Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

blue and green

Blue and green
And all the pretty sounds
That are in between

          — Jesteś tutaj codziennie, co, Lloyd?

          — Najwyraźniej.

          Kelnerka odeszła od stolika, żegnając mężczyznę czułym uśmiechem. Miała na sobie krótką spódniczkę, koszulę i czarny fartuch z logiem baru, w którym pracowała; Philip widywał ją tutaj co drugi dzień. Była studentką na uczelni, na której uczy, studiowała filmoznawstwo, mimo że wyraźnie nieszczególnie jej to pasowało. Llyoda jednak to szczególnie nie interesowało — była tylko kolejną młodą dziewczyną, która marnowała sobie czas.

          Odwrócił od niej wzrok. Nie miał raczej szczególnej ochoty przyglądać się młodym kobietom, które w sumie były jego uczennicami. Jego córki były od nich starsze — nawet najmłodsza z nich, Quinnie, w tym roku zdobyła magisterkę.

          Przeczesał wzrokiem główne pomieszczenie baru, nie szukając przy tym nikogo bardziej konkretnego. Był znużony, może trochę śpiący; trzecia szklanka złocistej whiskey tego wieczora raczej nie dała mu specjalnego kopa, a jeszcze bardziej usypiała. Prawdopodobnie był już na tyle stary, że alkohol sprowadzał go tylko do jednego miejsca — do łóżka. W tym samotnym znaczeniu.

          — Mogę?

        Lloyd nie podniósł wzroku znad swoich dłoni, ale powoli pokiwał głową. Krzesło z trzaskiem się odsunęło, a naprzeciwko usiadła rozpoznawalna twarz; Erwin dwa lata temu skończył sztukę, a od jakiegoś roku pisał dla różnych gazet recenzje filmów i seriali. Miał jakieś dwadzieścia siedem, może osiem lat i wiecznie chodził w czarnej, cieniutkiej kurtce.

        Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie, a Erwin wyszczerzył się głupio.

          — Profesor się postarzał — powiedział prosto, a Philip uniósł krzaczaste brwi do góry. — Parę lat temu uczył mnie pan--

          — Chodziłeś na sztukę, pamiętam — przerwał mu. — Erwin Blake. Mów mi po imieniu, Erwin, nie jesteś już moim uczniem.

          Erwin zrobił głupią minę, ale już po chwili znowu się uśmiechnął. W dłoni trzymał szklankę z jakimś alkoholem (może był to jakiś dziwny drink?), który postawił na stoliku. Usiadł wygodniej, nieco się zgarbił i nachylił w stronę byłego nauczyciela.

          — Co u ciebie słychać, Philip?

         Miał niebieskie oczy, tak przeraźliwie bladoniebieskie, że Philip musiał się zastanowić, czy Erwin przypadkiem nie jest niewidomy. Nawet jego źrenice wydawały się mniejsze, bledsze; niczym matowa czerń, nieco wyblakła i powoli wpadająca w bardzo ciemny szary. Jego spojrzenie na pewno sprawiało, że ludzie czuli się niekomfortowo — jakby oceniał wszystkich w duszy jak obrazy.

        Lloyd, nieco odrzucony przez chłopaka, wyprostował się i nieco odchylił na krześle. Muzyka, grana ciągle na żywo, zmieniła się, a czarujący jazz po raz kolejny tego dnia zaszumiał mu w głowie.

          — Jest dobrze — odpowiedział w końcu. Upił kolejny łyk whiskey. — Jestem stary, Blake. Nic w moim życiu już się nie zmienia.

          Młody mężczyzna wybuchnął śmiechem.

         — Stary? Ma pan jakieś czterdzieści lat.

          — Pięćdziesiąt trzy.

         Machnął ręką.

          — Nieważne. Nie jest pan na pewno człowiekiem starym!

          — Moja najstarsza córka jest w twoim wieku.

         Jeżeli rzeczywiście masz jakieś dwadzieścia osiem lat, oczywiście.

          Erwin zamarł, jakby zdając sobie sprawę, że podważając ten argument, sam zasugeruje, że jest szczeniakiem. W końcu jednak tylko przewrócił oczami i by to ukryć, upił parę łyków swojego trunku. Nieprzyzwyczajony najpewniej do picia, skrzywił się i zmrużył oczy.

          W tle grał Blue in Green, a wszystko w barze zdawało się powoli poruszać do rytmu muzyki. Philip lubił stare bary w tym stylu — spokojna, powolna atmosfera dawała czarującą aurę, która pogrążała wszystkich w ciszy i spokoju. Ludzie przychodzili tutaj posłuchać muzyki, przychodzili na randki, czy inicjowali nowe znajomości wśród nieco dojrzalszych ludzi.

          Co więc robił tutaj Blake?

          Chłopak, jakby czytając w myślach swojego byłego profesora, odezwał się:

          — Wystawiła mnie — mruknął i spojrzał prosto w oczy Llyoda. — Alicia Davis. Słyszał pan o niej?

          — Nie.

          — Maluje obrazy związane z niewolnictwem. — Erwin westchnął i sięgnął do kieszeni swojej kurtki. Wyciągnął z niej telefon i sprawdził godzinę. — Miała być tutaj pół godziny temu, chciała dać wywiad.

          Philip nie odpowiedział; ponownie sięgnął po swoją szklankę, a srebrna bransoleta, którą miał na lewej dłoni, zagrzechotała o stolik, przykuwając wzrok recenzenta. Erwin znowu spojrzał na starszego mężczyznę i zaczął z uwagą go studiować, jakby był kolejnym obrazem do oceny. Dzięki delikatnym, miękkim światłom Lloyd wyglądał na pewno młodziej, a przy tym o wiele bardziej dostojnie — czarne włosy delikatnie błyszczały, a pasemka siwizny zrobiły się ciemnopomarańczowe. Cień padający na jego twarz zakrywał większość zmarszczek, a przy tym nie kradł przenikliwości zielonych oczu, które Erwin na pewno pamiętał jeszcze ze swoich młodych lat.

          Dwudziestoparolatek przygryzł wargę i usiadł wygodniej, podpierając głowę na dłoni. Łokieć oparł na okrągłym stoliku; wpatrywał się w Philipa tak intensywnie, że mężczyzna odwrócił na moment wzrok. Tylko na moment, ledwie zauważalną sekundę, w której czasie omotał spojrzeniem bar i upewnił, że żadne z jego czwórki dzieci już nie zawędrowała tutaj, w czasie poszukiwań ojca.

          Fortepian wydawał z siebie coraz cichsze dźwięki, kiedy Erwin postanowił się w końcu odezwać.

          — Pamięta pan mój czwarty rok?

          Lloyd powinien zaprzeczyć, ale ten chłopak nie był głupi, złapałby go na kłamstwie; pokiwał więc powoli głową, a kolczyk w jego lewym uchu błysnął. Erwin natychmiast skierował na niego wzrok, mimo że głowa mężczyzny wróciła do cienia, a błyskotka ponownie stała się tylko ciemną kropką. Zadumany tym, na moment zapomniał, co chciał powiedzieć.

          Nerwowo odchrząknął i znów spojrzał w oczy Philipa. Były niczym oczy żmii; intensywnie zielone, zdawały się rozcinać duszę na kawałeczki.

          — Namalowałem wtedy pana... Twój ostatni portret — mruknął. — Zestarzałeś się.

        Minęło jakieś pięć, sześć lat, a czas łaskawy nigdy nie był; siwe niteczki zamieniły się w kosmyki, dłonie straciły swój silny wygląd, a twarz nabrała jakiegoś zmęczonego wyrazu. Oczy zostały takie same.

          — Ty też, Erwin — odpowiedział spokojnie Philip. Wolał nie wertować kart pamięci do tamtego wydarzenia. — Wypadają ci włosy.

          Blake zaśmiał się serdecznie i przeczesał brązowe kosmyki dłonią. Wstyd przyznać, ale robiły mu się zakola, a zarost nabierał jakiegoś... doroślejszego wyrazu. Dla Philipa nie był jeszcze mężczyzną, nie; wyglądał jak ktoś pomiędzy byciem dzieckiem a dorosłym. Był wyraźnie dojrzalszy niż synowie Lloyda (jeden miał lat dwadzieścia pięć, drugi dwadzieścia jeden), ale nadal nie miał w sobie tego czegoś. Był zdecydowanie atrakcyjnym chłopakiem; wysoki, wyższy niż sam Philip, szczupły, ale nie chudy, dobrze ubrany. Miał mocną linię szczęki i prosty, lekko zadarty nos.

          Whiskey Philipa się skończyło, ale nie wołał kelnerki. W ruchach Erwina było coś, co kazało mu sądzić, że nie zostaną tu już zbyt długo — odstawił więc szklankę i usiadł wygodniej, bawiąc się srebrną bransoletą. Dostał ją od swojej byłej żony na czterdzieste piąte urodziny, a nosił ją nawet teraz, po ich rozwodzie, z czystego przyzwyczajenia.

          — Chcę cię znowu namalować — powiedział w końcu Lloyd, przesuwając palcem po nierównej powierzchni stolika. Od zawsze chcę cię ciągle namalować, dodał w myślach. — Przejdziesz się do mnie?

          Llyod na początku chciał zaprotestować, jednak zamiast tego, powoli pokiwał głową.

.

          Było już nieco po dwudziestej trzeciej, kiedy dotarli do mieszkania Erwina. Było przestrzenne, najpewniej przez to, że nie było tam wiele mebli; znajdowało się na samej górze jakiegoś wieżowca niedaleko śródmieścia. Wszędzie walały się książki i gazety, a środek czegoś, co pewnie służyło jako salon, było niewielkim studiem malarskim.

          Erwin zamknął za nimi drzwi i natychmiast ściągnął z siebie kurtkę. Rzucił ją na jedną ze stert książek i zabrał płaszcz od Philipa, który złożył wpół i również położył na książkach. Nie ściągając butów, ruszył w stronę sztalugi, która znajdowała się praktycznie naprzeciwko wejścia. Ominął ją jednak i ruszył dalej, do czegoś, czego drugi z mężczyzn już nie widział.

          Philip powoli wszedł więc do pomieszczenia, także swoich butów nie zdejmując. Sztaluga była odwrócona w stronę ściany; za nią, nieco na lewo, stała stara kanapa, a obok był telewizor. Z boku stała komoda, na której była jakaś stara wieża; to właśnie obok niej pochylił się Erwin. Otworzył jedną z szafek i wyciągnął z niej jakieś whiskey, a do tego dwie, kwadratowe szklanki z grubego szkła. Postawił je na drewnie i nalał do środka trunku.

          — Nie mam lodu, lodówka nie działa — mruknął i podał do połowy napełnioną szklankę Philipowi, który bez słowa ją przyjął. Erwin tymczasem zajął się przestawianiem sztalugi tak, żeby stała naprzeciwko sofy. — Usiądziesz? — poprosił ochrypłym głosem, wskazując swojemu byłemu nauczycielowi siedzenie. Kiedy Philip przytaknął, Erwin uśmiechnął się i włączył wieżę.

          Jak na ironię, spore pomieszczenie ogarnął natychmiast utwór Blue in Green Billa Evansa; delikatnie dźwięki pianina zaczarowały wszystko, mieszając się z głuchym dźwiękiem deszczu za oknem. Philip usiadł na wyznaczonym miejscu i spojrzał przez okno; wielkie, na całą ścianę, ogarniały cały pokój miękkim światłem wieżowców. W pokoju paliła się tylko jedna lampa, ta obok sztalugi, dawało więc to niezwykle czarującą atmosferę.

          — Pamiętasz, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy? — Erwin wyciągnął z komody paletę farb i nieco pożółknięte pędzle. Kiedy Philip pokręcił głową, nadal wpatrując się w okno, Blake nieco mu z tym pomógł: — Dziewięć lat temu. Prawie całą dekadę, prawda?

          Cztery lata później Philip rozwiódł się ze swoją żoną.

          Erwin zniknął na chwilę w jednym z pomieszczeń przylegających do salonu. Kiedy wrócił, miał podwinięte rękawy czarnej koszuli, a w dłoniach niósł nieco wilgotne pędzle, które ułożył w kubku stojącym na sztaludze. Muzyka się zmieniła, zaczęło grać When I Fall in Love, a Philip zrozumiał, że miłość Erwina do jazzu nigdy się nie skończyła. Blake już w młodości wiecznie gustował tylko w niej — kiedy spotykali się prywatnie, zazwyczaj robili to w barach jazzowych, a gdy bywali w jego dawnym mieszkaniu, zawsze grała właśnie ta muzyka.

          Mawiano, że do jazzu trzeba dojrzeć, ale Blake zawsze był na przekór dojrzały; mając lat dziewiętnaście, zachowywał się, jakby miał czterdzieści. Niektóre rzeczy, jak widać, się nie zmieniały — nawet dziewięć lat później nadal czarował nie tylko każdym ruchem, ale i wszystkim, co go otaczało.

          Philip przeniósł na niego wzrok, zafascynowany obserwując każde drgnięcie. Sam był bardziej teoretykiem sztuki, niż artystą; a Erwin zdecydowanie był tym drugim. Na co dzień zajmując się ocenami sztuki i wywiadami z autorami, w nocy wydawał się ujawniać nutkę goryczy, chaosu, wolności, którą dawały mu pędzle i farby. Był taki już wtedy, lata temu — teraz tylko wyglądał doroślej, nie jak dzieciak, który chciał pobawić się w malarza.

            Uniósł szklankę do ust i upił pierwszy łyk whiskey. Skrzywił się delikatnie — była parszywie gorzka i mocniejsza od tej, którą pił w barze. Gardło przez moment piekło go żywym ogniem, ale tak samo, jak szybko przyszło, tak samo szybko poszło, a sam Philip upił kolejny łyk trunku. Szklanka Erwina była już praktycznie pusta.

          — Nadal wyglądasz dobrze — mruknął cichutko Blake. — Jesteś dobrze zbudowany mimo wieku, zadziwiające.

          Brzmiał tak, jakby po prostu głośno myślał.

          — Czyli jednak twierdzisz, że jestem stary?

          — Dojrzały. Jak wino — wymamrotał pod nosem. — Starzejesz się cudownie, Phil.

          Jego głos był ochrypły, a kiedy wypowiedział imię Lloyda, stał się wręcz czarująco miękki; leciutko mu się złamał, a twarz wychyliła się zza płótna. Padał na nią cień, więc nie było widać jej wyrazu.

          — Jesteś pewny? — Philip poprawił się, żeby wygodniej usiąść i się zaśmiał. — Większość ludzi miałaby inne zdanie.

          — Nie obchodzi mnie ich zdanie.

          Przez kolejny kwadrans (a może pół godziny? Oboje stracili poczucie czasu) delektowali się muzyką i rzucali w swoją stronę tylko parę komentarzy, niekoniecznie specjalnie ważnych. Blake skupił się na idealnym odwzorowaniu dawnego nauczyciela — każdy siwy kosmyk musiał być na swoim miejscu, a krzaczaste brwi powinny nie nadawać mu ciężkiego, albo złego wyrazu, bardziej czegoś w postaci zmęczenia. Och, zdecydowanie był po tylu latach zmęczony, trudno było tego nie zauważyć, ale na pewno nie był stary.

          Lloyd miał w sobie wiele charakterystycznych cech, których uwzględnienie było dla Erwina musem. Srebrny kolczyk w lewym uchu; równo przycięty zarost, czarno-siwy; zielony sweter, niby zwykły i niezwykle pospolity, a przy tym idealnie eksponujący silne ramiona; i spojrzenie. Boże, spojrzenie Philipa było czymś, co od lat odbierało Erwinowi mowę i w ogóle kontrolę. Tak było lata temu, kiedy był szczeniakiem i tak było też i dzisiaj.

          A Philip to wiedział, na pewno. Był atrakcyjny, mając lat czterdzieści, kompletnie nic nie zmieniło się przez parę zmarszczek i nieco więcej siwych włosów.

          Blake odłożył pędzel, zafascynowany tym, żeby bliżej przyjrzeć się oczom mężczyzny. Wytarł dłonie o dżinsy i podszedł do Lloyda, który tylko nonszalancko się uśmiechnął, jakby chciał powiedzieć hej Blake, chyba znowu przegrałeś.

          — Masz oczy — wychrypiał — jak... Jak żmija. Zielone. Zawsze takie były?

          Erwin wyjął z dłoni Philipa pustą szklankę i odstawił ją na komodę. Natychmiast wrócił do mężczyzny; złapał go za ramiona i nachylił się nad nim. Lloyd lubił sposób, w jaki Blake potrafił zaczarować każdą sytuację, kiedy w powolny sposób wszystko zmierzało tylko ku temu, co chciał mężczyzna, a przy tym zawsze zdawał się na pozycji przegranej — zakochany szczeniak wyrósł na zakochanego kundla. Erwin zawsze, gdy proponował Philipowi prywatną sesję malarską, uprawiali w czasie niej seks — nie po lub przed, a w czasie niej, tak jakby wielkie pożądanie dawało więcej inspiracji. Wszystko zawsze zmierzało ku temu i żaden z nich nie miał woli ani tym bardziej chęci, żeby to powstrzymać.

          Tymczasem w tle płyta Billa Evansa zagrzechotała i samoczynnie puściła się od nowa; delikatna aura Blue in Green zalała mieszkanie, a deszcz z oknem tylko się nasilił. Nowy Jork, miasto, które spać nie chciało, powoli szykowało się do ostatniej, jazzowej kołysanki.

(a/n) chciałam to na początku wstawić do oneshotów, ale wiecie? To praca własna. Niech ma swoją własną książkę, czemu nie. Cała praca napisana była na wakacjach 2017 roku, o ile kojarzę, dlatego może nieznacznie (albo znacznie, kto wie) różnić się od stylu, jaki mam teraz. Wszystko miało być w takim lekkim nastroju jazzu, dać poczucie, że dużo rzeczy jest niewypowiedzianych, ale one nadal tutaj są i... no, i tak dalej.

To było takie lekkie wyzwanie, bo ciężko było mi trochę wejść do głowy ludzi znacznie ode mnie starszych. Ledwie osiągnęłam dorosłość, halo. Nadal, jestem z tego całkiem dumna, naprawdę. Co, mimo wszystko, nie zdarza się aż tak często.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro