Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

the airwaves are clean

Lorelai spojrzała w londyńskie niebo, zmętniałe od smogu, który całkowicie zasłonił dobrze znane jej z Glasgow gwiazdy. Jej głównym zamierzeniem nie było jednak podziwianie nieboskłonu. Oddychała głęboko, skupiając się na przestrzeni ponad głową, byleby zapomnieć o Cassie, która opróżniała zawartość żołądka do pobliskiego śmietnika. Będąc dobrą przyjaciółką, odgarnęła jej długie włosy, przytrzymując plątaninę blond fal przy wilgotnym karku kobiety.

Nieważne co robisz – nigdy nie mieszaj wódki z tapenadą. Była to lekcja, którą blondynka na pewno wyniesie z tego wypadu na miasto, o ile będzie cokolwiek pamiętała. Najprawdopodobniej nie.

Szkotka sama słaniała się na nogach. Nie wiedziała, czy pieczenie skóry w miejscu nowego tatuażu jest normalne. Co jakiś czas zerkała na osłoniętą folią Hello Kitty malującą się na bladej, piegowatej skórze Cassie. Po jej plecach przeszedł dreszcz, przypominając sobie wszystkie legendy o satanistycznym kotku.

- O mój Obi-Wanie, myślisz, że zawiązałaś pakt z diabłem? - wysepleniła.

Jej uwagę od animowanego kota pozbawionego ust odwróciła kolejna konwulsja, która wstrząsnęła ciałem Cassie. Lorelai zachwiała się, łapiąc przyjaciółkę w pasie, by ta nie zanurkowała w pojemniku na śmieci. Niemal nie czuła swoich stóp, uciskanych przez noszone zdecydowanie zbyt długo szpilki. Nawet jeżeli była weteranką obuwia na wysokim obcasie, teraz miała ochotę uwolnić swoje nogi i porzucić buty gdzieś na chodniku niedaleko walających się śmieci.

Ciężko było jej się skupić na wykonywaniu dwóch czynności jednocześnie – dbaniu o to, by Cassie nie pobrudziła sukienki i wyszukiwaniu nieobecnego na niebie Wielkiego Wozu. Jej mózg zdawał się pracować na spowolnionych obrotach, nie wspominając o tym, że całkowicie nie czuła mięśni twarzy. Przymykając ciężkie powieki, czuła się jak helikopter wciągnięty w huragan starający się o awaryjne lądowanie.

- Czy to możliwe, żeby mieć kaca i jednocześnie być pijanym? – zapytała Cassie plączącym się językiem, prostując swoją wciąż nieco zgarbioną sylwetkę i otarła pozbawione koloru usta. Jej twarz była szaro-zielona i Lore nie mogła stwierdzić, czy to efekt rzucanej na nie poświaty z pobliskiej latarni, czy wódki.

- Wino jest wegańskie? – wymruczała Lore, ignorując jej pytanie i pozwoliła przyjaciółce oprzeć się o swoje ramię czołem. – Słyszałam coś o Stowarzyszeniu Uciśnionych Winogron. – stwierdziła, przygryzając kciuk.

- Wolność winogronom! – wykrzyczała Cassie, podrywając gwałtownie głowę i wyrzuciła ręce w górę, niczym kibic na trybunach, co było zdecydowanym błędem i po raz kolejny zwymiotowała. Tym razem pod swoje stopy.

- Lorelai? Cassie?

Niedaleko nich, na poboczu zaparkowało drogie, sportowe auto. Lorelai dałaby sobie uciąć rękę, że gdzieś już je wcześniej widziała. Ściągnęła brwi, próbując zidentyfikować zakapturzonego mężczyznę, który opuścił pojazd. Na jego nosie spoczywały okulary. O ile się nie myliła, miał na sobie szare dresy, a do tego eleganckie, zamszowe buty.

- Hank Williams! – zapiszczała Cassie, wyraźnie go poznając i ruszyła slalomem w jego stronę, cudem unikając kałuży własnych wymiocin. - Nasz sweet daddy! - zanuciła, modulując głos w coś na kształt amatorskiego jodłowania i uderzyła się w pierś.

Lorelai przekrzywiła głowę, badając tożsamość nieznajomego, po czym wycelowała palec w jego stronę i rzuciła oskarżycielsko:

- Hank Williams od dawna nie żyje. Lepiej od razu przyznaj się, kim jesteś, ty złodzieju tożsamości!

- Właśnie! Jesteśmy z FBI. - Cassie wyprostowała swoją pochyloną sylwetkę, kończąc kolejną sesję nudności. Dziwne było to, że miała czym jeszcze wymiotować. Wolną dłonią sięgnęła do czarnej kopertówki, przewieszonej przez ramię i wyciągnęła kartę miejską, jakby się legitymowała. - Agent Shepard się stawia. - wyraz jej twarzy był śmiertelnie poważny.

- To ja. Tom. - mężczyzna ściągnął kaptur.

- Tom Hiddleston serio tu jest! - oznajmiła Cassie, nawiązując do tatuażu na brzuchu Lore i złapała się za brzuch, łapiąc powietrze pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu.

Mężczyzna przetarł zmęczoną twarz. Zanim odebrał telefon, szykował się do snu, ba, nawet był już przebrany w piżamę i skończył wieczorną toaletę.

- Zabieram was do domu.

- Może najpierw postaw nam drinka albo zaproś na kolację? - Lorelai ułożyła dłoń na biodrze i poklepała go po ramieniu. Jej szkocki akcent był nadzwyczaj wyraźny.

- Ja mam dziewczynę, ale Lorelai jest wolna. - Cassie bezceremonialnie popchnęła ją w stronę mężczyzny, a kobieta zachwiała się na niebotycznie wysokich szpilkach i oparła dłonie o jego klatkę piersiową, łapiąc równowagę. Zaskoczony Tom chwycił jej wąską talię i przytrzymał kobietę przy sobie. Nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymał oddech.

- Nie tak szybko, kowboju. - brunetka zaśmiała się w jego szyję, a na jego policzki wstąpił rumieniec wyraźnie zauważalny w świetle lamp ulicznych. Nie był w stanie zignorować jej zapachu – miętowy szampon, wiśniowa wódka i tapenada? – oraz gorącego oddechu.

- Jesteście tacy uroczy. - cmoknęła blondynka i klasnęła rozradowana w dłonie.

Nakłonienie Lorelai i jej przyjaciółki, by wsiadły do samochodu, wymagało niemałej gimnastyki. Ruszyli z miejsca dopiero, kiedy zapiął pasy bezpieczeństwa każdej z nich.

Podczas gdy blondynka smacznie zasnęła na tylnym siedzeniu po niecałych pięciu minutach jazdy przez ulice północnego Londynu, brunetka zajmująca miejsce obok niego, była wręcz hiperaktywna. Gdy nie zajmowała się odgarnianiem włosów za jego ucho czy streszczaniem fabuły Titanica, wierciła się niespokojnie na siedzeniu przekonując Hiddlestona, że Chewbacca to najlepsza i najbardziej niedoceniona postać serii Star Wars, która jest prawdziwą drugą połówką księżniczki Lei.

- Wiesz, czemu tak kocham Star Wars? - zapytała nieco zamyślona z całkowicie poważnym wyrazem twarzy i gdyby nie wypieki na bladych policzkach sparowane z niezbyt zgrabnym formułowaniem zdań, Tom byłby pewien, że jest trzeźwa.

Spojrzał pytająco na Szkotkę, odrywając na chwilę spojrzenie od ciągnącej się za przednią szybą opustoszałej drogi, dając znak, że jej słucha. Z radia płynęły cicho dźwięki All Out of Love zespołu Air Supply.

- To była moja przykrywka. - przyznała gorzko. - Że moja rodzina funkcjonuje normalnie. Udawałam, że mój ojciec, tak jak inni tatusiowie, interesuje się moim życiem i naszą wspólną pasją jest Star Wars. Wszyscy to łyknęli, w końcu kto nie oglądał z rodzicami "A New Hope" chociaż raz, hm? Tak naprawdę rodzice nawet nie wiedzieli, kim jest Luke Skywalker. Jeżeli coś nie miało nic wspólnego z ich firmą, automatycznie nie miało to znaczenia. - wzięła jeden, głębszy oddech. - Tak jak ja.

Minęło tyle lat. Z matką kontaktowała się raz do roku, a głosu ojca nie słyszała już trzy lata. Ograniczyła spotkania do minimum. Mimo wszystko, nieszczęśliwe dzieciństwo i brak zainteresowania rodziców wciąż ją męczyły. Nawet w dorosłym życiu. Nie żałowała podjętych decyzji, ale czasem, kiedy nie mogła spać, zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby rzeczywiście zdecydowała się zostać spadkobierczynią Leander Enterprise. Do tego doszła jeszcze choroba ojca, która spędzała jej sen z powiek. Zastanawiała się, czy uda się jej go jeszcze zobaczyć za życia, czy może już w trumnie.

Tom nie spodziewał się tak szczerego wyznania z ust kobiety. Rozchylił wargi, szukając odpowiednich słów. Nawet jego bogate słownictwo na nie wiele się zdało. Był zbity z tropu; Lorelai pozbawiona swojej charakterystycznej, stwardniałej skorupy sarkazmu była kimś zupełnie innym.

- Poza tym, Obi-Wan ma niezły tyłeczek. - wymruczała, a cały czar prysnął. Stara Lore wróciła na swoje miejsce.

- Kto by mu się nie oparł? - zaśmiał się, z powrotem skupiając się na jeździe. Jego szansa na wydobycie z niej czegoś więcej pękła niczym bańka mydlana.

Ich pierwszym celem było mieszkanie Cassie i Monicy, do którego nieudolnie kierowała go Lore. Całe szczęście było ono po drodze do skromnego bloku, w którym mieszkała Szkotka. Dzięki temu mężczyzna nie musiał nadkładać drogi.

Lorelai deklarowała, że mogłaby równie dobrze pracować jako GPS, a Tom wciąż nie mógł wyjść z podziwu, że kobieta miała prawo jazdy. Ledwo odróżniała prawą stronę od lewej.

- Miałam na myśli moje lewo! - broniła się, bogato gestykulując.

- Nasze lewo nie jest czasem takie samo? - dopytał się, zgrywając niewiniątko, a kąciki jego ust uniosły się delikatnie ku górze. Cholerny Hiddleston i jego urok osobisty.

- Cytując Hamleta, scenę trzecią, werset 92: nie. - odparła, krzyżując ręce na piersi, a uśmiech Toma po raz pierwszy od dawna sięgnął jego niebieskich tęczówek.

Zanim oddali pedantyczną blondynkę pod opiekę jej neurotycznej dziewczyny, Monicy, Cassie zwymiotowała, kolejny już raz z rzędu, tym razem za swoją sukienkę, chowając buzię w dekolt. Będąc daleko od trzeźwego myślenia, uważała, że jest to godne podziwu poświęcenie, dzięki któremu nie pobrudzi czyściutkiej tapicerki jaguara. Jutro rano, jako przykładny germofob, wykąpie się w żelu antybakteryjnym.

Po drodze wstąpili do otwartego całodobowo sklepu, w celu kupienia wilgotnych chusteczek i odświeżacza powietrza. Lorelai niczym taran przegoniła ustawionych w kolejkę młodziaków, którzy pozując na o wiele starszych niż w rzeczywistości byli, a przynajmniej pełnoletnich, usiłowali kupić alkohol.

- Byliśmy tu pierwszy! - pisnęła dziewczyna z makijażem, którego mógłby jej pozazdrościć szop pracz. Ze swoim wyglądem powinna przypominać groźnego pitbulla, ale przywodziła na myśl raczej skaczącego, trzęsącego się z podekscytowania yorka.

- A ja byłam pierwsza na tej planecie! - odparowała, omijając sporą kolejkę młodych ludzi. Tom powstrzymywał śmiech, będąc wdzięcznym, że tym razem od odpowiedzialności nie stara się wymigać zmyśloną rocznicą śmierci matki, tak, jak było to w jego przypadku.

Lorelai nie towarzyszyła mężczyźnie, kiedy odprowadzał jej przyjaciółkę pod drzwi, nie była więc świadkiem sceny, którą zrobiła mu wręcz pieniąca się ze wściekłości Monica. Zdawało jej się, że jej uszu dobiegają przytłumione przez zasunięte szyby słowa takie jak "hermetyczne trupki", ale równie dobrze mogły to być "heteroseksualne dupki". Szkotce było wszystko jedno.

Tom, czerwony na twarzy, wrócił do zaparkowanego na podjeździe samochodu i nie odezwał się ani słowem, dopóki nie musiał poprosić Lore o kolejne wskazówki co do dojazdu. Może rzeczywiście powinien rzucić aktorstwo i zostać anonimowym taksówkarzem.

Oporządzenie Lorelai również nie należało do prostych zadań. Zanim kobieta wskazała prawidłowe drzwi prowadzące do jej mieszkania, zdążyli zgubić się na trzech niewłaściwych piętrach i zbudzić zrzędliwą staruszkę, która już wcześniej nie darzyła Lorelai zbyt wielką sympatią. Nawet zakłopotanemu Hiddlestonowi nie udało się skraść serca zatwardziałej katoliczki, która groziła im ściągniętym ze ściany krucyfiksem. To, że znajdują się we właściwym bloku, gwarantowała jedynie zaparkowana na parkingu posiadłości Janet. Wciąż prezentująca swoją wgniecioną maskę.

Podczas wędrówki do obdrapanych drzwi mieszkania 27C, ciągnięcie za sobą półprzytomnej Lorelai stało się uciążliwe. Jej bose stopy, czerwone od uciskających szpilek, które przyciskała do siebie niczym największy skarb, co chwila deptały po jego ulubionych, zamszowych butach. Szkotka mimo swojej niewielkiej wagi co chwila przeważała jego lewą stronę, ciągnąć go w kierunku ściany, przez co nie jeden raz zaliczyli z nią bliskie starcie. O wiele łatwiejsze było zaniesienie brunetki na rękach, co zresztą zdecydował się zrobić.

Zapomniał, jak przyjemnie jest trzymać kogoś tak blisko.

- Wiesz, że jesteś nawet przystojny? - zapytała go, kiedy stawiając ją na ziemię, zatoczyli się o drzwi mieszkania 27C. Lorelai wsparta o nie plecami, ułożyła dłonie na szyi mężczyzny, czują pod opuszkami lekki, szorstki zarost. Z sylwetką pochyloną w jej stronę, jego twarz znajdowała się milimetry od twarzy Szkotki. - Nie umówiłabym się z tobą na randkę. - oznajmiła, nie przerywając pieszczoty.

Źrenice Toma powiększyły się w wyrazie niedowierzania, a na jego skórę wstąpiła gęsia skórka. Musiał położyć kres temu, ku czemu Lorelai w swój własny, pokręcony sposób zmierzała. Nie chciał wykorzystywać stanu, w jakim się znajdowała.

- Ale nie mogłabym nic zrobić, jeżeli pojawiłbyś się w małej kawiarni na Newham Way, dwie przecznice dalej od East Ocean. Usiadł przy ladzie, jedno miejsce ode mnie. Jestem tam w każdy wtorek o siedemnastej. Zawsze przez godzinę. Pamiętaj, Jezus ma napięty grafik. - uśmiechnęła się lekko, wbijając wzrok w rozchylone usta Hiddlestona. Jej dłoń zawędrowała w zagłębienie szyi mężczyzny. - To nie jest tak, że mnie pociągasz. - zaprzeczyła szybko. - Pociąga mnie też mocna kawa i pączki z lukrem, ale nie muszę od razu z nimi iść do łóżka, prawda?

Drzwi jednego z mieszkań, znajdującego się zaledwie parę kroków od nich, otworzyły się z hukiem, a w progu stanął mężczyzna w podeszłym wieku, ubrany jedynie w białe bokserki, prezentując swój piwny brzuch, który wyglądał jak dziewiąty miesiąc bliźniaczej ciąży.

- Uprawiać seks na korytarzu! Wstydź się, Leander! Zadzwoniłem już po policję! - zaskrzeczał. Lorelai, niezależnie od stanu upojenia alkoholowego, wiedziała, że jest to jedynie kolejna z pustych gróźb. Staruch alarmowała władze z jej powodu co najmniej pięć razy w tygodniu. Czasem nawet z tak błahych powodów, jak oglądanie "Star Wars" po dwudziestej, kiedy on odmawiał pacierz i szykował się do snu.

- Klucz? - zapytał ochrypłym szeptem Tom. Lorelai, z wyraźnie rozczarowanym wyrazem twarzy sięgnęła do torebki, wspierając się na jego ramieniu. Po chwili przetrząsania jej zawartości, zrzucając na podłogę poupychane w kieszonkach słodziki do kawy, położyła klucz z breloczkiem BB-8 na jego wyciągniętej dłoni.

Po niekrótkiej walce z nieco zardzewiałym zamkiem dostali się do środka. Tom był nieco oszołomiony wnętrzem, które wyglądało, jakby zwymiotował na nie merch "Star Wars". Kołysząc się na piętach, przyglądał się Lorelai, która porzuciła wcześniej ściskane niczym niemowlę szpilki i opadła na kanapę.

Nie mógł jej zostawić w takim stanie – w swojej wyobraźni widział, jak kobieta upada na ziemię, niezbyt rozważnie stawiając kroki lub krztusi się własnymi wymiocinami. Nieważne jaki scenariusz rozegrał w swojej głowie, zawsze dochodził do tego samego wniosku – Lorelai nie zostanie dzisiaj sama.

- Zrobię ci kawę. - stwierdził i obrócił się na pięcie w celu udania się do kuchni. - Jak pijesz swoją kawę?

- Tylko z moim tlenem. - parsknęła śmiechem, bawiąc się końcówkami długich, ciemnych włosów. Przymknęła powieki, kiedy pokój zaczął trochę za bardzo wirować. - Tomaszku? - zapytała, ziewając i poklepała miejsce obok siebie. Hiddleston przygryzając dolną wargę, usiadł przy jej boku, krzyżując nogi w kostkach. Musiał przyznać, że czuł się nieswojo w towarzystwie Lorelai, która nie atakuje go żadnymi ironicznymi uwagami, nie dogryza mu. Ba, kobieta była ledwo w stanie sformułować normalną wypowiedź. - Dziękuję. Za wszystko. - uśmiechnęła się lekko i zanim Tom mógł w jakikolwiek sposób zareagować, złożyła delikatny pocałunek na jego ustach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro