Cena Pragnienia
Pięść wbiła mi się w żołądek, a ja wrzasnąłem na całe gardło. Umilkłem, gdy kolejna trzasnęła mnie w twarz. Ludzie to wrzody na dupie świata, dzieło ułomnych bogów, niedoróbki zrodzone z dziwek zerżniętych przez obmierzłe, krasnoludzkie kundle... Niestety powiedziałem to na głos (ostatnio cierpię na taką przypadłość, pierdolona bogini), więc ciosy posypały się z nową mocą.
Jak mogłem skończyć tak marnie? Wijąc się w rynsztoku, okładany przez wynaturzone odpady ludzkiego gatunku?
Gdy myślałem, że gorzej już być nie może, błysnął nóż. Skuliłem się i pisnąłem niczym jakiś nędzny gryzoń, pewien, że zaraz tu zdechnę. Cios jednak nie nadszedł, za to rozległy się krzyki. Tym razem wrzeszczały te obmierzłe płaskouchy, a nie ja.
Kiedy wreszcie uchyliłem powiekę, zobaczyłem, że do bójki wtrącił się rosły barbarzyńca z wielkim toporem. Kolejny sparszywiały człowiek, ale na szczęście walił innych parszywych ludzi, więc nie zamierzałem narzekać. Może kundel, który zerżnął jego starą, nie był aż tak obmierzły, jak kundle tamtych.
Przysiadłem pod murem i zacząłem ścierać krew z twarzy, chcąc przywrócić sobie choć odrobinę godności, ale w zamian rozmazałem po niej błoto. Nawet przeklinać już mi się nie chciało, więc tylko siedziałem jak kretyn, gapiąc się na wyczyny mojego wybawcy. Ciekawe czy bogowie, obdarzając go takim wzrostem i muskułami, poskąpili mu przy tym rozumu?
Barbarzyńca stanął nade mną, zasłaniając sobą słońce.
– Nie liczyłem na wdzięczność od gajowego elfa, ale nie spodziewałem się, że zacznie mnie znieważać, zaraz potem, jak uratowałem mu życie.
Kurwa, znowu mówiłem na głos. Na wszelki wypadek wolałem się więcej nie odzywać. Na szczęście zdołałem zmilczeć, choć ostatnio rzadko mi się to udaje. Pierdolona bogini, suka, zdradziecka jędza, dziwka...
– Z dwojga złego wolę, kiedy znieważasz boginię niż mnie, spiczastouchy.
– Odpierdol się, łajzo, od moich uszu. – Znowu mi się, kurwa, wymsknęło.
Na moje słowa uśmiech zniknął z kwadratowej szczęki barbarzyńcy, a on sam oszacował mnie dziwnym wzrokiem, odwrócił się bez słowa i zaczął oddalać. Popatrzyłem na jego wielkie jak drzwi od stodoły plecy, po czym obrzuciłem szybkim spojrzeniem złowrogie gęby miejskiego plebsu. Prymitywi jebani, złodzieje, dziwki i mordercy.
Zerwałem się na równe nogi, uświadamiając sobie, że znów mamroczę pod nosem, i czym prędzej zrównałem się z barbarzyńcą. Ogromny był z niego gnój, a do tego z jakiegoś niezrozumiałego powodu stanął w mojej obronie, więc przy nim czułem się bezpieczniej...
– Honor, niepoczytalny elfie. To się nazywa honor.
– O czym ty pierdolisz, człowieku?
Chyba mam szczęście, że wciąż żyję z tą moją niewyparzoną gębą. Pierdolona bogini, suka jebana...
– Honor wojownika każe mi bronić słabszych i uciśnionych.
– W jakimś rezerwacie się chowałeś? – Tym razem autentycznie zainteresowałem się jego słowami. Jak dotąd nigdy nie spotkałem żadnego człowieka, któremu cokolwiek nakazywałoby chronić słabszych. Raczej odnajdywali niebywałą uciechę w ich uciskaniu, warchoły przeklęte.
Barbarzyńca popatrzył na mnie gniewnie i nie odpowiedział. Jął odpowiadać dopiero w knajpie, do której wtoczyłem się za nim i to dopiero po piątym piwie.
– Pochodzę z Mroźnych Szczytów – zaczął.
Na szczęście oboje byliśmy już pijani i bełkotałem na tyle, że nie zrozumiał, gdy rzuciłem, że chuj mnie jego historia obchodzi, bo ciągnął dalej:
– Od dziecka marzyłem o sławie i zwycięstwach, ale lichej byłem postury i chorowałem dużo.
Obejrzałem sceptycznie górę mięśni zakończoną brodatą głową. Co prawda mówił dziwnie cienkim głosem, ale na cherlaka bynajmniej nie wyglądał.
– Po prawdzie oprócz sławy i zwycięstw marzyłem też o podbojach serc niewieścich. Marzyłem tak bardzo, że gdy dnia pewnego usłyszałem od wędrownego bajarza o bogini, co pragnienia spełnia, przekonania nabrałem, że do niej właśnie droga mnie poprowadzić musi.
Mój łeb, w którym na dobre już hulał wypity alkohol, potrzebował ładnej chwili, żeby dotarło do niego znaczenie słów barbarzyńcy.
– Pierdolona bogini, suka jebana, dziwka zawszona... Też do niej trafiłeś? – ożywiłem się.
– Też. Takom się domyślał, że i ty z nią styczność miałeś.
Nietrudno się, kurwa, domyślić.
Jego dziwny wzrok znów mi uzmysłowił, że odezwałem się na głos. Ja pierdolę.
– Tak, byłem u tej suki.
– Spełniła twoje życzenie?
– Spełniła, a w zamian zajebała to, co było dla mnie najcenniejsze, a potem życie zaczęło jebać mnie.
Nikczemne elfy i ta ich przeklęta, królewska rodzina, szubrawi ludzie, szubrawy świat. Sięgnąłem po kufel i wypiłem jego zawartość duszkiem. Dużo tego nie było. Zamachałem na karczmarkę, która wykrzywiła się szpetnie (a może się uśmiechnęła, chuj tych ludzi wie, każdy z nich szpetny, jakby wśród przodków miał świniaki i gobliny), i sięgnęła po nowe kufle. Przejechała je szmatą brudną jak gacie zdarte z zapijaczonego łachmaniarza i nalała żółtego niczym szczyny piwa. Ale się stoczyłem. I nawet nie miałem czym za to piwo zapłacić. Żywiłem jedynie nadzieję, że mój barbarzyńca pokryje rachunek, albo chociaż wybroni moją elfią dupę...
– Uratowałem ci życie, a ty pijesz na mój koszt i nawet nie dziękujesz?
Ten wielki chuj chyba stracił cierpliwość. Przytłumione piwem zdenerwowanie ścisnęło mi lekko żołądek. W końcu wkurzony, pijany barbarzyńca z toporem nie był szczytem moich marzeń na dzisiejszy wieczór. Otworzyłem usta, wiedząc, że w moim stanie próba załagodzenia sytuacji po prostu musiała skończyć się katastrofą, ale zamiast słów popłynęła z nich struga wymiociny. Z jękiem oparłem się o blat stołu. Barbarzyńca uniósł krzaczory brwi, po czym rozluźnił się i machnął ręką.
W ramach odwdzięczenia się postanowiłem podzielić się z nim moją historią.
– Wiesz, że byłem kiedyś cholernym dyplomatą na dworze zawszonego króla elfów? Jednym z jego doradców? I wiesz, że te chuje mnie wygnały? – wybełkotałem. – Poświęciłem dla nich to, co dla mnie najcenniejsze, a te suki stwierdziły, że psuję pierdolony wizerunek pierdolonego elfa.
– Gajowego elfa – zaśmiał się mój towarzysz, a ja za cholerę nie potrafiłem rozgryźć, co go tak śmieszy. Lepiej być gajowym elfem niż pustynnym, jak te wyniosłe chuje z włosami koloru kutego złota, czy jak tam lubią o sobie mówić, te wrzody czyrakowate.
Mój nowy towarzysz opanował w końcu tę swoją irytująca wesołość i przemówił:
– Jak zapewne miarkujesz, pragnienie swoje spełniłem, straciłem jednak to, co dla mnie najcenniejsze. Wtedy to moje życie utraciło sens. Wędruję odtąd po świecie, aby sposób odkryć, na cofnięcie tego, co uczyniła mi bogini.
Zastrzygłem uszami, a wielki barbarzyńca zyskał nagle całą moją uwagę. Pochylił się w moją stronę nad stołem (zionęło od niego, jakbym mu się prosto w gębę wyrzygał) i powiedział drżącym z napięcia głosem:
– Na bagnach za miastem mieszka pono wiedźma, co sposób zna, aby krzywdę naszą cofnąć.
– Pierdolisz!?
*
– Hej, człowieku – wydyszałem, gapiąc się w szybko oddalające się, muskularne plecy barbarzyńcy. – Przypomnij mi... Mówiłeś, że w zamian co zabrała ci bogini?
Mój towarzysz zatrzymał się i odwrócił; ze zdziwieniem dostrzegłem rumieniec na jego twarzy. Przecież ten chuj nawet się nie spocił.
– Nie mówiłem. – Uciął temat i znów ruszył przed siebie.
Z mlaśnięciem wyciągnąłem stopę z błota (buty pogubiłem już dawno temu). Jak ja, kurwa nienawidzę bagien. Kiedy przed wieczorem dotarliśmy do wiedźmy, starej jędzy, ze zmęczenia prawie się czołgałem.
Jeszcze zanim zobaczyłem chylące się do ziemi domostwo, doleciał mnie smród gówna, gnijącego jedzenia i dymu. Przed przegniłą chałupą walały się połamane sprzęty, resztki warzyw, jakieś szmaty, nawet zdechły pies.
– Ja pierdolę, co za syf. Jak można tak żyć?! Ty pewny jesteś, wielkoludzie, że chcemy gadać ze śmierdzielem, który tu mieszka?
Wolgard (bo tak miał na imię barbarzyńca) spojrzał na mnie, a przez jego brzydką jak to u człowieka twarz przemknął cień niepewności.
– Ziggetho... Ziggitthymun... – zaczął, kalając moje szlachetne imię. – Ziggi – wybrnął w końcu.
Skrzywiłem się z obrzydzeniem na tę profanację. Nie rozumiałem, jak, kurwa, miał problem z wymówieniem tak prostego imienia.
– Tutaj lepiej zaczekaj, a ja z nią pomówię.
Popatrzyłem na niego i zwiesiłem uszy. To zabolało. Bardzo. Byłem wcześniej pierdolonym mistrzem dyplomacji, a teraz jakiś niedorozwinięty na umyśle baran kazał mi nie wtrącać się w mające nastąpić rozmowy? Wolgard chyba zrozumiał moje uczucia. Podrapał się po brodzie i westchnął.
– Postaraj się milczeć.
I tak nie zamierzałem gadać z kimś, kto utrzymuje wokół chaty taki syf. Aż strach myśleć, jak wyglądało w środku. Na szczęście niedano nam sprawdzać, bo z chałupy wytoczyła się jakaś pokurczona starucha.
– Czego tu? – wychrypiała.
Wolgard zaczął jej tłumaczyć, w czym rzecz, a ja utkwiłem wzrok w wielkiej kurzajce na jej kościstym nochalu. W siwych i posklejanych kudłach czaiło się równie dużo odpadków, jak przed domem, a pomarszczona skóra przypominała wyschnięte błoto fakturą i kolorem.
Coś z moich obserwacji wymknęło mi się na głos, bo wiedźma łypnęła gałami z wściekłością, a Wolgard jęknął cicho.
– Ufam, że ta syfiara ma bardziej poukładane w głowie niż w obejściu – powiedziałem.
– Każ zamilczeć długouchemu.
– Stara pizda.
– Ziggi, proszę cię.
Popatrzyłem na szpetne ryło wiedźmy i wzruszyłem ramionami. Niech barbarzyńca sam z nią rozmawia. Przynajmniej oszczędzi mi to wdychania smrodu jej oddechu, bo na pewno coś jej w ryju zdechło. Obróciłem się na pięcie, a odchodząc, kopnąłem nadgryzioną, dziecięcą czaszkę. Ludzie to są jednak ostro pojebani.
*
Staliśmy, gapiąc się w otwór w skale zionący mrokiem jak z dupy trolla i podobnie jak owa dupa cuchnący.
– Pewien jesteś, że chcesz tam włazić? – zapytałem. – Jakoś wątpię, żeby ta pomarszczona gnojara powiedziała ci prawdę.
Wolgard poruszył się niepewnie, chrząknął.
– Utraciłem to, co dla mnie najcenniejsze. Aby to odzyskać, gotowym ruszyć nawet na koniec świata.
– Do dupy trolla też?
Barbarzyńca nie kwapił się odpowiadać, po prostu ruszył przed siebie. Poszedłem za nim. W środku było zimno, ciemno i cuchnęło jeszcze gorzej; głównie gnijącym mięsem i gównem.
Syknąłem, gdy wyrżnąłem bosym paluchem w jakąś piszczel.
– Nosz kurwa, następny brudas! Kto tu tyle kości porozrzucał?
Wolgard odpalił pochodnię i przyjrzał się korytarzowi w milczeniu. Kości rzeczywiście było od cholery. Gdzieniegdzie walały się też kawałki zbroi oraz resztki oręża.
– To wygląda jak leże trolla – szepnął.
– Wiedziałem, że ta stara pizda wpędzi nas w kłopoty. Pewnie są w zmowie i podsyła im ludzi do zeżarcia. Powinniśmy stąd spierdalać.
– Powiedziała, że w jaskini znajdę Studnię Życzeń...
– Chuja znajdziesz, a nie studnię – stwierdziłem i zdziwiłem się, dostrzegając, jak spojrzenie barbarzyńcy twardnieje, a wahanie znika.
– Może troll pilnuje właśnie tej studni – powiedział, po czym odwrócił się do mnie plecami i ruszył raźno przed siebie.
– Ja pierdolę, naprawdę? – krzyknąłem za nim.
Uważałem, że wchodzenie do jaskini to wyjątkowo pojebany pomysł. Ale jeśli ta studnia istniała? Klnąc, podreptałem w głąb cuchnącej ciemności. Po drodze podniosłem pordzewiały miecz, choć wątpiłem, żebym na dużo się zdał w walce z jebanym potworem. Mimo wszystko jakoś tak raźniej się czułem, dzierżąc coś w ręku.
Nie uszliśmy daleko, gdy za nami rozległ się łoskot i ryk wkurwionego trolla. Nie pojmowałem, jak ten gnój zdołał nas zwietrzyć w tym smrodzie. Może dostrzegł blask pochodni? Nie miało to większego znaczenia i przestałem nad tym myśleć, kiedy ściany korytarza zatrzęsły się od odgłosu pędzącego cielska.
– Spierdalamy! – wrzasnąłem i rzuciłem się do panicznej ucieczki. Wojowniczy barbarzyńca bez zastanowienia ruszył za mną. Niestety uciekać mogliśmy jedynie w głąb jaskini, bo droga na zewnątrz została nam właśnie odcięta.
Zdążyłem dostać zadyszki, kiedy korytarz skończył się sporą pieczarą; pieczarą bez wyjścia, ale za to z jebaną studnią pośrodku.
– Studnia Życzeń! – krzyknął przejęty barbarzyńca.
Też byłem przejęty, ale nie wiem, czy studnią, czy bardziej wielkim, cuchnącym trollem, który właśnie wbiegł za nami, rycząc przeraźliwie. Zamachnął się łapą, w której trzymał maczugę, a ja z tym cholernym mysim piskiem uskoczyłem za Wolgarda (w końcu jego życzeniem było stać się niezwyciężonym wojownikiem, więc niech się wykaże). Pierdolony barbarzyńca odskoczył jednak, zamiast podjąć honorową walkę. Serce stanęło mi w piersi, gdy maczuga przeleciała ze świstem tuż przed moją twarzą i z ogłuszającym hukiem wbiła się w ziemię. Chwilę później rozległ się pełen bólu wrzask trolla.
Wolgard wyszarpnął ociekający krwią topór z jego boku, wykonał piruet niczym jakaś pierdolona tancereczka i ponownie wbił broń w cielsko potwora.
Widząc lejącą się, niczym wiadrami, juchę, byłem pewien, że praktycznie jest już po walce. Niestety to skurwysyńskie bydle jedynie potrząsnęło łbem, dźwignęło maczugę i znów nią machnęło. Tylko czemu, kurwa, we mnie? W pierwszym odruchu ścisnąłem mocniej miecz, lecz wrodzona inteligencja zmusiła mnie, abym odrzucił go w cholerę i czmychnął za studnię. Podskoczyłem, słysząc ogłuszający łoskot. Maczuga trafiła w Studnię Życzeń, niszcząc ją i rozchlapując wokół wodę. Powietrze przeszył pełen rozpaczy krzyk barbarzyńcy i zdziwiony pomruk trolla.
Tym razem Wolgard już nie uciekał, a jego wykrzywiona furią twarz przestraszyła nawet mnie. Doskakiwał do trolla i kąsał go jak wściekły pies. Obserwowałem tę walkę, przykucnięty za resztkami studni. W duchu musiałem przyznać, że bogini potrafiła wywiązywać się z obietnic. Krew lała się z cielska, tworząc na posadzce czerwone kałuże, barbarzyńca zaś pląsał między nimi niczym hoża dziewka wymachująca toporem.
Gdy troll upadł na kolana, doszedłem do wniosku, że nadszedł czas wesprzeć towarzysza w walce. Wyszedłem zza studni, podniosłem z ziemi miecz. Z rozmachem wbiłem go w kark potwora i zostałem z pustymi rękami, gdy ten rzucił cielskiem, biorąc zamach maczugą. Wyleciałem w powietrze jak jakaś pieprzona strzała wystrzelona z łuku i przyjebałem plecami o coś kurewsko twardego.
Chyba straciłem na moment przytomność, bo następne, co pamiętałem, to szpetna morda Wolgarda tuż przy mojej twarzy i kurewsko silny ból głowy.
– Żyjesz?
Chciałem mu odpowiedzieć z typową dla mnie elokwencją, ale po raz pierwszy nie znalazłem w sobie siły. A ten chuj mruknął coś ukontentowany i stracił mną zainteresowanie.
Sporo czasu potrzebowałem, żeby w końcu podnieść się na nogi. Dołączyłem do niego przy smętnych szczątkach studni.
– Spróbowałem – powiedział cicho. – Nie działa.
Skrzywiłem się, widząc, jak dotknął się przy tych słowach w kroku. Ludziom naprawdę niedaleko do zwierząt.
– Co zamierzasz teraz robić? – spytałem.
– Ponoć w Smutnych Górach żyje pustelnik i ponoć posiada wiedzę równą bogom. Może będzie wiedział, jak odzyskać to, co zabrała bogini.
Popatrzyłem zniechęcony na studnię. Smutne Góry leżały w chuj daleko, a lato powoli się kończyło. Jednak jak żyć, kiedy straciło się to, co najcenniejsze? Westchnąłem ciężko i podreptałem za kierującym się do wyjścia barbarzyńcą.
– A właściwie co zabrała ci bogini?
– Nie twoja sprawa, elfie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro