Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Propozycja

-Heejka - Laborant przywitał Liama, równocześnie się w niego wtulając od tyłu.

Michael bardzo uparł się, aby wypisać go ze szpitala. Brown nie potrafił długo się z nim spierać, chociaż się starał. Postanowił jednak, że będzie miał chłopaka na oku i nie puści go samego do domu. Przyjął go więc do swojego mieszkania i gdyby nie zmęczenie to całą noc sprawdzałby czy dalej obok niego oddycha. Teraz Liam stał w swojej kuchni i szykował śniadanie. Czując oddech Quinna na szyji prawie nie wypuścił z rąk łyżki, którą mieszał jajecznicę na patelni.

-Czemu wstałeś?

-Żadnego przywitania tylko od razu pretensje - Labo odsunął się od chłopaka i usiadł na krześle obok.

Miał na sobie jego koszulkę nocną oraz spodnie od piżamy.

-Powinieneś był dalej odpoczywać.

-Nie będę całymi dniami leżał.. Co tam przygotowujesz?

-Miałem zamiar przynieść Ci śniadanie do łóżka, ale ktoś postanowił popsuć mi plany - zaczął natarczywie skrobać patelnię.

-No ejj, nie złość się na mnie.

Brown dalej zajmował się jedzeniem i nawet nie patrzył na Laboranta. Bardzo cicho wstał więc on z krzesełka i spokojnym krokiem podszedł do ciemnowłosego.

-Nie złość się na mnie, proszę - wyszeptał mu obok ucha i zaczął pomału wdychać nosem jego zapach skóry.

Przeniósł głowę niżej, aż natrafił na szyję kucharza. Zwilżył swoje usta i naniósł na szyję Browna mokre pocałunki. Ten zaś już dawno zapomniał o śniadaniu. Wygiął głowę w lewą stronę, dając Quinnowi większy zasięg. Co chwilę przyjemnie mruczał, czując język starszego na skórze. Odwrócił się w końcu i złapał Laboranta w talii. Ten uśmiechnął się szczerze na ten gest.

-Już się nie złościsz? - zapytał robiąc słodkie oczka.

-Oj, cicho bądź - to mówiąc odnalazł swoimi ustami usta Michaela i go delikatnie pocałował.

Wystarczyło to jednak, aby Labo przestał mówić. Oddał pocałunek, łapiąc za policzki młodszego i przyciągając go jeszcze bliżej. Z każdą chwilą oboje coraz bardziej zapominali gdzie są. Całkowicie byli sobą pochłonięci. Ich zmysły działały na podwyższonych obrotach, próbując złapać wszystkie bodźce z otoczenia. Dotyk, zapach, smak... Prawie słyszalne były głośne uderzenia ich serc.

Działali na siebie nawzajem jak narkotyk, od którego ciężko im było się uwolnić. W końcu oddalili się od siebie, aby zaczerpnąć powietrza i na siebie spojrzeć. Liam doskonale odczytał intencje Laboranta przez co złapał go za rękę i pociągnął w kierunku swojego pokoju.

Tam stanęli obok łóżka i ponownie się pocałowali. Liam złapał za koszulkę, w którą ubrany był Labo i delikatnie zaczął ją ściągać. Quinn parę razy skrzywił się, gdy zaczepiła o opatrunki, ale udało się ją ściągnąć. Brown oparł się o niego tak, aby położył się na łóżku. Ostrożnie usiadł na Laborancie okrakiem. Przyglądał się mu dłuższą chwilę, po czym przeszedł do składania na jego ciele zaróżowionych śladów. Labo trzymał go za uda i ściskał je, gdy młodszy do swoich działań dodawał zęby, podrażniając jego skórę.

Liam pomału dotarł do obojczyka, na którym znajdowała się mała blizna. Podniósł wzrok, aby spojrzeć przyjacielowi w oczy.

-Od czego to? - spytał cichym głosem.

-Nie pamiętam, mam ją od dzieciństwa - odparł Labo.

-Urocza - odpowiedział Brown i lekko musnął ją wargami, wywołując dreszcze na całym ciele Laboranta.

Następnie kontynuował wędrówkę, schodząc coraz niżej. W pewnym momencie dotarł jednak do ich nozdrzy zapach spalenizny.

-Nosz cholera jasna! - krzyknął Brown i szybko zszedł z Laboranta, po czym pobiegł do kuchni. - Nie wyłączyłem kuchenki.. - spojrzał smutno na Quinna, który chwilę później do niego dołączył, zarzucając na siebie ponownie koszulkę.

-Wyłącz ogień. Trzeba tutaj przewietrzyć - dodał i sam otworzył na oścież okna.

W całym pomieszczeniu unosił się dym. Było od niego aż szaro. Spalone jedzenie skwierczało jeszcze na kuchence.

-I co my teraz zjemy? - spytał Liam, patrząc na prawie czarne danie. - Tego się już nie uratuje.

-Wyjdziemy na miasto - stwierdził Labo i przysunął się do chłopaka, wsuwając ręce pod jego bluzkę i obejmując go czule. - Nie przejmuj się - uspokoił go i cmoknął w policzek.

Liam złapał ręce, obejmujące jego brzuch i wyluzował się. Wtuleni w siebie obserwowali już słabszy dym, unoszący się nad czarną jajecznicą.




-Cześć pastor - przywitał się z Erwinem Montanha.

-Hej? Po co do mnie dzwonisz o tej godzinie? - odpowiedział mu w słuchawce zaspano-zirytowany głos chłopaka.

-Ojeju przepraszam. Naprawdę - dodał czując, że siwowłosy nie weźmie tego na serio. - Mogę zadzwonić później jeśli chcesz - powiedział zmieszany.

-Już zaburzyłeś mój zegar biologiczny, więc możesz kontynuować, ale nie obiecuję, że będę miły - odparł naburmuszony Erwin.

-Eh.. No dobrze. Chciałem spytać, czy mógłbyś się spotkać.

-Kiedy? Teraz?

-No tak.

-Okej - stwierdził obojętnym głosem.

-Czekam przy mechaniku, bo jeszcze naprawiam auto - po tych słowach rozłączył się.

Erwin odrzucił telefon na stolik nocny i krzyknął głośno w poduszkę. Nienawidził, gdy ktoś bez powodu go budził. Obrócił się na drugi bok i jeszcze chwilę dewagował nad ponownym pójściem spać, ale policjant zaciekawił go tym telefonem.

Z ociąganiem wstał z łóżka, narzucił na siebie czarną koszulę i niedbale włożył ją w spodnie. Z przyzwyczajenia sięgnął po kominiarkę, ale przypomniał sobie gdzie jedzie i jej nie założył. Chwycił z szafki kluczyki i wyszedł na zewnątrz mrużąc oczy od nagłego kontaktu ze słońcem. Poprawił okulary i przeczesał włosy przeglądając się w lusterkach samochodowych, po czym wsiadł do środka i pojechał na miejsce.

Wysiadł z auta i pomału ruszył w stronę CarZone'a. Już z daleka widział dobrze zbudowaną sylwetkę szatyna. Zbliżył się i bez słowa usiadł na dosyć stabilnym kawałku metalu, służącym do naprawy aut.

Montanha stał do niego plecami. Erwin wykorzystał więc chwilę bycia niezauważonym do obserwacji. Mężczyzna wyglądał na bardzo wypoczętego. Równocześnie był zestresowany. Wskazywały na to zmieszane odpowiedzi kierowane do mechanika oraz niespokojny chód obok auta.

-To wszystko? - spytał się go, ubrany w strój roboczy, chłopak.

-Chyba tak.. Tak. Ile się należy?

-Zaraz wystawię fakturę proszę zaczekać - odparł i ruszył do magazynka.

-Niezła fura - Knuckles ześlizgnął się na ziemię z głośnym hukiem i podszedł do Gregorego.

Ten natomiast podskoczył ze strachu i złapał się za serce.

-Ja pierdole, Erwin... Zawału idzie przez Ciebie dostać.

-Skąd ta bryka? - zapytał, ignorując komentarz kolegi.

-To nie moja. Znajomy mi ją pożyczył i trochę ją obiłem, więc postanowiłem trochę ją upiększyć przy okazji naprawy.

Erwin pokiwał zrozumiale głową. Obszedł auto, przyglądając się dziełu mechanika, który właśnie wracał do Montanhy z papierkiem w ręce.

-Pan podpisze i można jechać.

Grzegorz odebrał długopis oraz papier, omiótł fakturę wzrokiem i złożył parafkę.

-Jeszcze raz dziękuję - oddał przedmioty mężczyźnie i ruszył w stronę drzwi.

Knuckles widząc, że Montanha wchodzi do auta bez słowa dołączył do niego na miejscu pasażera.

-Pojedziemy teraz w jedno miejsce - oznajmił Gregory.

Nie był ubrany w mundur, co było niecodziennym widokiem. Miał na sobie zwykłe jeansy oraz niedbale wyprasowaną, jasną koszulkę. Jego włosy były nienagannie ułożone, a zarost świeżo przycięty.

Erwin dalej siedział cicho. Równocześnie był zły za obudzenie go, ale i czuł się trochę nienaturalnie po ostatnim ciągłym walczeniu z własnymi myślami.
Zajechali na parking przy BurgerShocie, ale nikt z nich nie ruszył się z fotela. W końcu odezwał się Erwin:

-Monte, jeśli obudziłeś mnie tylko po to, żeby zabrać mnie na randkę do BSa, ale nawet nie wejdziesz do środka to naprawdę będę zły. Jak na razie procent złości jest mały, ale to może się szybko zmienić.

Montanha dalej patrzył przed siebie, walcząc sam ze sobą. Nie wiedział jak zacząć to, co chciał powiedzieć, więc po prostu wyciągnął kopertę z kieszeni i wręczył ją Erwinowi.

-Co to jest? Łapówka? To chyba ja Tobie powinienem ją dać.

-To nie jest łapówka, Knuckles. Otwórz to.

Siwowłosy spojrzał podejrzliwie na policjanta. Nie umiał wyczytać z jego twarzy aktualnych emocji i trochę mu to nie pasowało. Montanha zazwyczaj był łatwy do rozgryzienia. Posłuchał się go jednak i wyciągnął zawartość koperty.

W środku znajdowało się zaproszenie na imprezę Shelbiego i Sussane. Nie do końca rozumiał po co Montanha miałby mu to pokazywać, więc z ciekawości zobaczył środek.

,,Mamy przyjemność zaprosić Gregorego Montanhę wraz z osobą towarzyszącą na przyjęcie organizowane w naszym domu. Nie mamy większej okazji, ale chcemy się dobrze pobawić. Mile widziane prezenty w postaci alkoholu lub mebli do naszego nowego domu.
Sussane i Thomas Shelby"

-Dzięki, że się chwalisz. Masz znajomych, gratuluję.

-Oh, Erwin, Ty tak serio?

-Nie rozumiem o co Ci chodzi - odparł naprawdę zdezorientowany.

-Mimo tego, że jesteś najlepszym hackerem na mieście to ciężko czasami trybisz. Masz u mnie przysługę, prawda? Za to, że Ci ostatnio pomogłem. Nie chcę iść na tę imprezę sam, a wszyscy już z kimś idą - wziął głęboki wdech. - Chciałem zapytać, czy nie chciałbyś być moją osobą towarzyszącą.

Erwina zatkało. Nie dowierzał w to, że ten policjant właśnie go zaprosił na zapewne policyjną imprezę, gdzie będzie mnóstwo policjantów, a on chce zabrać ze sobą jednego z największych przestępców miasta i się tego nie boi.

-Ciebie to już równo popierdoliło, co nie? Nie ma opcji, że ja tam pójdę - siwowłosy wyszedł z auta i zatrzasnął za sobą drzwi.

Nie przeszedł nawet paru kroków, a z tyłu słychać było, że Montanha również wyszedł z auta i go goni.

-Słuchaj mnie teraz uważnie - złapał Erwina za rękę i odwrócił. - Wiem, że to bardzo dziwna prośba, ale nie chce tam iść sam. Jesteś jedną z nielicznych osób, które naprawdę lubię i chciałbym z Tobą spędzić tam czas. Chociaż spróbuj. Nie chcę Cię do tego zmuszać, ale jak tam pójdziesz to będziemy kwita za ostatnio. Dług spłacony.

Erwin chwilę stał osłupiały, próbując jeszcze raz przetworzyć słowa policjanta. Wpatrywał się on w niego wyczekująco i nie miał zamiaru odpuścić.

-Okej - zgodził się w końcu.

-Naprawdę?

-Tak i nie pytaj o to więcej, bo jeszcze zmienię zdanie. Teraz kupujesz mi burgera za pobudkę z rana - ruszył w stronę restauracji.

Montanha chwilę napawał się jeszcze zgodą młodszego. Pobiegł za nim, nie chcąc go jeszcze bardziej zirytować. Już wyciągał z portfela dolary, za które kupił im jedzenie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro