there's nobody singing to me now
Tom był dla niej ucieczką. Jakkolwiek samolubnie by to nie brzmiało. Potrzebowała, by wypełnił lukę powstałą w wyniku odcięcia się od rodziny. Dziurę, której załatać nie była w stanie Cassie i jej groteskowa dziewczyna, nieśmiała kelnerka Julie, zrzędliwa sąsiadka mieszkająca obok, czy fikcyjna postać Obi-Wana Kenobiego.
Lorelai opuściła dom rodzinny dwudziestego drugiego września. Skończyła osiemnaście lat o szóstej wieczorem, kiedy prawie dwie dekady temu o tej godzinie opuściła łono matki. Była to też dziesiąta rocznica rozszerzenia działalności Leander Enterprise na obszar całej Wielkiej Brytanii, a co z tym szło, cały dzień spędziła w domu sama. Kto kłopotałby się postawieniem świeczki na torcie, nadmuchaniem balonika czy prostym „Wszystkiego Najlepszego!"? Na pewno nie jej rodzice. Miała się zadowolić czekiem, który otrzymała kilka dni wcześniej, za który mogła kupić sobie coś ładnego, żeby nie nosić już tych „paskudnych, wyblakłych, podziurawionych jeansów".
Cały czas spędziła odcięta od jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi i telefonu stacjonarnego, na który nieustannie dzwonili jej znajomi z pracy, czy ze szkoły. Wiedziała, że zorganizowali dla niej przyjęcie niespodziankę, które planowali od dłuższego czasu. Zajęli się alkoholem, tortem, prezentami, wynajęciem lokalu, którego właściciela przekupili, by przez całą noc puszczał soundtrack „Star Wars".
Nie obchodził ją to, czy zachowuje się fair w stosunku do nich. Nie miała ochoty nigdzie wychodzić. Wysprzątała cały pokój, wyrzuciła niepotrzebne rzeczy takie jak zaliczone na jedynkę sprawdziany z matematyki, na które ojciec zareagował jedynie ciężkim westchnieniem i wzruszeniem potężnych ramion, przytulanki, których nie potrzebowała i przeterminowane kosmetyki. Opróżniła szuflady z ubrań, które były już za małe, ustawiła kasety wideo i książki w kolejności alfabetycznej. Pod drzwiami postawiła również plecak podróżny.
Pijąc upchniętego wcześniej pod ruchomą deską podłogi różanego bourbona, nie odważyła się usiąść na świeżo zasłanym łóżku. Zwinięta pod telewizorem, przykryta kocem w kratę, śledziła wzrokiem poczynania Luke'a Skywalkera. Większość kwestii filmu znała na pamięć, ale przygody dziejące się gdzieś w odległej galaktyce pozwalały jej nie myśleć o tym, jak niewielkie znaczenie miało jej życie.
Tego roku świętowała urodziny po raz ostatni. Nawet Cassie nie znała prawdziwej daty urodzin przyjaciółki. Zamiast we wrześniu obchodziły je w styczniu, po cichu. Robiły to tylko pod wpływem nacisku blondynki, Lorelai nie miała na to najmniejszej ochoty.
W kolejnych latach Szkotka całkowicie odcięła się od Lorelai, którą była w malowniczej Szkocji, uwięzioną w rezydencji pozbawionej jakiegokolwiek ciepła. Nawet stale tlący się kominek czy puchate dywany nie były w stanie przełamać chłodu przestrzeni, którą zamieszkiwali ludzie niezdolni do okazywania sobie uczuć.
- Jesteś już na tyle dorosła, że chyba nie oczekiwałaś jakiejś wielkiej imprezy urodzinowej, co? - prychnęła zirytowana zachowaniem córki Caroline Leander, kiedy wróciła późnym wieczorem z bankietu. Humory Lore mieszały w jej napiętym grafiku. Miała na głowie milion innych rzeczy: przeterminowaną robotę papierkową, zwolnienie ogrodnika za nierówno przystrzyżony trawnik, który był jak grzech ciężki, a przede wszystkim uzupełnienie schludnie prowadzonego kalendarza o wydarzenia znacznie większej wagi niż rocznica narodzin jedynej córki.
- Nie wiem. - wysyczała Lorelai, odrzucając za ramię długi warkocz, który wchodził jej w drogę podczas szarpania się z ciężkim plecakiem podróżnym, do którego wrzuciła najpotrzebniejsze rzeczy. Nie mogła przecież ani na chwilę rozstać się z „Off the wall", czyli najlepszym albumem Michaela Jacksona. - Nie wiem, czego mogłam się spodziewać po osobie nieposiadającej krzty instynktu macierzyńskiego.
- Uważaj, co mówisz.
- Wiesz, że nie masz już nade mną żadnej kontroli, prawda? Nie potrzebuję cię. Jeśli kiedyś zapomnę, dlaczego nie chcę mieć dzieci, przypomnę sobie o tobie. I tylko wtedy. Nie zniosłabym tego, gdybym miała przemienić się w ciebie. - cedziła przez zaciśnięte zęby, a nadzwyczaj wyraźny szkocki akcent zabrzmiał w jej ustach jak wiązanka przekleństw.
- Zobaczysz, że tego pożałujesz! - wykrzyczała Lorelai, kiedy niewzruszona matka bez słowa udała się długim korytarzem w stronę kuchni. Nie ośmielając się uronić ani jednej łzy, rozdarła czek urodzinowy i upuszczając jego strzępki na posadzkę, opuściła rodzinną rezydencję.
Kobieta sukcesu, jaką była pani Leander, nie przypuszczała, że będą to ostatnie słowa, jakie córka skieruje do niej przez kolejne pięć lat, na które Lore całkowicie zerwała z nią kontakt. Dałaby uciąć sobie rękę, że brunetka na następny dzień wróci do niej z podkulonym ogonem. Odezwać się do siebie miały dopiero po wielu miesiącach, kiedy Lorelai oficjalnie zrezygnowała z przydziałów firmy, które rodzice zapisali jej wcześniej, ubezpieczając jej przyszłość. Obie były zbyt dumne, by porzucić formalną gadkę i zachować się jak tradycyjna, troskliwa rodzina.
Lorelai wróciła myślami do chwili obecnej.
- Mam urodziny dwudziestego drugiego września. - wydyszała pomiędzy kolejnymi muśnięciami składanymi na zaciśniętych ustach Hiddlestona. Dłonie splotła na zesztywniałym karku mężczyzny, zaciskając smukłe palce na puklach jego jasnych włosów. Wcisnęła go w przetartą w wielu miejscach, starą kanapę, przenosząc na Toma cały ciężar swojego ciała. - Chcę, żebyś to wiedział. - oparła usta o brzeg jego ucha, a jej oddech przesycony był słodko-gorzką wonią alkoholu.
- Lore. - Tom układając dłonie na ramionach kobiety, odsunął ją od siebie, a jego niebieskie oczy przepełnione były niezmąconym ani jedną iskierką radości smutkiem. Odetchnął głęboko, a wytworzona między ich ciałami przestrzeń przyniosła mu ulgę. Zdezorientowana Lore błądziła spojrzeniem po jego twarzy, usiłując odnaleźć zgubiony gdzieś po drodze uśmiech mężczyzny.
Uniesione kąciki ust oznaczałby: tak, to ciebie właśnie chcę. Pragnę być przy tobie, wiedzieć o tobie wszystko. Zdradź mi najbardziej skryte tajemnice, których nie będzie znał nikt oprócz mnie. Lorelai, bądź moja.
Hiddleston natomiast wyglądał jak ktoś, kto szykuje się do ucieczki. Jego mina wyrażała raczej myśli takie jak dlaczego-mi-to-zrobiłaś.
- Lorelai... - zaczął od początku, zbierając się w sobie. Przymknął zmęczone powieki, nie chcąc, by Szkotka widziała targające nim emocje.
- Tak? - zapytała, wiercąc się niespokojnie na kanapie. Pozwoliła rękom Toma opaść swobodnie do boków. Dłonie zacisnął na kolanach, garbiąc plecy. Patrzenie na nią było zdecydowanie zbyt trudne. Lorelai zagryzła zbielałe usta, szukając w sobie zazwyczaj obecnych pokładów humoru i ironii. Musiała ratować sytuację. Rozglądając się po pomieszczeniu, szukała pomocy nawet u wiszącego na ścianie Dziesiątego Doktora. - Upewniałam się, czy nie jesteś czasem żabą. - wypaliła, czując, jak z każdą sekundą trzeźwieje coraz bardziej. Jej kończyny w dalszym ciągu reagowały w zwolnionym tempie, ale jej myśli były wystarczająco rześkie, by pojęła sytuację, w jakiej ich postawiła.
- Lubię cię. Nawet bardzo. - podkreślił, unosząc na nią skruszone, niebieskie tęczówki. Mina brunetki zmarniała w jego oczach. Prostując się, wyciągnął dłoń w celu odgarnięcia roztrzepanej grzywki z jej czoła, ale kobieta zerwała się na równe nogi, nie pozwalając mu się dotknąć.
- Ja też siebie lubię. Lorelai Leander. To ja. - zaśmiała się, wyrzucając z siebie słowa niczym karabin maszynowy, tak, jakby chciała wypełnić powstałą między nimi niezręczną przestrzeń. - Jestem super. - uderzyła siebie otwartą dłonią w czoło. - Ty zresztą też. - dodała.
- Lorelai, nie płacz, proszę.
Kobieta przetarła policzki i przyjrzała się wilgotnym opuszkom z widocznymi śladami rozmazanego tuszu do rzęs. Gdyby Tom nie zwróciłby uwagi na to, że płacze nawet by tego nie zauważyła. Łzy bezgłośnie torowały sobie drogę po zarumienionej twarzy.
- Wcale, że nie płaczę. - Lore wydusiła z siebie na wstrzymanym oddechu, starając się, by jej głos się nie załamał. Mimo to struny głosowe zadrgały niekontrolowanie wbrew jej woli, a ona osłoniła uta, dusząc powstający w gardle szloch. - Nie płaczę. - zapewniała samą siebie, mrugając szybko i odpędzając nowo-powstałe łzy. - Musisz wyjść.
Mężczyzna przeczesał swoje rudawe loki i poprawił bluzę, którą narzucił na piżamę.
Był tchórzem, a słowo to, wiszące na końcu jego języka zostawiało na nim gorzki posmak. Wcale nie miał ochoty zostawiać jej tutaj samej, ale nie był na nią gotowy, nieważne jak bardzo tego chciał. Wiedział, że swoją niepewnością może ją zranić tylko bardziej, a to była ostatnia rzecz, której pragnął.
Po całym zamieszaniu związanym ze Swift i strachem przed życiem publicznym nie mógł zdobyć się na wejście w kolejny związek. Deklarowanie miłość po raz kolejny petryfikowało Hiddlestona. Wiedział, że jeżeli dopuści Lorelai do siebie najprawdopodobniej to on skończy ze złamanym sercem. Taylor całkowicie go zniszczyła.
- Wyjdź. Proszę. - powtórzyła z naciskiem, widząc, że Tom otwiera usta, by coś powiedzieć. Osłaniała się przed kolejnymi, niewypowiedzianymi przez niego słowami. Jej rozchylone wargi zalewały słone łzy i modliła się o to, żeby mężczyzna oszczędził jej dalszego upokorzenia. Najadła się już wystarczającej ilości wstydu. - Tom. - błagała.
Czuła się tak, jak wtedy, kiedy opuszczała dom rodzinny, tylko tym razem to ktoś inny zamykał za sobą drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro