tonight i'm on my knees
- Do jasnej cholery! - zaklęła Lorelai, widząc, jak z jej szczupłe uda opływa czarna kawa, najprawdopodobniej trwale plamiąc materiał jasnego garnituru. Plastikowy, litrowy kubek potoczył się pod jej nogi, rozpryskując płyn na tapicerce i wycieraczce. Sfrustrowana potrząsnęła oblanymi kawą dłońmi, czując, jak niektóre krople spływają za mankiety białej koszuli.
Pas, pod wpływem gwałtownego hamowania, przycisnął klatkę piersiową kobiety do siedzenia. Tusz do rzęs wylądował na siedzeniu obok, a jego szczoteczka rozsmarowała czarną maź na skórzanym obiciu. Zmęczony silnik Janet charczał w tle, a z radia wciąż płynęła wesoła melodia piosenki zespołu The Proclaimers.
- When I'm lonely, yeah I know I'm gonna be, I'm gonna be the men who's lonely without you.
Atmosfera w niewielkiej przestrzeni stała się ciężka, a kołnierzyk koszuli brunetki zwilgotniał od potu. Uchyliła okno, by wpuścić przynajmniej odrobinę świeżego powietrza i ułatwić sobie myślenie. Nie zamierzała sobie pozwolić na panikę.
Za przednią szybą rozpościerał się niezbyt przyjemny widok poszkodowanego przez nią Jaguara. Przeżegnała się, rejestrując rozszerzonymi z szoku tęczówkami, lekko wgniecioną, białą blachę bagażnika, a na dokładkę stłuczone światło. Lorelai na samą myśl o koszcie naprawy jednego z najnowszych modeli Jaguara, nawet takich drobiazgów, zrobiło się niedobrze. Wciąż miała do spłaty kredyt za nową pralkę, którą musiała kupić po tym, jak stara zalała mieszkanie w zeszłym tygodniu. Kto wiedział, że trzeba opróżniać kieszenie spodni, zanim wrzuci się je do prania?
Jej stopa mimowolnie zawisła nad pedałem gazu. Miała ochotę wziąć nogi za pas, zanim będzie musiała zaakceptować konsekwencje stłuczki. Odrzuciła głowę na oparcie fotela, wypuszczając ze świstem powietrze. W głowie rozpracowywała wszystkie możliwe zakończenia sytuacji i taktyki, które mogła przyjąć.
Wyobrażała sobie, jak sportowe auto opuszcza czterdziestoletni, łysiejący mężczyzna przy kości, cały czerwony na twarzy. Niemal czuła, jak kropelki jego śliny, skapujące z opuchniętej dolnej wargi, uderzają o jej czoło. Zatopiona w myślach, widziała, jak swoją wielką dłonią wyłuskuje z kieszeni telefon komórkowy, by powiadomić policję.
Musiała postąpić tak, jak Cassie uczyła ją radzić sobie ze sytuacjami stresowymi - wdech, wydech - Odnajdź swoje wewnętrzne zen. Zamknęła oczy, próbując uspokoić kołaczące serce, a dłonie zacisnęła na kierownicy przed sobą, aż pobielały jej kostki. Nie wiedziała, jak jej przyjaciółka może odnaleźć ukojenie w podrażniających spojówki kadzidełkach i innym mambo-jambo.
Ten dzień zapowiadał się tak dobrze. Miała wypić aromatyczną, dopiero co zaparzoną Lavazzę, zająć się piętrzącą robotą papierkową i wspaniale wyglądać w dopiero co odebranym z pralni kostiumie. Pomalowała się ładnie z myślą, że zyska dzisiaj parę telefonów komórkowych od samotnych, zdesperowanych mężczyzn. Nigdy nie zamierzała do nich zadzwonić, ale sprawiało jej to satysfakcję. Wiązanie się z kimkolwiek, randkowanie było zdecydowanie zbyt drogie, jak na jej gust.
Na Newham Way zaczął się już tworzyć niemały korek. Niezadowoleni kierowcy, kręcąc głowami, wymijali jej samochód. Nie miała wyboru - zjechała na pobocze, po czym uruchomiła awaryjne światła i wyłączyła silnik. W tylnym lusterku zauważyła, że właściciel Jaguara postępuje podobnie i parkuje tuż za nią.
- Moje wewnętrzne zen, czekam na ciebie! - wykrzyczała, wznosząc niebieskie tęczówki ku górze. Zacisnęła szczękę, czując cisnące się na usta przekleństwa. - Jestem tutaj w kryzysowej sytuacji! Więc jeżeli ktokolwiek mnie słyszy, Jezus Chrystus, Lucyfer, Jan Paweł II... - rozpoczęła litanię nazwisk, poruszając nerwowo kolanem.
Przygryzła dolną wargę niemal do krwi. W głowie słyszała strofujący ją głos własnej matki. Caroline Leander, mistrzyni w każdej możliwej dziedzinie. Nawet w oddychaniu. Nie było sytuacji, w której kobieta by się pomyliła, czy zawahała. Zachowywała zimną krew. Wychodziła z gracją z każdej najgorszej sytuacji. Lorelai w oczach Caroline była porażką, skazą rodziny, czarną owcą.
Rozwarła powieki. Skoro jej zen nie zamierzało przyjść, a najprawdopodobniej wyniosło się już jak najdalej, to ona musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Jak zwykle poradzić sobie bez czyjejkolwiek pomocy. Nie da nikomu satysfakcji z poniesionej przez nią porażki.
- Nie zawiodę cię, Obi-Wan - zerknęła na przypięte w rogu zdjęcie Ewana McGregora jako Obi-Wana Kenobiego. - Niech moc będzie ze mną.
Drzwi sportowego auta uchyliły się, a zza nich wyłoniły się najpierw, ku jej zaskoczeniu, szczupłe, długie nogi należące bez wątpienia do mężczyzny. Z niedowierzaniem odgarnęła wpadającą jej do oczu grzywkę. Nieznajomy zamknął płynnym ruchem drzwi samochodu. Jego jasne, zaczesane do tyłu włosy zalśniły w promieniach słońca. Lorelai nawet z takiego dystansu, obserwując go w lusterku, była w stanie ocenić, że jest wyższy od niej o co najmniej półtorej głowy. Ubrany był w modnie sprane, ciemne spodnie oraz płaszcz. Ruszył w jej stronę szybkim krokiem.
Zdecydowanym ruchem sięgnęła do zapięcia pasa i wyciągnęła upchnięte pod siedzeniem czarne szpilki. Zsunęła z stóp skórzane mokasyny i zastąpiła obuwiem na wysokim obcasie. Pewność siebie została jej jedyną kartą przetargową. Opuściła wnętrze Janet i postukując obcasami oraz kołysząc biodrami, ruszyła w stronę nieznajomego mężczyzny.
Zatrzymał się parę kroków przed nią z zatroskanym wyrazem twarzy. Jego ręce zwisały swobodnie przy bokach, w przeciwieństwie do jej, które splotła na piersi. Musiała wytworzyć pomiędzy nimi barierę, nakreślić zdecydowaną granicę.
Sytuacji nie ułatwiało to, jak atrakcyjny był właściciel Jaguara. Nozdrza brunetki pieściła woń drogich perfum. Jasne, zielone tęczówki błądziły z zainteresowaniem po jej twarzy. Poczuła, jak krew napływa do jej policzków. Dezorientowało ją to, jaki był spokojny.
- Chyba.. Chyba trochę zarysowałaś mój samochód - potarł kark. - Nic ci nie jest? - zapytał i wyciągnął szczupłą dłoń w jej stronę.
- Ręce przy sobie, ty patologiczny siewco spermy! - wykrzyczała z ostrym, szkockim akcentem, zwiększając dystans między nimi. Z tej odległości nie wydawał się aż tak wysoki.
Brwi zdziwionego mężczyzny sięgnęły niemal linii jego włosów, a dłonie uniósł w geście kapitulacji. Wyraz jego twarzy nie był już łagodny. Przemienił się w ciężko tłumioną złość. - Jak jeździsz? Prawie zabiłeś moją Janet! Jest pamiątką rodzinną, moja matka rodziła mnie na jej tylnym siedzeniu, rozumiesz?!
- Nie wydaje mi się, żeby to auto było aż tak stare. - zauważył sucho, a Lorelai wydała z siebie urażony okrzyk.
- Sugerujesz, że jestem stara? - odparowała, opierając dłonie na biodrach. Palec wcisnęła oskarżycielsko w jego klatkę piersiową, po czym na nowo się odsunęła. - Dzisiejsi mężczyźni, wy naprawdę macie tupet! Zero szacunku dla kobiet. - wysyczała, kręcąc głową. - Moja matka przewraca się pewnie teraz w grobie. - wzniosła oczy ku niebu i otarła fałszywe łzy. Kółko teatralne w liceum jednak się na coś przydało. - Pamiętam, jak wiozłam jej małe, pomarszczone ciało do szpitala, kiedy przyszedł jej czas. Umarła na tych samych fotelach, na których przyszłam na świat. - osłoniła drżącą wargę dłonią i załkała w rękaw marynarki.
Skołowany mężczyzna przeczesał rudawe loki, a usta zacisnął w cienką linijkę. Wyłamywał sobie palce, niezbyt pewien co powinien zrobić. Na ściągniętym czole wciąż wybrzmiewała nutka złości.
- Wszystko zniszczone! - wyrzuciła ręce w powietrze, po czym wcisnęła je do kieszeni eleganckich spodni. - Akurat w rocznicę jej śmierci. Nie wierzę, że to dzieje się naprawdę. Na dodatek spóźnię się na uroczysty obiad, a mój garnitur jest zrujnowany. Wydałam na niego ostatnie pieniądze wygrzebane zza kanapy. Odmówiłam sobie posiłków na kolejny tydzień. - założyła niesforne kosmyki za uszy i otarła oczy wierzchem dłoni, rozmazując tusz na policzkach.
Twarz jej rozmówcy łagodniała z każdym słowem, aż przybrała w pełni przepraszający wyraz.
- Przepraszam, ja...
- Twoje przeprosiny nic nie zmienią! Jedyne co mi pozostało, to jakimś cudem zdążyć na ten cholerny obiad. Może chociaż w jakimś stopniu uda mi się uczcić jej pamięć. - przeczesywała nerwowo włosy, a jej szloch zamienił się w czkawkę. - Wybacz, ale muszę jakoś naprawić to, co zniszczyłeś. - zakończyła swój monolog i obracając na pięcie, ruszyła w stronę srebrnego, zarysowanego na masce Audi.
- Wszystko będzie dobrze, Janet. - wyszeptała, gładząc dach samochodu i czymprędzej włączyła w ruch uliczny Newham Way, kierując w stronę East Ocean.
***
Lorelai z ulgą przestąpiła próg restauracji. Adrenalina powoli opuszczała jej krwiobieg, a brak potrzebnej dawki kofeiny dawał się we znaki. Miło było powrócić do przyjaznej przestrzeni, wypełnionej znajomymi twarzami, jaką było East Ocean.
Odetchnęła i wciągnęła nosem powietrze, aromatyczne od przypraw kuchni orientalnej. Lokal o tej porze wydawał się nadzwyczaj pusty. Oprócz starszej pani, sączącej ze spokojem chai latte i krzątających się gdzieniegdzie kelnerek, nie było w nim nikogo.
- Duży dzisiaj ruch. - rzuciła ze swoją zwyczajową ironią Lorelai, a oparta o ladę Cassie fuknęła z furią, rzucając ścierkę na pobliski stolik. Wyglądała na zdenerwowaną i zniecierpliwioną. Włosy jak zwykle upięte miała w perfekcyjny kok, a niemal niewidoczny makijaż podkreślał jej chłodne tęczówki, w których teraz zdawał się szaleć sztorm.
- Gdzie twoje zen?
- Naprawdę nie wiem, po co ci telefon, skoro nie potrafisz go używać. Wydzwaniamy do ciebie od godziny! - odparowała podniesionym głosem. Momentalnie uspokoiła się jednak, widząc, stan, w którym znajdowała się zazwyczaj schludna Lorelai.
Ubranie poplamione kawą, rozmazany tusz, starta szminka, włosy w nieładzie. Ciągnące się przez łuk brwiowy zadrapanie. Nie był to codzienny widok. Lorelai padła zmęczona na pobliską kanapę, obitą niebieską tapicerką i zsunęła z obolałych stóp buty na wysokim obcasie.
- Również wspaniale się czuję, dzięki, że pytasz. - odpowiedziała jej z przekąsem i odgarnęła grzywkę z czoła.
- Lorelai, kochanie, co się stało? - blondynka czym prędzej dopadła do jej boku, zajmując miejsce obok i przyjęła szklankę zimnej wody od kelnerki nieopodal. Włożyła chłodne naczynie w dłonie brunetki.
- Nic takiego, po prostu miałam stłuczkę. - wyjaśniła zwięźle i wzięła łyk chłodnego napoju - Serio? Woda? Potrzebuję kawy. I to w kroplówce.
- Lorelai. - wyjęczała Cassie i przetarła zmartwioną twarz. - Czy ty zawsze musisz wszystko utrudniać?
- Nic się nie martw. Postąpiłam zgodnie z twoimi radami. - mrugnęła do blondynki i z leniwym uśmiechem splotła ręce na karku. - Odnalazłam swoje wewnętrzne zen.
- Nic ci nie jest? - dopytywała się i uprzednio wylewając odrobinę aloesowego żelu dezynfekującego na dłonie, przytknęła opuszki do skaleczenia na czole Lorelai, badając, jak głęboka jest rana. - Nie trzeba będzie szyć. Najlepiej od razu potraktuj to wodą utlenioną. Mam trochę w torebce jeśli...
- Daj spokój. Lepiej się odsuń, nie boisz się, że złapiesz tężec, czy coś? - wyszczerzyła się brunetka, szczypiąc pulchny, zaróżowiony policzek przyjaciółki.
- Byłaś szczepiona, prawda? - zamarła Cassie, cofając dłoń, a Lorelai wybuchła perlistym śmiechem.
- Mężczyzna, któremu stuknęłam Jaguara, był całkiem przystojny. - rzuciła, krzyżując szczupłe nogi w kostkach. Przypatrywała się w zamyśleniu jednemu z obrazów zawieszonych na ścianie. Przedstawiał wzburzone morze i żeglującą po nim łódź. - Zwymyślałam go i wcisnęłam kit o rocznicy śmierci matki. Szkoda. Byłby idealnym materiałem na męża. - wygięła wargi w uśmiechu i podziękowała skinieniem głowy, za przyniesioną przez rudowłosą dziewczynę, Julie, filiżankę kawy.
- Trochę słodko gorzki scenariusz. - stwierdziła Cassie, rozbawiona.
- Tak. Słodko gorzki. - powtórzyła Lorelai.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro