Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 1 кєνιи


Kevin wstał i przeciągnął się. Była dopiero siódma, jednak już o ósmej zaczynało się śniadanie, a on jako najstarszy "mutant" miał dawać przykład.

Wszyscy dostali miesiąc na zaaklimatyzowanie się. Zapewne dlatego, że budynki ćwiczeniowe wciąż były niedokończone, a nauką nikt nie zwracał sobie głowy. Co prawda dostali już plany lekcji, jednak nikomu nie chciało się tego wszystkiego pilnować. Woleli zrobić to na spokojnie, gdy problem z treningami zniknie.

Chłopak wszedł do łazienki i spróbował coś zrobić ze swoimi roztrzepanymi włosami. Nie ważne ile i jak bardzo się starał, i tak zawsze było parę niesfornych blond kosmyków, które nie chciały współpracować. W końcu, po wielu próbach, poddał się, zaliczając kolejną porażkę.

Szybko założył ubranie, które dostał od personelu. Każdy nastolatek takie posiadał, a młodsze dzieci, które nie skończyły jeszcze dwunastu lat miały po prostu inny kolor opaski na ręce. One miały jasno-niebieską, on – granatową.

Wyszedł na kremowy korytarz. Wciąż jeszcze na ścianach były miejsca, na których spód farby prześwitywał tynk. Podczas tej gonitwy z czasem nawet tego nie zauważono.

W jadalni było dość mało osób. Wszyscy siedzieli w grupkach, rozmawiając przyciszonymi głosami. Ci, którzy nie mieli tak dobrych kontaktów z innymi po prostu jedli na uboczu.

Kevin wziął swoją część jedzenia i dosiadł się do jakiegoś dwunastolatka. Już wcześniej zauważył, że czarnowłosy chłopak cały czas siedzi sam i do nikogo się nie odzywa, więc postanowił spróbować nawiązać z nim kontakt.

– Hej, jestem Kevin – przywitał się, jednak nie doczekał się odpowiedzi.

Nieznajomy jedynie na chwilę podniósł wzrok, by jego szare oczy spotkały się z tymi czekoladowymi, należącymi do szesnastolatka, następnie prawie od razu spoczęły na swoim talerzu.

– Okay, rozumiem, że nie chcesz gadać, jednak każdy stąd ma trudną przeszłość i naprawdę lepiej jest komuś powiedzieć – uśmiechnął się delikatnie, nie chcąc spłoszyć chłopaka.

W końcu zaniechał prób dostania się do młodszego kolegi. Po prostu skończył śniadanie i, jak zawsze, zaczął szwendać się po placówce. Mimo że minęło jedynie parę dni, on i tak zaczął się nudzić. Pomagał wszystkim, jak tylko umiał, jednak wiele dzieciaków potrzebowało mocnego kopa, by wstać i zacząć coś robić. Do tego mogły przydać się treningi lub jakaś udana misja, nawet nie ich. Powinni po prostu zobaczyć , że nie są w sytuacji bez wyjścia. Że z ich dołku można się wygrzebać.

Najczęściej każdy spędzał czas na wylegiwaniu się w łóżku do obiadu, niektórzy przychodzili jedynie na śniadanie i kolację, znikając na resztę dnia.

Blondyn nawet nie zauważył, że podbiegł do niego Vincent Terry – piętnastolatek, z którym najlepiej się dogadywał. Miał on bardzo krótkie, rude włosy i zielone oczy. Na jego twarzy prawie zawsze znajdował się szeroki uśmiech.

– Hej, stary. Jak leci? – spytał Vincent, klepiąc go tak mocno w plecy, że aż się schylił.

– Było świetnie, dopóki nie poczułem, że zmiażdżyłeś mi kręgosłup.

– Sorry – zaśmiał się, kontynuując ich spacer. – To jak, robimy dziś coś szalonego, normalnego, czy nudnego?

– Na pewno pierwsza opcja odpada.

– Nuudziaarz z ciebie, Kevin – powiedział chłopak, przy pierwszym słowie przeciągając samogłoski.

– Przynajmniej nie pakuję się w kłopoty, co ty robisz, niech pomyślę, praktycznie zawsze.

– Za to mam ciekawe życie i nie mogę się poskarżyć o nudę.

W końcu Kevin wyszedł na dwór, a za nim Vincent. Oboje uśmiechnęli się. Lubili naturę, więc spędzali na powietrzu wiele czasu.

– To jak, kto pierwszy zrobi trzy okrążenia? – Spytał rudowłosy, po czym sam puścił się biegiem do ogrodzenia.

– Ej! To był falstart, Vin! – zawołał za nim i zaczął go gonić.

Biegli wzdłuż siatki ramię w ramię. Wokół nich słychać było śpiew ptaków, trochę dalej pracujące maszyny. Wszystko było takie... wspaniałe. Kevin nie umiał znaleźć odpowiedniego słowa, by wytłumaczyć swoje uczucia. Chyba po prostu poczuł się, jakby był w domu. Po raz pierwszy od naprawdę dawna.

Chłopak powoli uwalniał się spod natłoku myśli. Teraz liczył się tylko bieg. Przekroczenie własnej granicy. Byleby się nie poddawać. Nawet gdyby się upadło, i tak można się podnieść.

Wreszcie stanęli, ciężko oddychając. Niedaleko była zamknięta brama, a obok furtka. Vin spojrzał na niego z chytrym uśmieszkiem.

– Co ty na chwilowe wyjście? – zapytał, a blondyn prawie od razu zaczął kręcić przecząco głową.

– Przecież wiesz, że powinniśmy się najpierw zapytać jednego z pracowników – powiedział karcącym tonem.

– Weź, nawet nie zauważą, że nas nie ma.

– Pomijając te wszystkie kamery, to tak, oczywiście, że nikt nic nie zobaczy.

– No Kevin! Ostatni nasz taki wypad był lata temu i dopiero teraz się ponownie spotkaliśmy, nie daj się prosić.

Blondyn westchnął, po czym w końcu się zgodził. Vincent wyjął z kieszeni jakieś urządzenie. Gdy chłopak bliżej się temu przyjrzał, zauważył, że był to klucz uniwersalny. Wystarczyło jedynie wetknąć go do zamka. Resztę roboty odwalał za ciebie.

– Wciąż go masz? – zapytał zdziwiony szesnastolatek.

– Tak, w końcu to symbol naszej przyjaźni, prawda?

Dwóch chłopców spojrzało na siebie. Byli wykończeni, ale i szczęśliwi. Odgłosy policyjnych radiowozów były już prawie niesłyszalne. Udało im się. Zdążyli uciec.

– Whoa! To było epickie! – zawołał zielonooki.

– Mogli nas złapać – zauważył starszy.

– Czym się przejmujesz? Mamy już jedenaście lat! Umiemy sobie poradzić. Nie jesteśmy tymi dzieciakami, które nic nie umieją – Vincent był dumny. – Możemy pokazać reszcie nasze prawdziwe umiejętności! A jak zdobędziemy moce... będziemy niepokonani.

– Vin... to nie jest dobry pomysł. Niektórzy w ogóle ich nie dostają, zapomniałeś już?

– Weź, wyobrażasz sobie mnie bez mocy? Na pewno zdobędę ją o wiele wcześniej niż inni.

Chociaż rudowłosy dostał ją później niż myślał, to i tak była naprawdę dobra. Kevin był jego przeciwieństwem – nie miał żadnej. A przynajmniej tak to wyglądało.

Właśnie podczas tamtej ucieczki, chłopcy, na dowód swojej przyjaźni, dali sobie po jednej rzeczy. McAdams przekazał rudowłosemu właśnie uniwersalny klucz. Sam dostał pudełko mgiełki zapachowej. Vincent powiedział, że na pewno mu się przyda, gdy podczas ucieczki utknie w jakimś ślepym zaułku. Kevin nie miał pojęcia, jak to mogło go to uratować. Dowiedział się o tym dużo później.

– Racja – uśmiechnął się.

Terry zaczekał, aż lampka, znajdująca się na końcówce klucza, przestanie świecić, po czym otworzył furtkę. Wyszedł pewnym krokiem na zewnątrz i wziął kilka głębokich wdechów. Chwilę po nim zjawił się blondyn. Nie był on jakoś zbytnio zadowolony.

– Oh, no weź. Już jak byliśmy mali, zawsze cykałeś się, gdy robiliśmy coś niezgodnego z prawem – Vin wywrócił oczami na minę przyjaciela. – Mógłbyś się odprężyć. Chociaż raz.

– Łatwo ci mówić – sapnął tamten i razem zagłębili się w las.

– A, właśnie! Zapomniałem się zapytać. Jaką dostałeś moc? – spytał rudowłosy, odgarniając gałęzie. Woleli nie iść drogą.

– Właściwie to... żadnej.

Piętnastolatek aż przystanął. Myślał, że gdy się znowu spotkają już oboje będą mogli się pochwalić swoimi umiejętnościami, a nie tylko on.

– Oh... przykro mi. Naprawdę.

Kevin jedynie wzruszył ramionami. Jakoś zbytnio tego nie chciał. Wolał być normalny. Za dużo widział mutantów, którzy zeszli na złą drogę, niewłaściwie wykorzystując swoje umiejętności.

~*~

– Ja cię. Miasto jest jakieś dwadzieścia kilometrów stąd – jęknął Vincent, sprawdzając coś na telefonie.

– Uważaj. Mogą nas przez to namierzyć – zauważył Kevin, pokazując na urządzenie.

– Nic się nie stanie.

Parę minut temu udało im się wyjść z tego przeklętego lasu, jak nazwał go Terry. Od tego czasu szli po asfalcie. Przed nimi były niekończące się pagórki mniejsze i większe.

– Nie przypominam sobie, by droga trwała tak długo – powiedział blondyn, zastanawiając się nad tą kwestią. Przyjaciel jedynie machnął ręką na to stwierdzenie.

– Myślisz, że w ile pokonamy te kilometry? – zapytał natomiast.

– Na tyle długo, by zaczęli nas szukać.

Obaj wiedzieli, że nie powinni się zbytnio oddalać, jednak pokusa była naprawdę duża. Vin nigdy nie umiał usiedzieć na miejscu. Nawet przez te parę szkolnych lekcji, gdy jeszcze na takowe chodził. Później przestał zwracać tak dużą uwagę na naukę. Przecież od razu wydaliby go policji. Umiał liczyć i czytać więc nie sądził, by coś więcej mu się przydało.

– Vin... lepiej wracajmy – powiedział niepewnie McAdams. Co dziwne, gdy miał wydawać polecenia komuś innemu niż rudowłosemu chłopakowi, przychodziło mu to z łatwością. Jedynie piętnastolatek był inny. Blondyn zawsze go podziwiał. Jego wytrwałość w dążeniu do celu i nieustraszoność (chociaż to często wywodziło się z głupoty) zadziwiały go. To właśnie Vin był tym, któremu wszystko wychodziło lepiej.

– Nie mam zamiaru tak szybko się poddawać – stwierdził tamten.

Więc dalej szli, mając nadzieję spotkać jakąś zagubioną stację benzynowa. Niestety w zasięgu ich wzroku była jedynie trawa, gdzieniegdzie przyozdobiona kolorowymi kwiatami. W powietrzu unosił się ich zapach, co było naprawdę przyjemne. Przynajmniej dla kogoś, kto nie był alergikiem. Dla Kevina była to czysta katorga. Nie mógł zapanować nad własnym nosem, z którego cały czas ciekła woda. Nienawidził kataru.

Gdy już całkowicie zabrakło im sił, odeszli kawałek od drogi i usiedli na trawie. Po tym krótkim odpoczynku mieli iść z powrotem.

– Widzisz, opłacało się tu przyjść – Vincent był w aż za bardzo świetnym humorze.

– Tak, oczywiście – Kevin kichnął i wstał. – Oby jak najdalej od tych przeklętych kwiatków.

– A to przypadkiem nie przez trawę? – Vincent również się podniósł.

– Jedno i to samo – machnął ręką.

Zaczął żwawym krokiem iść w stronę ulicy, przez co rudowłosy musiał trochę podbiec, by się z nim zrównać. Razem weszli na asfalt i ruszyli w drogę powrotną. Byli już naprawdę głodni. Prawdopodobnie pora obiadu dawno minęła. Jakoś wcześniej nie zwracali sobie tym głowy.

Właśnie wtedy na górkę wjechał czarny samochód. Obaj jakoś nie zwracali sobie tym głowy, przynajmniej do czasu, aż przy nich nie stanął.

– A wy co tu robicie? To szmat drogi od miasta – powiedział brązowowłosy mężczyzna przez otwarte okno.

– No widzi pan, jechaliśmy na stopa. Tu nas wysadzili, bo chcieliśmy trochę pooddychać świeżym powietrzem. Niedaleko znajomi rozbili obóz, mamy do nich dotrzeć przed nocą – wyjaśnił Vincent, utrzymując odpowiedni dystans.

Kolega szatyna powiedział mu coś do ucha. Kevin jedynie mógł się domyślać, o co chodziło. Przeczucie podpowiadało mu, że o nic dobrego.

– Może was podwieziemy, co?

– Nie, nie trzeba. Nie zaliczą nam tego, bo wyraźnie zaznaczyli, że mamy przyjść pieszo. Takie głupie wyzwanie – zaśmiał się rudowłosy, a tamten mu zawtórował.

– Chyba jednak nie macie wyboru – mężczyzna wyciągnął pistolet. Na pierwszy rzut oka był nieco stary, jednak gdy się lepiej przyjrzało, można było zauważyć różne ulepszenia. – Wsiadajcie, zanim któregoś z was przypadkowo zastrzelę. W końcu większe nagrody dają za żywe okazy – wyszczerzył się, a oni spojrzeli po sobie.

W jednej chwili błysnęło jasne, żółte światło. Obaj wykorzystali tę sytuację do ucieczki z dala od drogi.

– Cholerne dzieciaki. Zrobili coś z autem! – warknął zły szatyn, po czym wysiadł razem ze swoim kompanem. – Szybko dzwoń na policję. Trzeba ich złapać.

Kevin obejrzał się za siebie i jeszcze bardziej przyspieszył. Chociaż gonił ich tylko jeden z mężczyzn, był on starszy i o wiele większy. Obcisła koszulka pokazywała jego mięśnie.

Łowcy, ta myśl pojawiła się równe szybko jak błyskawica, przecinająca niebo. Jest to grupa ludzi, którzy polują na ludzi podobnych do nich. Na mutantów.

Biegli o wiele szybciej niż normalnie, jednak byli zbyt wycieńczeni, by utrzymać takie tempo na długo. Oboje o tym wiedzieli, ale nie mieli żadnych pomysłów na to, co zrobić. Przed nimi rozciągała się zielona trawa. Na szczęście Kevin nie miał tak silnej alergii jak wcześniej i pozostało mu mieć nadzieję, że tak zostanie.

Usłyszał nadlatujące helikoptery i już był pewien, że tym razem im się nie uda. Spojrzał na Vincenta. Mimo że chłopak biegł trochę za nim, wciąż miał siłę. Z maszyny lecącej za nimi usłyszeli głos, pogłośniony przez megafon.

Proszę zaniechać pościgu. Powtarzam, zaniechać pościgu. Sytuacja zostanie opanowana przez odpowiednie służby.

Brązowowłosy mężczyzna nieco zwolnił, nie do końca pewny, co powinien zrobić. Jednak wizja spędzenia reszty dnia na komisariacie nie była zbytnio kusząca, więc ostatecznie poddał się, zostawiając wszystko policji i wojsku.

Helikopter wylądował tuż przy nastolatkach. Podmuch wiatru zwalił ich z nóg. Nie mieli pojęcia, gdzie uciec. Ich siły były na wyczerpaniu i jedynym wyjściem było poddanie się.

Z maszyny wyszedł młody mężczyzna. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną, oczy zakrywały specjalne gogle. Vincent przygotowywał się, by stworzyć wiązkę energii i posłać ją w stronę nieprzyjaciela, gdy blondyn zagrodził ku drogę.

– Przestań! – wrzasnął, a rudowłosemu ledwo udało się zatrzymać proces.

– Co ty robisz?!

– Przyjrzyj się – odparł spokojnie blondyn. Vin spełnił jego prośbę, po czym otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

– Spokojnie, to ja – mężczyzna uniósł ręce w górę. Był to Andrew. Ten sam, z którym przyjechali do ośrodka.

– Przepraszam – wymamrotał Vincent i spuścił głowę.

– Chodźmy. Na miejscu czeka was jeszcze poważna rozmowa na temat odpowiedniego zachowania.

~*~

– To co zrobiliście, było oznaką waszej niesubordynacji i lekkomyślności. Gdybyśmy nie zjawili się w odpowiednim momencie, mogłoby skończyć się to o wiele gorzej – Eve Stanley, która okazała się najważniejszą osobą w całej organizacji, siedziała wyprostowana przy biurku. W jej gabinecie dominował kolor biały. Nigdzie nie było jakichś większych śmieci, jeśli nie liczyć sterty papierów na biurku. – Rozumiecie powagę sytuacji?

– Tak, proszę pani – powiedział Kevin, a Vincent pokiwał twierdząco głową.

– Jest to pierwszy raz, kiedy złamaliście jakąś regułę, więc wasza kara nie będzie tak duża jak być powinna – oznajmiła kobieta. – Musicie jednie przez tydzień sprzątać toalety.

Obaj skrzywili się nieznacznie, jednak nic nie powiedzieli. Wiedzieli, że nie powinni byli w ogóle opuszczać terenu organizacji. Rudowłosy odetchnął z ulgą, gdy Stanley pozwoliła im odejść. Wstał szybko i już zamierzał otworzyć drzwi, kiedy kobieta poprosiła go, by został chwilę dłużej. Z ciężkim sercem usiadł z powrotem. Nawet jego najlepszy przyjaciel nie mógł mu pomóc w tej sytuacji.

Kevin na korytarzu chodził w te i we w te, czekając na Vincenta. Czuł się odpowiedzialny za całą tę sytuację. W końcu, gdyby się nie zgodził, Terry na pewno by tego nie zrobił. Na dodatek był starszy, co już samo z siebie równało się odpowiedzialnością. Nienawidził tego. Każdy zawsze pokładał w nim duże nadzieje. Dlatego musiał cały czas się starać jeszcze mocniej. To go wykańczało. Może właśnie dlatego chciał zrobić coś niedozwolonego? By wreszcie poczuć wolność?

Albo to po prostu wrodzony dar przekonywania Vincenta.

Stwierdził, że ta druga opcja była jednak bardziej prawdopodobna. On sam nigdy nie odważyłby się na taki czyn. To był chyba największy powód, dzięki któremu tak uwielbiał rudowłosego – robił to, na co on sam nie miał wystarczająco śmiałości.

Wreszcie Terry wyszedł z gabinetu. Jego mina zwiastowała raczej złe wieści. Był przygnębiony.

– Ej, stary. I jak? – zapytał blondyn, podchodząc do niego.

– A nic, co ma być? Oprócz tego, że moje wyrzuty sumienia osiągnęły wysokość Mount Everestu, to mam się doskonale – Vincent spróbował obrócić wszystko w żart.

– Poważnie pytam.

– Ugh, no co mam ci odpowiedzieć? Dostałem wykład na temat mojego zachowania, dodatkowo będę jeszcze dwa tygodnie pomagać przy budowie. Dwie godziny dziennie.

– Trochę słabo.

– Jakbym nie wiedział – burknął chłopak, po czym zaczął szybkim krokiem iść w stronę stołówki. – Może chociaż dostaniemy jakąś kolację, bo padam z głodu.

~*~

Następnego dnia Kevin po raz kolejny spróbował nawiązać jakąś rozmowę z tajemniczym brunetem. Wciąż bez widocznych skutków. No, może oprócz tego, że dwunastolatek go unikał i dość dobrze się chował. Cóż, blondyn nie miał za wiele czasu. Godzinę po śniadaniu miał razem z Vincentem pójść po wszystkie potrzebne do mycia łazienek rzeczy. Dostali szybki kurs sprzątania, po czym woźny ich zostawił. Czuli się tak, jakby ktoś rzucił ich na głębokie wody i tak pozostawił. Bez żadnego ratunku.

– Sprzątanie łazienki nie może być takie trudne, racja? – zapytał z nadzieją Terry. – Właściwie nikt z publicznej nie korzysta, skoro ma własną w swoim pokoju.

– A zawsze chciałoby ci się tam łazić z potrzebą?

– Mam nadzieję, że nie będzie bardzo źle – oznajmił po dłuższej chwili rudowłosy.

Weszli do pomieszczenia, ciągnąc za sobą mop. W miarę szybko umyli lustra i wyczyścili umywalki. Czas schodził im na luźnych pogawędkach. Mieli też sporo szczęścia, ponieważ nikt ich nawet nie zobaczył. Prawdziwym wyzwaniem było wejście do toalety żeńskiej. Godność długo nie pozwalała im tego zrobić, jednak w końcu to zrobili. Okazało się, że nie było tak źle i z każdą kolejną łazienką robili to z większą pewnością siebie.

Minęła gdzieś godzina. Stali właśnie przy ostatnich drzwiach. Kevin pchnął je, wchodząc do środka. W oczy od razu rzuciła mu się trzynastoletnia, rudowłosa dziewczyna. Zatrzymał się zdziwiony. Akurat wtedy ona spojrzała w lustro.

Jej krzyk słychać było chyba w całym budynku. Blondyn nie miał pojęcia, że w ogóle możliwe jest wydobycie z siebie tak ostrego dźwięku.

– Hej, przepraszam... – starał się ją uspokoić.

– Zboczeniec! – wrzasnęła na niego zła.

– My tu tylko sprzątamy – Vincent postanowił uratować przyjaciela i również wszedł do pomieszczenia.

Dziewczyna jedynie powiedziała coś pod nosem i wyszła z pomieszczenia, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Jedynie po drodze popchnęła Kevina swoją torbą. Chłopak spojrzał na nią, pocierając ramię. Skądś ją kojarzył, jednak na ten moment nie zawracał sobie tym głowy.

– Właśnie dlatego sprzątanie w żeńskiej jest niebezpieczne – stwierdził Terry, a on mu przytaknął.

Szybko uwinęli się z robotą i odłożyli mopa do składzika. Mieli trochę wolnego, więc Vincent stwierdził, że mogą wypróbować dostępny basen. Obaj jeszcze w nim nie pływali, co było karygodne. W końcu rudowłosy zwiedził już wszystkie boiska i korty, które były do ich dyspozycji.

Pół godziny później oboje spotkali się w przebieralni. Ubrali bokserki do pływania, a swoje rzeczy schowali do szafek.

– Czyli co, jutro robimy to samo, nie? – spytał rudowłosy, mając na myśli ich karę.

– Ta. Chociaż zawsze możemy się rozdzielić. Zeszłoby szybciej – zauważył Kevin.

– W życiu!

Zaśmiali się i weszli do pomieszczenia. Szesnastolatek praktycznie od razu zauważył bruneta z jadalni, o którym wciąż nic nie wiedział. Postanowił wykorzystać sytuację. Gestem dłoni pokazał przyjacielowi, by został, a sam podszedł do dwunastolatka.

– Hej, nie wiedziałem, że lubisz pływać – zaczął McAdams, dość oklepanym tekstem. Nie doczekał się odpowiedzi. – Może się narzucam, ale serio byłoby miło, gdybyś chociaż się przedstawił. W końcu to nic złego, nie?

Chociaż przez cały czas uważnie obserwował chłopaka, dopiero wtedy zauważył przerażenie w jego oczach. Zamilkł i cofnął się kilka kroków. Właśnie wtedy brunet zaczął uciekać. Kevin przez chwilę stał w tym samym miejscu, po czym odwrócił się do tak samo skołowanego Vincenta.

Szybki, pomyślał. Nie miał pojęcia, że ktokolwiek mógł być tak dobry. Terry wzruszył ramionami na jego pytający wzrok i wskoczył do wody. Kevin zrobił to samo. Podpłynęli do siebie. Spotkali się mniej więcej pośrodku basenu.

– Kto to w ogóle był? – zapytał rudowłosy.

– Nie mam pojęcia. Nigdy się jeszcze przy mnie nie odezwał.

– To czemu tak go napastujesz?

– Cały czas siedzi sam i wygląda na samotnego. Wiesz, że nie lubię smutnych ludzi – odparł urażony blondyn.

Po chwili milczenia Vincent ochlapał go wodą. Chciał odciągnąć przyjaciela od tych przemyśleń i udało mu się. Cały czas spędzili na wzajemnym podtapianiu się i zabawie. Może i zachowywali się jak dzieci, jednak właśnie tego było im trzeba.

____
z tego rozdziału jestem o wiele bardziej zadowolona. ma ponad 3tys słów, z czego jestem dumna. taki wynik miałam na moim starym koncie, na tym rekord to 2tys. mam nadzieje, że rozdział jest lepszy od prologu i wam się spodobał

czekam na komentarze ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro