Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wylot

Sorrki za małą przerwę, ale napina w szkole jest :/
----

-Hejka - przywitał Labo z uśmiechem Liama.

-Cześć włamywaczu - chłopak wpakował się na siedzenie obok.

-No ej. Odkupię Ci zamki, jeśli bardzo Ci ich brakuje. A na razie możesz się barykadować w środku - ruszył w stronę Burgera.

-To raczej będzie ciężkie patrząc na to, że ledwo mogę zawiązać buty - uniósł do góry niezawiązane obuwie.

-No to zabarykaduje się z Tobą. Będziemy całymi dniami oglądać seriale.

-Chyba dostawy zamków w tym mieście są bardzo opóźnione - powiedział z wyczuwalnym sarkazmem. - Spędzimy ze sobą więcej czasu niż myślisz.

-Mi pasuje - odparł nieprzejęty chłopak.

Jechali chwilę w milczeniu w stronę restauracji chińczyka.

-Tutaj już byłeś, ale w celach opatrzenia Twojego brzucha - rzekł Labo wysiadając z auta i ruszając na zaplecze.

-Przyznaj, że jest mega - podciągnął wyżej koszulkę ze śmiechem.

-Mega to go urządziłem, ale miałeś już o tym nie mówić - powiedział udając nadąsanego.

-No tak, zapomniałem. To jak korzystacie z tego miejsca? - rozejrzał się po kuchni.

-To po prostu restauracja. Chcesz to możemy postać na kasie.

-Serio wy tutaj sprzedajecie?

-Tak. Co w tym dziwnego? - spytał przechodząc z nim za ladę.

-No, nie jesteście osobami, które mógłbym sobie wyobrazić, jak sprzedają innym lemoniadę, bez ochoty ich zastrzelenia.

-Bez przesady Brown. Tylko jeśli klient jest bezczelny to zdarzają się takie incydenty.

-Co? - nie był do końca pewny czy dobrze usłyszał.

-Spokojnie, żartuję. Czasami ludzie serio się zapominają, ale staramy się ich grzecznie wyprowadzać - dwuznacznie się na to uśmiechnął. - Mam Ci przypomnieć w jakich okolicznościach się spotkaliśmy? Gdzie zaoferowali Ci pieniądze za niezbyt ładne czyny?

-Masz rację - oparł się o ścianę za sobą.

-Kurwa - nagle się spiął. - Musimy stąd iść - Quinn wyglądał, jakby sobie o czymś przypomniał.

-Ale dopiero co przyszliśmy. Nawet nikt tutaj nie wszedł - wskazał na pusty budynek i parking przed drzwiami.

-To nawet lepiej. Idziemy - pociągnął go za rękaw.

-Stary, o co Ci chodzi? Wszystko okej? - Liam był zdezorientowany sytuacją.

Wyprowadził go w milczeniu. Wsiedli spowrotem do samochodu.

-Powiesz mi co się stało? - z powagą spojrzał na niego.

Laborant, ignorując pytanie, chciał przekręcić kluczyk w stacyjce. Jednak Brown nie dając za wygraną przytrzymał jego rękę, zanim ten uruchomił silnik. Michael opadł głową na kierownice, zrezygnowany.

-To jak?

-Dzwonił do mnie pastor.. - zaczął powoli tłumaczyć. - Robili z Carbonarą bank. - zerknął na niego - To ten ciemnowłosy chłopak, często chodzi w kapeluszu - objaśnił, widząc, że Liam nie wie kogo ma na myśli. - Jeden z zakładników się wygadał, że mamy Cię pilnować. Chyba więc zrozumiesz, dlaczego nie chcemy, żebyś był widziany na BurgerShocie. To byłaby dla nich prowokacja. Jak na razie będziesz ze mną jeździł, a na spotkania przebierzemy Cię w jakiś nietypowy strój.
Nie bądź zły - dodał, bo brunet nie wyglądał na zadowolonego.

-Czemu niby mieliby mi coś zrobić?

-Bo podołałeś zadaniu i pastor skończył w szpitalu. Ten w banku też chciał go zaatakować, ale chyba nic się nie stało. Na pewno nie Erwinowi. W każdym razie, pokazałeś, że na coś Cię stać. Nie bez powodu chcę żebyś był w naszej ekipie.

-Kto by mnie nie chciał - zaśmiał się.

-No skromny to Ty nie jesteś. Chyba powinienem ograniczyć komplementy w Twoją stronę.

-A miałeś jakieś? Chętnie posłucham - oparł się ręką o fotel kierowcy i czekał aż ten się obróci.

-Możesz pomarzyć - korzystając z nieuwagi odpalił silnik i szarpnął gazem.

Chłopak nie był przygotowany na nagłą zmianę położenia i prawie zderzył się z deską rozdzielczą. Jednak Laborant był na to przygotowany i wyciągnął przed nim ramię, aby ten na nie wpadł.

-Wszystko pod kontrolą - uśmiechnął się pod nosem.

-Gdzie teraz jedziemy żartownisiu? - spytał ciemno oki, prostując się na siedzeniu.

-W sumie to nie wiem. Co chciałbyś jeszcze zobaczyć?

-No idea. Mam pytanie. Na razie jedź po paliwo, bo się kończy.

-Dobra, słucham - skręcił w stronę stacji.

-Kto prowadzi te restauracje?

-Naszą Kui. Włoską Spadino, ale nie wiem czy on jest właścicielem. Rzadko tam bywamy, chyba że jedziemy zrobić im przekope.

-A Kui to..? - Liam nie był jeszcze w stanie wszystkich zapamiętać.

-Niski, chiński mąciciel.

Odpowiedział mu łagodny śmiech chłopaka.

-Ja nie żartuję. On ma metr pięćdziesiąt wzrostu - odparł poważnie.

-O kurcze. A czemu akurat mąciciel?

-Nie wiem kto i kiedy zaczął tak go nazywać, ale się przyjęło. Chak ma bardzo rozwinięty nawyk kłamstwa lub zatajania prawdy. Potrafi obrócić kota ogonem i nikt go nawet o to nie podejrzewa. Dlatego każdy z góry zakłada, żeby mu czegoś nie mówić, jeśli ma zostać poufne.

-To dlaczego z nim trzymacie, skoro mu nie ufacie? - zatrzymali się po paliwo.

-To nie tak, że mu nie ufamy - Laborant dał pieniądze obsłudze i czekał.

-Nie rozumiem.

-Kui jest dla nas takim ojcem. Tacie ja nigdy wszystkiego nie mówiłem, bo miałem w głowie, że może powiedzieć to mamie. On pilnuje nas, żebyśmy za mocno nie odwalali, raczej nie brudzi sobie rąk, organizuje ludzi do prania kasy i jest po prostu sobą. To ile mu mówisz zależy od Ciebie. A i ciężko się do niego dodzwonić - wyjechali na drogę. - Jebana katarynka.

-I tak nie mam jego numeru.

-O właśnie, jak chcesz to mogę Ci podać numery niektórych osób.

-Chętnie.

-To zatrzymajmy się tutaj - zahamował, aby wjechać na parking.

Obaj wyciągnęli telefony i Labo zaczął dyktować mu cyfry.




Od około 3 sekund znajdowali się w powietrzu. Erwin już słyszał w głowie głośne "pojebało Cię" Grzecha.

-Pojebało Cię?! - pastor się nie mylił.

-Spokojnie, ja to wykalibruję. Mam z tyłu worek ziemniaków.

Głośny trzask przy lądowaniu zaprzeczył tym słowom. Wylądowali do góry nogami. Szyby się rozbiły, a szkło na szczęście nikomu nic nie zrobiło.

-Nie no świetnie! Rzeczywiście fizykę masz w jednym palcu.

-No dobra, tym razem nie wyszło - odpowiedział niezadowolony.

Wyszli na zewnątrz i próbowali odwrócić auto.

-Ała - mężczyzna złapał się w krzyżu. - Dlaczego musiałeś na to wjechać?

-Nie musiałem, ale chciałem. Jebło to jebło. Przyłóż się, jeśli chcesz stąd odjechać.

Gregory mocniej naparł na bok samochodu i razem sprawili, że stanęło ono na 4 kołach.

-Nigdy więcej z Tobą nie jadę - policjant usiadł na drodze obok pojazdu.

-Oj tam, Grzesiek. Jak sam nie wsiądziesz to Cię zmuszę - ustawił palce w pistolet i udał, że z nich strzela.

-Ale z Ciebie czasem dzieciak. Wsiadaj za kierownice i odpalaj tą furę.

-Tak, panie władzo. Już się robi.

-Pastor, nie denerwuj mnie.

Erwin zachichotał i otworzył drzwi. Usiadł z nogami dalej na zewnątrz. Silnik na chwilę zagrzmiał, ale zgasł.

-No nie mów nawet, że nie odpali - 05 podniósł się z ziemi i nachylił się nad siwowłosym.

Ten jeszcze parę razy próbował odpalić. Niestety z niepowodzeniem.

-Ups - spojrzał na niego niewinnie i rozłożył ręce.

-To teraz po kogoś zadzwoń.

-Chciałbym napomnieć, że moi Cię nie lubią i w sumie nie wiedzą, że z Tobą rozmawiam. Jesteś pewien, że ktoś z nich ma nas odebrać?

-A San ?

-Śpi.

-No to jesteśmy w dupie.

Erwin podniósł się z siedzenia i stanął parę centymetrów od bruneta.

-Nie kuś - szepnął mu do ucha i odszedł głupkowato się uśmiechając.

Nagle Montanha przygwoździł go do maski zentorno.

-Przestań.

-Ja rozumiem, że chciałbyś, ale mamy ważniejsze sprawy na głowie - zignorował go i wyplątał się spod jego ramion. - Masz kogoś zapisanego, kto mnie nie zna?

Gregory westchnął.

-Każdy Cię zna. Jesteśmy zdani na siebie.

Na horyzoncie już zachodziło słońce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro