well i never pray
- Prawdopodobieństwo tego, że Jezus z Nazaretu mnie nienawidzi, jest większe od tego, że będę miała wypadek pierwszego dnia po otrzymaniu prawka. A pragnę ci przypomnieć, że mówiłaś, że koleś podobno jest miłosierny. Czy coś. - rzuciła sarkastycznie wysoka, szczupła brunetka, trzymając telefon komórkowy między ramieniem a uchem. Jedną dłoń kurczowo zaciskała na kierownicy, a drugą trzymała mrożoną kawę, którą popijała przez słomkę.
- Lorelai, jeszcze niedawno uparcie twierdziłaś, że należysz do zakonu Jedi! - kobieta wykrzywiła usta pomalowane krwistoczerwoną szminką, gdy do jej lewego ucha przedarł się głośny pisk wydobywający się ze słuchawki. - Rozłączam się, nie chcę mieć na sumieniu ani ciebie, ani twojego gruchota.
- Jak śmiesz obrażać Janet! - krzyknęła oburzona z wyraźnym szkockim akcentem, który zdradzał miejsce jej pochodzenia. Odpowiedział jej tylko sygnał zakończonego połączenia. Z teatralnym prychnięciem rzuciła komórkę na tylne siedzenie.
Uwielbiała Cassie z całego serca, ale jej drobna przyjaciółka, mierząca jedynie sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, miała jej w mniemaniu skłonność do dramatyzowania. W życiu blondynki nie było miejsca na przysłowiowe carpe diem. Nigdy nie wychodziła poza drobiazgowo wyznaczoną strefę komfortu. Należała do tego typu ludzi, którzy żyli w strachu przed niespodziewaną infekcją bakteryjną, a skóra ich dłoni była przesuszona od zbyt częstego stosowania środków dezynfekujących.
Pewnego dnia Lorelai nietaktownie zapytała się jej, czy niespodziewaną ciążę Cassie również potraktowałaby jako atak ciała obcego. Blondynka nie odzywała się do niej przez dwa tygodnie.
Pogrążona w myślach brunetka zdmuchnęła wpadającą w błękitne oczy grzywkę. Mknęła przez ciągnącą się przed nią Newham Way, rozpędzona do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Mijała pola tenisowe przysłonięte rozłożystymi drzewami oraz pasma jednorodzinnych domków znajdujące się po drugiej stronie drogi. Główna ulica tej londyńskiej dzielnicy już o ósmej nad ranem zatłoczona była sportowymi, drogimi autami oraz dostawczkami.
Gdyby nie fakt, że codzienny dojazd do pracy komunikacją miejską, z jej małego mieszkanka w bloku na obrzeżach Londynu, był uciążliwy, to nigdy nie zdecydowałaby się na kurs prawa jazdy. Jej wybuchowa natura nie ułatwiała podróży ani współpasażerom, ani jej. Nie zawsze udawało się jej trzymać język za zębami, kiedy ktoś zaszedł jej za skórę. Nawet jeżeli bardzo się starała. Denerwowało ją obijanie się o stłoczonych w metrze ludzi spieszących do pracy w swoich korporacyjnych firmach. Szalę przeważył jednak incydent, w którym niezbyt trzeźwy mężczyzna po sześćdziesiątce bezceremonialnie ułożył dłoń na jej pośladku, twierdząc, że sprawdza jedynie z jakiego materiału jest wykonana jej ołówkowa spódnica.
Zmotywowana zdecydowała się, że tułaczkę miejskimi środkami transportu znosić będzie przez jeszcze jedynie cztery miesiące, tzn. dopóki nie znajdzie w swoich rękach prawa jazdy.
Dzięki temu w ten nadzwyczajnie słoneczny, w porównaniu z londyńskimi standardami, czwartkowy poranek jechała do pracy zakupionym z oszczędności autem, które ochrzciła imieniem Janet i rozbijaną o oponę butelką szampana. Było to srebrne Audi z rocznika '98.
Miała dzisiaj wyśmienity humor i nic nie mogło go zepsuć. Ani narzekanie Cassie, ani tworzący się korek. Była nawet w stanie znieść wieczny smród ryby w East Ocean, czyli w restauracji, w której była menadżerem.
Z uśmiechem na ustach sięgnęła do jednego z pokręteł by podgłośnić radio.
- But I would walk five hundred miles! And I would walk five hundred more! - śpiewała na caly głos wraz z zespołem The Proclaimers, który wygrywał skoczną melodię, płynącą z radia. Wejście na płyty zapchane było kulą wielobarwnej plasteliny pochodzącą z czasów, kiedy poprzednia właścicielka auta dorabiała jako opiekunka.
Janet zawtórowała jej głośnym charknięciem zmęczonego szybką jazdą silnika, podczas gdy brunetka potrząsając rytmicznie burzą prostych włosów, wyprzedziła trzy, wleczące się jej zdaniem samochody.
- Oh zamknij się! - oburzyła się, patrząc w przednie lusterko na podążającego za nią czerwonego Mercedesa, który wyglądał, jakby dopiero co wyjechał z salonu.
Rozemocjonowany Koreańczyk, który był właścicielem pojazdu, z furią uderzał w klakson, a jego twarz przybrała odcień lakieru samochodu. Kobieta, jako świeżo upieczony kierowca, wcale się tym nie zmartwiła, a przez otwartą na oścież szybę wystawiła środkowy palec.
- Just to be a man who walked a thousand miles to fall down at your door! - wykrzyczała kolejny werset piosenki, z rozmachem wznosząc trzymany kubek kawy ku górze. Cudem udało jej się nie oblać kremowego, eleganckiego garnituru czarną cieczą.
Jak to mówiła: tylko miękkie pały słodzą kawę i dolewają do niej mleka. W życiu trzeba być twardym.
***
Gdyby miało się za zadanie podsumować życie Lorelai Leander w postaci krótkometrażowego filmu, składałby się on z wiecznego przewracania niebieskich oczu, powolnego sączenia gorzko-kwaśnej kawy i zirytowanego przeklinania skierowanego do "stwórcy", w którego zresztą nie wierzyła.
Jej związek z Bogiem był zawiły. Jako dziecko, co niedzielę ciągnięta była za ucho do kościoła przez znerwicowaną matkę. Zawsze wystrojona w odświętną, błękitną sukienkę pełną wyszukanych falbanek i tiulu. Ostatnią nadzieją jej rodzicielki, Caroline, było to, że schludny wygląd jej dziecka, zapewni mu miejsce w niebie.
- Boże, wybacz jej, bo nie wie co czyni - wyjęczała płaczliwie pewnego dnia, kiedy jej dziewczynka zaczęła gardłowymi charknięciami nucić utwory Led Zeppelin podczas uroczystego odśpiewywania psalmów. Czarnymi, brudnymi od błota martensami, które znikały pod elegancką sukienką, energicznie tupała o chłodną posadzkę świątyni.
Przerażony ksiądz uprzejmie zasugerował im, by w następną niedzielę zdecydowali się na inną parafię. Caroline rwała sobie włosy z głowy, niszcząc trwałą, którą od piętnastu lat zajmował się jej fryzjer. Załamywała się nad tym, co mogą pomyśleć sąsiedzi.
Był to jedynie początek. Nim się obejrzała, jej córeczka stała się szesnastoletnią dziewuchą, która manifestując swój bunt, przekuła sobie dolną wargę, pofarbowała włosy na jaskrawy odcień zieleni. Staruszki, które proponowały jej wizytę u egzorcysty, straszyła strofami pochodzącymi z czarnej biblii.
- Nie musicie się martwić! Szatan tylko tymczasowo grzeje mi miejsce w piekle, zanim jako prawidłowa królowa to ja zasiądę na tronie! - zapewniała omdlewające kobiety.
Wszystkim robiła na przekór. Gdy matka starała się ją przekonać do wykwintnych dań, ona z zapałem zajadała się tradycyjnym haggis, które rodzicielka uznawała za danie robotników i największą skazę Szkocji. Nigdy w życiu by się do tego nie przyznała, nawet pod wpływem alkoholu, ale ten upór był jej jedynym sposobem na zwrócenie na siebie uwagi.
Zapracowani rodzice nie interesowali się tym, co wyprawiała ich córka. Nie byli zdolni do miłości. Lorelai szczerze wątpiła w to, czy cokolwiek łączy jej opiekunów prawnych. Bo tylko tym dla niej byli. W życiu troszczyli się o tylko jedną rzecz, a była nią ich firma - Leander Enterprise.
Liczyło się tylko to, czy LE dobrze prosperuje oraz nieskalany wizerunek ich rodziny, który Lorelai zawzięcie starała się oszpecić. Dopóki córka nie zachodziła w ciążę, nie widzieli powodów, by ingerować w jej życie prywatne. Wychowanie brunetki skończyło się na nieudolnych próbach wykształcenia chrześcijańskiego.
Nikogo nie zdziwiło to, że kiedy tylko dziewczyna skończyła osiemnaście lat, jeszcze tej samej nocy spakowała torbę i wyniosła z monstrualnej willi rodziców. Nie zabrała ze sobą nic poza niezbędnymi rzeczami, które miały jej wystarczyć na parę dni oraz pieniędzy zarobionych podczas wakacyjnej pracy w jadłodajni. Nie potrzebowała ani obiecanego miejsca w firmie, ani niemałego funduszu powierniczego.
Zostawiła za sobą wszystko. Przyjaciół, chłopaka, ukochanego labradora o wdzięcznym imieniu Han Solo. Od tamtej pamiętnej nocy, dnia dwudziestego drugiego września, nie płakała ani razu.
Zaczęła nowe życie. Wszystko to, co miała, osiągnęła sama. Nikomu nie wspominała o rodzinie, od której w tak drastyczny sposób się odcięła. W swoim przekonaniu nic im nie zawdzięczała. Jedynym rzeczami, którymi ją obdarowali były szkocki akcent, rodem z Glasgow, i "szlachetne" nazwisko Leander. Nie miało ono jednak zbyt wielkiego znaczenia w północnym Londynie, w którym osiadła na stałe.
Po wielu niestabilnych latach teraz niczego jej nie brakowało. Posiadała Janet, skromne grono znajomych, pewną posadę. Była szczęśliwa.
***
Nucąc pod nosem, wrzuciła kierunkowskaz, poprawiając w przednim lusterku i tak już mocno wytuszowane rzęsy. Czekał ją tylko jeden skręt w lewo i po niedługim czasie znajdować się będzie przed schludnym budynkiem East Ocean, w którym kucharki już od piątej rano zajmowały się ofertą śniadaniową.
Oczami wyobraźni widziała, jak wita się z karcącą ją za nieostrożną jazdę Cassie, która zakłada ręce na sylwetce przepasanej wyprasowanym, białym fartuszkiem bez ani jednej plamki. Wiedziała, że po przestąpieniu progu czekać będzie na nią świeżo zaparzone espresso, które będzie już jej trzecim napojem kofeinowym tego poranka.
Czego się nie przewidziała to lśniący w słońcu biały bagażnik Jaguara, który niespodziewanie znalazł się milimetry od maski jej samochodu.
Z szeroko otwartymi oczyma i wstrzymanym oddechem z impetem wcisnęła hamulec, rozlewając mrożoną kawę na spodnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro