach.
Dwa kontrasty były tak blisko siebie, poróżnione jedynie szpitalnym łóżkiem i powłoką kabli okalającą chude, na wpół umarłe ciało.

- Nie miałeś tu przychodzić.

Ciche, ledwo słyszalne warknięcie odezwało się gdzieś z boku.

Gdyby nie cisza panująca w sali, możliwe było, że Alvaro nie usłyszałby słów kierowanych w jego stronę. Istniała szansa, że zniknęłyby gdzieś w pisku szpitalnej aparatury lub gwizdu wiatru za oknem.

- Powiedzieli, że mogę cię zabrać. Wystarczy spakować twoje rzeczy.

Antoine miał pewnie w zamyśle prychnąć z dezaprobatą, tak jak zawsze to robił, gdy Alvaro rzucił czymś absurdalnym, ale zamiast tego, ponownie zaniósł się kaszlem.

Mężczyzna zamknął za sobą drzwi i podszedł do łóżka, ostrożnie pomagając mu usiąść. Czuł kręgosłup, okryty jedynie skórą i szpitalną szatą, żebra, każdą z kości. Przysiadł na skraju materaca i gładził jego plecy z nadzieją, że napad zaraz ustanie.

Ustał, lecz dopiero gdy została zaalarmowana jedna z pielęgniarek, która zwiększyła stężenie tlenu podawanego w wąsach.

- Beznadzieja - mruknął Antoine, pociągając nosem - Wciskają ci w ręce trupa, bo nie chcą żebym zaczął tutaj rozkładać się na części pierwsze.
Za dużo byłoby sprzątać.

- Nie mów tak, to nieprawda - odparł, ocierając pot z jego mokrej, zaróżowionej twarzy - Wypuszczają cię, bo widzą nadzieję na poprawę.

- Sam wymysliłeś tę bajkę czy oni podsunęli ci pomysł?

Alvaro najpierw rozchylił usta by coś powiedzieć, lecz po chwili na powrót je zamknął, powtarzając ten czyn kilka razy w akcie zupełnej bezradności. Poddał się zupełnie w momencie gdy Antoine podniósł na niego wzrok. Wzrok oczu bez wyrazu, pół martwych, zimnych. Tak, jakby można było czytać z jego duszy, która ewidentnie pogodziła się ze scenariuszem podarowanym od losu.

Mężczyzna westchnął, spuszczając wzrok.

- To w porządku, Al. Nie walcz z tym. Walka z wiatrakami to kiepska sprawa.

- Dlaczego mówienie o tym przychodzi ci tak łatwo?

Słabo wzruszył ramionami.

- Po prostu się z tym pogodziłem, co więcej mogłem zrobić?

- Nie sądzisz, że tanio sprzedałeś skórę? Poddałeś się, Antoine.

Mężczyzna uśmiechnął się słabo.

- Błagam, spójrz na mnie. Masz przed sobą truchło, które nawet samo nie potrafi oddychać. Jaka walka, gdy mój organizm odmawia podstawowej czynności życiowej?

- Poddałeś się tutaj, tu - lekko stuknął go palcem w czoło - Pozwoliłeś na to.

Z niewyobrażalnym trudem przychodziło mężczyźnie wymyślanie tych wszystkich motywacyjnych gadek. Sam był w kiepskim stanie, lecz wiedział, że Antoine potrzebuje jego wsparcia bardziej. To też robił wszystko, aby ten niepodupadł na duchu, a żeby wciąż towarzyszyły mu pozytywne myśli.

Lecz niestety.

Antoine z trudem podniósł dłoń, dotykając jego policzka i pocałował go, co było jedynie przyciśnięciem warg do jego, chcąc by ten po prostu zamilkł.

Westchnął przy tym.

- Jesteś taki męczący. Że przy tobie przyszło mi umrzeć dopiero teraz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro