Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

million different people



Dzień dwudziestego grudnia nawiedzał Lorelai w snach, jak i na jawie, od wielu dni. O nieuchronnie zbliżającej się uroczystości, której główną gwiazdą miała być zaledwie kilkomiesięczna kulka dziecięcego tłuszczu, znana również pod pseudonimem Arthur Dashner, przypominały jej nawet świąteczne wystawy sklepowe. Choinki i ozdoby zdawały śmiać się w twarz Szkotki – Ha! Nie zrelaksujesz się, dopóki nie przetrwasz piekła, jakim będzie zobaczenie Thomasa Williama Hiddlestona w kościele.

Nie chcąc zaakceptować tego, że prędzej czy później będzie musiała pogodzić się z zostaniem matką chrzestną i związaniem na zawsze, o zgrozo, z rodem Hiddlestonów, stanowczo zabroniła dekorowania East Ocean. Na pytania o jej nagłą zmianę nastroju odpowiadała wymijająco, zbywając wszystkich jedną prostą wymówką: Jedi nie obchodzą urodzin jakiegoś typka, który przyszedł na świat ponad dwa tysiące lat temu. Ile można.

Nucenie znanej wszystkim piosenki „Wham!" było natomiast skazywane na wyrok śmierci. Wszyscy milczeli, o ile nie chcieli, żeby rzeczywiście nie były to ich „Last Christmas", jak przytrafiło się to niedawno Georgowi Michaelowi.

Lorelai jeszcze nigdy nie stresowała się przed wejściem do świątyni, jaką był niepozorny, mały kościół, oddalony około sześćdziesiąt kilometrów od centrum Londynu. Prowadząca do niego, wyłożona żwirem ścieżka nie stanowiła łatwej drogi do przebycia w obuwiu na wysokim obcasie. Mimo to Lorelai przemierzała ją tam i z powrotem, jakby nie zwracała uwagi na szpilki grzęznące w podłożu oraz zaakceptowała porywisty wiatr, który nie pozwalał jej odpalić papierosa, trzymanego między zębami. Wolałaby chyba, żeby spadło odrobinę śniegu, ale ze znaną londyńską manierą, w tym roku, według olśniewającej pogodynki w jej telewizorze, miało tylko siąpić. Piosenkę „White Christmas" mogła skreślić ze swojej listy powodów, dla których nienawidziła ludzkości.

Kościół pod wezwaniem świętej Amelgraby był tego rodzaju parafią, w której każdy pilnym okiem podliczał zjawiających się na msze wiernych i sumował ofiarowane przez nich datki, na wymienianą już kolejny raz w ciągu dwóch lat posadzkę. Akurat. Przypomniało to Lorelai o tym, że kiedyś skłonna była do zamówienia nowej karty kredytowej, takiej z wizerunkiem miłosiernego Jezusa, by za każdym razem, kiedy będzie przykładała ją do terminala, płacąc metodą zbliżeniową, wypowiedzieć tak dobrze znaną regułkę: Bóg zapłać.

Cień krzyża znajdującego się na szczycie ceglanej budowli towarzyszył jej z każdym krokiem. Zaciągając się w końcu mentolowym papierosem, poprawiła poły wełnianego płaszcza, który sięgał jej kostek. Z każdą sekundą denerwowała się coraz bardziej. Poprawiła prostą, czarną sukienkę sięgającą jej przed kolano, owijając się szczelniej śliwkowym szalem – zdawała sobie sprawę, że ubrała się jak na pogrzeb; takie było jej główne zamierzenie.

Wypuszczając dym przez nozdrza, rozprostowała palce i strzeliła z nich nerwową manierą. Nie chodziło tutaj o jej obawy, wiążące się z tym, że spłonie od grzesznego życia, które prowadziła od szesnastego roku życia, kiedy odmówiła dalszego chodzenia na niedzielne msze święte. Nawet jako dziecko daleko jej było do pełnienia wzorcowego chrześcijańskiego przykładu. W końcu od dawna była zapaloną członkinią zakonu Jedi.

Jej zdenerwowanie miało raczej źródło w nieuchronnym spotkaniu z Hiddlestonem, którego nie widziała już trzy miesiące. Przed pójściem spać, a raczej przed położeniem się na kanapie przed telewizorem, by całą noc spędzić na oglądaniu „Peaky Blinders", przerobiła w myślach każdy możliwy scenariusz spotkania z mężczyzną i w każdym wypadku kończył się on albo samozapłonem, albo wylewem. Nie było żadnego innego racjonalnego rozwiązania zaistniałej sytuacji; nic pomiędzy.

Na miejsce przybyła o wiele za szybko, nie mogąc dłużej wysiedzieć w mieszkaniu, z którego każdego kąta pogardliwie spoglądał na nią albo Kylo Ren, albo Yoda. W efekcie wyprzedziła nawet Sarę i Daniela, którzy najprawdopodobniej przyjadą do kościoła w ciągu następnych dwudziestu minut.

Potarła kark, muskając opuszkami krótkie, przystrzyżone przez samą siebie włosy, które do czasu ostatniego załamania nerwowego zdążyły już odrosnąć na parę centymetrów. W nowej fryzurze nie widział jej nikt poza Cassie, Julie i innymi pracownikami restauracji. Kontaktu z ludźmi unikała jak ognia. Wychodzenie na miasto mogło sprzyjać nieplanowanym spotkaniem Hiddlestona, a ona już wystarczająco najadła się wstydu. Do całkowitego upokorzenia brakowało jej tylko odkrycia przez mężczyznę tatuażu, który codziennie zakrywała grubą warstwą podkładu.

- Lorelai? Poszłaś w ślady Dana Smitha? - zza pleców dotarł do niej okrzyk Sary, która trzymając za plastikową rączkę puste, dziecięce nosidełko, chwiała się na kremowych koturnach, dopasowanych do białej, koronkowej sukienki. Ciemne włosy uczesała w schludny, lśniący, francuski warkocz. Szkotka nie wiedziała, jak kobieta to zrobiła, ale świeżo upieczona matka ze swoją sylwetką supermodelki nie wyglądała, jakby kilka miesięcy temu robiła za wieloryba, który równie dobrze mógł być wystawiany w zoo.

- „Zrób to dla człowieka rzeżuchy" to moje nowe motto życiowe. Pro vege i te sprawy - przyznała, unosząc dłonie w geście kapitulacji i ugasiła trzymany między palcami niedopałek. Cały czas bawił ją fakt, że Sarah raz przyrównała fryzurę wokalisty „Bastille" do rosnącego zielska, nie mogąc sobie przypomnieć jego imienia. Odnośnie włosów - nie żałowała podjętej decyzji, nawet jeśli pół godziny po ogoleniu głowy położyła się na kafelkach w łazience i przyciskając do piersi kosmyki zgolonych włosów, płakała niczym rasowa histeryczka. Obiecała sobie nawet, że nigdy więcej nie obejrzy „V for Vendetta", nie żeby przepadała za Natalie Portman.

- Dobry Boże – Daniel przeżegnał się wolną ręką, drugą podtrzymując śpiącego synka, który zaślinił mu kołnierz łososiowej marynarki. Młode heteroseksualne małżeństwa i ich dopasowane ubiory; ciekawe czym Sara musiała przekupić swojego męża do włożenia tego odcieniu różowego. Lorelai nie chciała sobie tego nawet wyobrażać.

Mimo wygładzonego i wypolerowanego wyglądu linię szczęki bruneta znaczyła ciemna szczecinka, a podkrążone niebieskie oczy były świadectwem tego, że mały musiał im się dawać we znaki szczególnie nocami. Kolejna książka mężczyzny zapewne będzie nosiła tytuł „Pogrom niemowląt, drodzy rodzice, zabezpieczajcie się. ASAP." Jakby film „Hereditary" nie spełnił tego zadania z dniem, w którym wszedł do kin.

- Wiem, że wielu ludzi myli mnie z Jezusem, ale nie przesadzajmy. Nie zapuściłam jeszcze hipsterskiego zarostu, nie chodzę w niepozostawiających za wiele dla wyobraźni szatach, a mój jedyny krzyż to ten bolący podczas okresu – sprostowała, wysuwając z czarno-błękitnej paczki kolejnego Ice Blasta, a Sarah, której mlecznobiała twarz wydawała się bledsza niż zazwyczaj, odchrząknęła głośno, wskazując głową kierunek za prawym ramieniem Szkotki.

- Ojcze – Lorelai obracając się, pośpiesznie upchnęła papierosy do pokaźnej kieszeni płaszcza i zauważając zniesmaczonego księdza, który wraz z początkiem jej wypowiedzi zbliżył się do nich z zamiarem uprzejmego przywitania, wyciągnęła dłoń w stronę wielebnego – Rany, nie pamiętam, kiedy ostatni raz używałam tego słowa. Niech ksiądz nie zrozumie mnie źle, po prostu mój rodzice są tymi z kategorii, w której dzieci zwracają się do opiekunów imieniu, a ja nie należę do wyznawczyń kultu „daddy kink".

- Rozumiem, że mam przyjemność z panią Lorelai – wypowiedział jej imię z wyraźnym odrzuceniem, co najmniej jakby miał do czynienia z Lucyferem we własnej osobie. - A pani mąż...

- Żona. Moja żona ma na imię Mary, niestety jest ateistką – poprawiła go z satysfakcją, ignorując przerażone oczy Sary i dającego jej ostrzegawcze znaki Daniela – Z ojcem chrzestnym nie łączy mnie nic więcej niż to, że go puknęłam... To znaczy jego samochód. - puściła oko księdzu, który z każdą sekundą był coraz czerwieńszy na twarzy, jakby miał zaraz zejść na zawał, po czym wyciągnęła z czarnej kopertówki lusterko i poprawiła pomalowane na fioletowy odcień usta. Jej uwagę przykuł odbijający się w szklanej tafli, parkujący, biały jaguar. - A teraz, jeżeli mi ojciec wybaczy, muszę zapalić. Do rychłego zobaczenia, kocie, niech moc będzie z tobą – poklepała jego ramię odziane w czarną sutannę i pozwoliła zebranemu towarzystwu załatwić ostatnie formalności odnośnie zbliżającej się ceremonii.

Nie mogła pojąć tego, że kiedyś miała słabość do duchownych. Co ona widziała w tych koloratkach? Z pewnością wielokrotne oglądanie pierwszego sezonu „Supernatural", a zwłaszcza odcinka, w którym Sam i Dean udawali wielebnych na potrzeby jednego z polowań, przyłożyło do tego rękę.

Kolejne samochody zajmowały miejsca parkingowe pod niewielkim kościołem, a Lorelai uświadomiła sobie, że nie była jedyną osobą, która zjawiła się na miejscu zdecydowanie za wcześnie oraz że na chrzcie zjawi się cholernie dużo ludzi.

Familijne uroczystości od zawsze przytłaczały Lorelai. Nie była również do nich przyzwyczajona. W głowie nie mieściło się jej to, że podczas gdy inne rodziny swoje filary budowały na wzajemnym wsparciu i miłości, jej rodzina wciąż nie zabrała się jeszcze do stawiania fundamentów. Owszem, czuła się tutaj zagubiona, co przykryć musiała grubą warstwą ironii, cynizmu i czarnego humoru, ale nigdy nie zamierzała się do tego przyznać. Z wierzchu musiała wyglądać schludnie i zachowywać się tak, jakby nowa, krótka fryzura była wyrazem zapalczywego feminizmu. Nie posiadała innych mechanizmów obronnych. Szczerze podziwiała Cassie za jej oddanie w wegetarianizmie, wielbieniu świata przyrody i ćwiczeniach oddechowych. Jedyne ćwiczenia oddechowe, jakie Lorelai potrafiła wykonywać to te z Marlboro w ustach. Swoją drogą, ciekawe, czy jej przyjaciółka sprowadzi kiedykolwiek na drogę pokoju Monicę?

Wspominając o Cassie, Lorelai zauważyła wjeżdżający na podjazd wiśniowy motor, a na nim ściśnięte dwie, drobne kobiety z kaskami na głowach. Blondynka i jej przyszła żona – o wilkach mowa.

Cały czas głowiła się, jaki interes mogła mieć Cassie z Cumberbatchem. Zobaczyła go w East Ocean jeszcze parę razy. Tak jak każdy, zachwalał ich tajski makaron, wystrój, a nawet w jedną przeklętą środę został chwilę dłużej, nie mogąc oderwać wzroku od „Titanica". W dodatku był wielkim fanem szkockiego akcentu Lorelai i tego, że znała na pamięć każdą kwestię filmu Jamesa Camerona.

Docierając do Janet, oparła się o jej naprawioną niedawno maskę. Będzie musiała sobie odmówić nowych butów w tym miesiącu, jak i prawdopodobnie ograniczyć trzy posiłki dziennie do jednego, którym będzie espresso rozmiaru XXL, ale nie zamierzała dać Hiddlestonowi satysfakcji. Jej sposób myślenia był pokrętny – chciała, żeby poczuł się tak, jakby nigdy nie było go w jego życiu, jakby naprawienie srebrnego Audi z rocznika '98, poturbowanego bagażnikiem jego jaguara, miało całkowicie zmazać jego istnienie.

Przetrącając zawartość kopertówki w poszukiwaniu starej Lumii, która wydała z siebie pierwsze dźwięki „Marszu Imperialnego", uniosła głowę, a jej żołądek momentalnie zacisnął się w supeł zapleciony siłą zawodnika MMA. W jej stronę zmierzał nikt inny, jak Tom Hiddleston, który po dzisiejszej uroczystości miał być Tym-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Brunetka, przełykając ślinę, usiłowała pozbyć się słodko-gorzkiego smaku, który jego widok pozostawił na jej języku.

Wyglądał pięknie – musiała to przyznać bezapelacyjnie. Gładko ogolona twarz i schludnie przystrzyżone włosy, wydobyły jego niebieskie oczy na powierzchnię. Jej uwadze nie uszło, że ich blask wciąż pozostawał zagubiony. Szkotka miała ochotę rozwiesić w całym Londynie listy gończe: „Poszukujemy szczęścia i radości Toma Hiddlestona, które zgubione zostały gdzieś w okresie pomiędzy jędzą Taylor Swift a kręceniem 'Infinity War'. Jeśli je znajdziecie zgłoście się do beznadziejnie zakochanej w nim Lorelai Leander".

- Tak słucham? - po paru sekundach, które swoją długością przypominały wieczność, odkopała w końcu telefon komórkowy, który zgubił się gdzieś pomiędzy pomadką, waniliową mgiełką do ciała, a metalową zapalniczką. Nie sprawdzając nadawcy połączenia, wcisnęła zieloną słuchawkę i przyłożyła aparat do ucha. Obróciła się plecami do Toma, który teraz znajdował się w odległości kilku kroków od niej. Każda wymówka, by nie patrzeć na jego odziane w prążkowany, granatowy, dopasowany garnitur ciało, była dobra.

- Nie – zaprzeczyła i odsunęła od twarzy starą Nokię.

Kobiecy głos rozlegający się w słuchawce zdawał się zbitkiem słów, sylab i głosek kompletnie pozbawionych sensu. Do jej świadomości dotarło jedynie jedno, proste zdanie:

- Pański ojciec, William Leander, znajduje się w Glasgow Royal Infirmary w ciężkim stanie.

Czym prędzej zakończyła połączenie i upuściła telefon na żwirowaną ścieżkę.

- Lorelai? - na łopatce poczuła wagę dłoni Hiddlestona. Nabierając w płuca głęboki oddech – może jednak przydałby się jej te ćwiczenia oddechowe – obróciła się w jego stronę, nie odważając się otworzyć oczu. Nie chciała po raz kolejny rozpaść się na jego oczach. Potrzebowała być teraz sama, żeby go tu nie było. - Lorelai, wszystko w porządku? - jego głos podszyty był szczerą nutą niepokoju. Wyraźnie czuła zapach drogiej wody kolońskiej, którą spryskał swoje ciało, jak i pomady wsmarowanej we włosy, utrzymującej kręcące się zazwyczaj kosmyki włosów w jednym miejscu.

- Tak – odparła ochrypłym od ilości wypalanych dziennie papierosów głosem i rozchyliła błękitne oczy. Na wytuszowanych rzęsach zawisnęły krystaliczne łzy, niszcząc pracę, którą włożyła w dzisiejszy makijaż. Błądziła wzrokiem wszędzie, byleby tylko nie zatrzymywać spojrzenia na jednym elemencie jego twarzy zbyt długo. - Tak – powtórzyła, dodając sobie odwagi – wszystko jest okej, po prostu mój ojciec umiera właśnie w szpitalu w Glasgow, a ja, cóż, jestem tutaj. Nic takiego.

Zacisnął dłonie na jej nadgarstkach, będąc wystarczająco delikatnym, by jej nie skrzywdzić. Utrzymując oczy na jej twarzy, upewniał się, czy może jej dotykać, po czym oznajmił:

- Zawiozę cię.

- Do Szkocji? Nie bądź śmieszy – zaśmiała się gorzko, odrzucając głowę do tyłu i zamrugała szybko, zapobiegając dalszej ruinie smokey-eye, dla którego opuściła posłanie na kanapie przed telewizorem, o szóstej nad ranem. - Poza tym, mamy obowiązek do spełnienia.

- Porozmawiam z Sarą. Zostań tu – powiedział zdeterminowany i puścił jej dłonie. Obracając się na pięcie, szybkim krokiem skierował z powrotem w stronę ceglanego kościoła, gdzie rozmawiali ze sobą młodzi rodzice, ale po chwili, jakby coś go tknęło, zwrócił swoje oblicze w jej stronę. - Lorelai?

- Tak? - zapytała zrezygnowana, ocierając policzki wierzchem dłoni. Wzrok wbijała w czubki czarnych szpilek.

- Obiecaj, że na mnie poczekasz.

- Obiecuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro