let the melody shine
- Patologiczny siewca spermy.
- Thomas! - zawołała Sarah, oburzona dosadnym zachowaniem brata i uderzyła drobną dłonią o ramię niewzruszonego tym gestem mężczyzny. Jej czekoladowe oczy wyglądały, jakby miały wyjść z orbit. Obdarzyła Lorelai niezręcznym, przepraszającym uśmiechem i nerwowo naciągnęła bawełniany sweterek jeszcze bardziej na brzuch.
Lorelai zastanawiała się, kto w tej sytuacji wyglądał bardziej komicznie.
Ona, stojąc w progu z rozchylonymi w niemym "o" ustami? Niezdolna do sformułowania sarkastycznej odpowiedzi, doprawionej nadzwyczaj wyraźnym szkockim akcentem, który był jej wizytówką.
Tom, który z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywał się we wgniecioną maskę Janet, która zaparkowana widniała za plecami brunetki? Srebrne audi było niezaprzeczalnym dowodem ich wcześniejszego spotkania.
Czy może Sarah, która wodziła wzrokiem od swojego brata, do Lorelai, jakby zastanawiała się, które zadanie z przeklętej pracy klasowej z matematyki "rozwiązać" najpierw? Wyglądała niczym protagonistka najgorszego z urzeczywistnionych koszmarów, którym był powrót do czasów liceum.
Wtedy Lorelai przyjrzała się dokładniej jego przystojnej, gładko ogolonej twarzy i utwierdziła się w przekonaniu, że to ona jest zwyciężczynią tego komicznego konkursu. Przełykając ślinę przez wysuszone gardło, zdała sobie sprawę z jeszcze bardziej przerażającego faktu: atrakcyjny blondyn, któremu dwa tygodnie temu stuknęła najnowszy model jaguara, to filmowy Loki, który skradł jej serce podczas libacji alkoholowych zeszłego wieczora. Bóg psot, brat Thora, do którego wizerunku widniejącego na telewizorze, wygłosiła wczoraj jeden z najpiękniejszych pijackich toastów.
"Za Lokiego, najlepszego wykonawcę tańca na rurze, jakiego znam!"
- Kurwa, skasowałam auto Lokiego Laufeysona. - wykrztusiła przez ściśniętą krtań. Przecierając czoło, zorientowała się, że wypowiedziała swoje myśli na głos, a jej policzki momentalnie pokryły się purpurą.
Sarah uniosła brwi, coraz bardziej zbita z tropu. Odetchnęła głęboko, dostarczając sobie i dziecku większe ilości tlenu i oparła rękę w miejscu krzyża, pozwalając obciążonemu kręgosłupowi na chwilowy odpoczynek.
Nie trudno było wywnioskować, że nie było to pierwsze spotkanie jej brata i brunetki. Wyglądali niczym przeciwnicy dwóch drużyn, którzy prowadzą wojnę na tylko sobie znanym polu. Lore zdawała się powoli kapitulować, podczas gdy Tom posiadał jeszcze parę asów w rękawie.
Do takiego stopnia zakłopotaną kobietę Sarah widziała tylko raz, gdy East Ocean odwiedził Ewan McGregor. Lorelai z wrażenia wylała mu na kolana pikantny krem pomidorowy, z którego plamę na jego jasnych spodniach, gorliwie ścierała własną dłonią, opadając na kolana.
- Mam nadzieję, że dotarłaś na rocznicę pogrzebu mamy. - Tom przerwał uciążliwą ciszę swoim opanowanym głosem. Chłodne tęczówki skrywały niewyrażoną w mowie irytację. Smukłą, ale nie patykowatą sylwetkę oderwał od framugi, o którą się wspierał. Wyprostowany górował nad kobietami, dając świadectwo swojemu dużemu wzrostowi.
- Lore, Boże, tak mi przykro, nie wiedziałam, że Caroline... - wyszeptała Sarah płaczliwym tonem, za który pewnie odpowiedzialne były szalejące hormony. Momentalnie przylgnęła do brunetki, która uniosła dłonie i zakłopotana poklepała ją po plecach, czując wbijającą się w jej bok piętę dziecka.
- Z moją matką wszystko w porządku. - uspokoiła ciężarną kobietę, głaszcząc jej łopatkę. Brzmiała jednak jakby była rozczarowana tym faktem. Sarah na powrót się od niej odsunęła, przekonana, że zaistniała sytuacja już nie może jej bardziej zaskoczyć.
Caroline była ostatnią osobą, której tam brakowało. Ze swoją pouczającą manierą z pewnością strofowałaby Lorelai odnośnie jej słownictwa, kładąc nacisk na to, że dama takich słów nie używa. Lorelai natomiast nią nie była, a używanie przekleństw przyczyniało się w jej przekonaniu do uwalniania sporych ilości endorfin.
- Słucham? Okej. - Tom wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby i rozprostował zaciśnięte w pięści dłonie, próbując opanować piętrzące się oburzenie. - Dżentelmen nie robi afery...
- A widzisz tu jakiegoś dżentelmena? - wypaliła rozbawiona Lorelai, nie dając dokończyć mu zdania.
Sama nie wiedziała, czemu starała się jak najbardziej dokuczyć mężczyźnie. Może dlatego, że nie ubrała dzisiaj butów na wysokim obcasie, które ostatnim razem dodały jej odwagi. Przyczyniać się do tego mógł też drastycznie spadający poziom kofeiny. Było grubo po dziesiątej, a ona wciąż nie wypiła trzeciego kubka kawy.
- Może byśmy weszli do środka, zamiast stać w progu? - zapytała nieśmiało Sarah w celu rozładowania atmosfery.
Tom zacisnął szczękę jeszcze mocniej, niemal zgrzytając zębami, a dopasowana błękitna koszula, napięła się niemalże do granic możliwości na jego przedramionach. Rozchylił usta, by uświadomić Szkotkę o tym, jak bardzo jest bezczelna, kiedy jego uwagę przykuł odgłos, przywodzący na myśl odkręconą wodę w kranie. Jego czarne skarpetki momentalnie zwilgotniały, a on strwożony przeniósł spojrzenie na Sarę, z której twarzy całkowicie odpłynął kolor. Lorelai wyglądała na jeszcze bledszą, zdając sobie sprawę z tego, co właśnie się wydarzyło.
- Wody mi odeszły. - wybełkotała ciężarna kobieta, rozstawiając nogi i wsparła się o wyciągnięte ramię brata. - Nie nie nie. - powtarzała niczym zaklęcie i wbiła palce w rękę mężczyzny. - Jest za wcześnie. Zdecydowanie za wcześnie. - wysyczała, kładąc dłoń na pękatym brzuchu. - Ani się waż teraz wychodzić Arthurze Dashner!
- Chyba na to trochę za późno. - jęknęła Lorelai, której twarz przybierała zielonkawy odcień. - Pójdę. - zaczęła, i przerywając dała sobie chwilę na głębszy oddech. Zachowywała się, jakby miała do czynienia z tykającą bombą zegarową. - Pójdę po twoją torbę. Musimy jechać do szpitala.
Sarah niczym za dotknięciem magicznej różdżki z łagodnej, kompromisowej dziewczyny przemieniła się w rozjuszonego demona, z którym mógł konkurować sławny Zozo. Pomyśleć co poród robi z człowieka.
- W szafie na górnej półce. - wysapała, zagryzając wargi niemal do krwi. Nie powstrzymało to jednak powstającego gardle krzyku, spowodowanego pierwszym skurczem. - Kurwa mać, gdzie jest Daniel, kiedy go potrzebuję?! Włożył swoją zabawkę tam, gdzie trzeba, a kiedy powinien zaakceptować konsekwencje swoich czynów, ucieka na drugi koniec miasta.
- Wiesz, że do tanga trzeba dwojga? - zapytała Szkotka, ale nim Sarah zdążyła jej odpowiedzieć, zniknęła z zasięgu jej wzroku, wchodząc do przytulnego mieszkania państwa Dashner.
Przecisnęła się między sylwetką blondyna a ścianą, niekoniecznie celowo ocierając się o jego pośladki. Usiłując wyprzeć z pamięci dreszcz, jaki przy tym poczuła, otworzyła wysoką aż po sufit szafę, ściągnęła spakowaną odpowiednio wcześniej, sporych rozmiarów torbę, przygotowaną na wyjazd do szpitala.
Lorelai miała spore doświadczenie ze starszymi ludźmi ze względu na wolontariat w domu starości. Czym różnił się noworodek od małego, skulonego staruszka? Obie formy się ślinią, robią pod siebie, bełkoczą. Jednego była pewna - zdecydowanie stanowiła lepszą pomocą od Toma, który prawie mdlał słysząc słowo "szpital".
- Wykastruję tego rozsiewacza plemników! Tylko dostanę go w swoje ręce. Wezmę, ścisnę, urwę i... - krzyknęła, a podtrzymujący ją Tom poczuł instynktowną potrzebę zakrycia swoich narządów płciowych.
- Dobry Boże. - wyjęczał tak, jakby to on miał zaraz urodzić trzykilogramowe dziecko.
- Okej. Nie panikujmy. - Lorelai wiedziała, że chaos nie jest w tym wypadku ich przyjacielem. Musiała zachować zimną krew.
Zarzuciła torbę na plecy i opadając na kolana przed nimi, zaczęła wkładać trampki na opuchnięte stopy Sary. Mimo że wczoraj przysięgała, że nigdy nie będzie klęczała przed obliczem Toma Hiddlestona. Przeklinała w duszy, że potwierdzała tym samym znienawidzone stwierdzenie "kobieta zmienną jest".
- Ja poprowadzę.
- Nie ma mowy. - zaoponował Tom i wciąż podtrzymując coraz ciężej oddychającą siostrę, wyłuskał z kieszeni ciemnych spodni kluczyki samochodu. Płynnym ruchem rzucił je na wyciągniętą dłoń brunetki. - Zanieś wszystkie potrzebne rzeczy do auta. Stoi w garażu. - poinstruował ją, a Lorelai bez ani jednej sarkastycznej uwagi zajęła się wykonaniem tego, o co ją prosił.
Odczuwalny brak cynizmu uzupełni przy innej okazji.
***
Podróż do szpitala była gorsza, niż mogło się wydawać. Nawet luksusowy jaguar wymiękał przed obliczem porodu.
Lorelai, która na tylnym siedzeniu gładziła spocone czoło Sary, zmuszona była znosić mocny uścisk kobiety, który niemal wyłamywał jej rękę. Siostra Hiddlestona wykrzykiwała co chwila groźby pod adresem rodzaju męskiego, raz obrażając swojego nieobecnego męża, a raz brata, który mimo coraz głośniejszych krzyków i szybszych skurczy odmawiał jazdy ponad limit prędkości.
Lorelai poruszała nerwowo nogą, również zirytowana tym, że blondyn był porządny aż do bólu. Zastanawiała się, gdzie uleciała cała ta dzikość, którą posiadał w sobie Loki Laufeyson.
- Jeżeli zaraz nie zabierzesz mnie do tego cholernego szpitala, to przysięgam, że tak przestawię ci twarz, że naprawdę będą musieli uśmiercić Lokiego w "Infinity War"! - Sarah wypluwała z siebie kolejne słowa, opierając cały ciężar ciała o wgniecioną w skórzane siedzenie Lorelai.
- Spoilery! - zawołała z wyrzutem Szkotka, jednak widząc mordercze spojrzenie Sary i zaniepokojony wzrok blondyna odbijający się w przednim lusterku, zrezygnowała z kolejnych uwag. - Skarbie, myśl racjonalnie, przecież nie chcesz mieć na sumieniu zdrowia psychicznego fanek Lokiego. - uśmiechnęła się, odgarniając z wilgotnej od potu buzi Sary przyklejone do niej włosy i założyła je za jej ucho.
- Wiesz, co zawsze mówi mi Cassie? - zmieniła temat, licząc na to, że trochę uspokoi kobietę. - Podobno trzeba odnaleźć w sobie swoje wewnętrzne zen. Wdech, wy-
- Albo przyspieszysz, albo będziesz odbierał poród na poboczu, Thomas! A ty przetniesz pępowinę, Lore! - zagroziła Sarah, a przerażony mężczyzna momentalnie wcisnął pedał gazu.
***
Po niecałym kwadransie, kiedy oddali znerwicowaną Sarę w ręce specjalistów, mogli odetchnąć i zawiadomić o porodzie przyszłego ojca, poprzez zostawienie wiadomości głosowej na jego wyłączonym telefonie komórkowym.
- Daniel, czas już zostawić swoje fikcyjne dziecko, aka twoją książkę i pojawić się przy narodzinach syna! - oznajmiła entuzjastycznie Lorelai po usłyszeniu sygnału nagrywania.
Ostatni raz w szpitalu była jeszcze w Glasgow, kiedy złamała rękę. Poślizgnęła się, roznosząc zamówienia w jadłodajni, w której wtedy pracowała. Gorzko wspominała to, że ojciec ani trochę nie zainteresował się jej niefortunnym wypadkiem, a matka obwiniała ją o niezdarność, zamiast okazać odrobinę wsparcia.
Zatopiona we własnych myślach przemierzała oślepiająco białe korytarze, starając się nadgonić długie kroki mężczyzny. Nad drzwiami kończącymi ten labirynt widniał czarny napis, informujący ich o tym, że zbliżają się bloku położniczego.
- Pszepraszam, ale nie mosze pani wejść na oddział, jeśli nie jest pani kimś s rodziny. - przed brunetką znikąd pojawiła się ręka potężnie zbudowanej, sepleniącej pielęgniarki, która wstrzymała ją w przejściu, kiedy oboje z Tomem zaopatrzyli się w odzież ochronną.
Kobieta wyglądała na twardą, trudną do zgryzienia babkę, która bardzo poważnie traktowała swoją profesję. Nawet wypukłe znamię na jej czole krzyczało "nie zadzieraj ze mną!". Było to dla Lorelai niczym innym niż nowym wyzwaniem.
- Niech mnie pani posłucha, pani... - przerwała by zerknąć na plakietkę z jej imieniem.
Tom, który wylegitymował się już jako brat Sary, patrzył na Lorelai z głębi korytarza, jakby toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Brunetka przygotowywała się właśnie do zrobienia kolejnej afery, kiedy ruszył szybkim krokiem w stronę zanoszących się na kłótnię kobiet.
- To rodzina. Lorelai to moja żona. - oznajmił, wpatrując się w rozszerzone, błękitne tęczówki brunetki, która odgarniając grzywkę, entuzjastycznie pokiwała głową.
Zrzędliwa, stara pielęgniarka wbiła w nich podejrzliwe spojrzenie, jakby im nie wierzyła, ale rozluźniła się, kiedy Tom ułożył swoją dłoń w talii Lorelai i złożył na czubku jej głowy delikatny pocałunek.
- Szczęśliwe małżeństwo od trzech lat! - wyszczerzyła się Lore, splatając jego długie palce ze swoimi. Kobieta skinęła jedynie głową, dając im przyzwolenie na wejście na oddział i wróciła do roboty papierkowej, którą trzymała w dużej, szorstkiej dłoni.
Lorelai wypuściła ze świstem powietrze, kiedy wciąż trzymając się za dłonie, dotarli pod drzwi sali porodowej.
Brunetka uśmiechnęła się do niego nieśmiało, czując się źle, z tym, jak wcześniej go traktowała. Pierwszy raz spotkała się z tym, że jej instynkt ją zawiódł. Za szybko go oceniła. Postawiła wszystko na jedną kartę, którą była oschłość i słowa ociekające sarkazmem.
- Dziękuję. - powiedziała szczerze i puściła jego dłoń, by poprawić błękitną, ochronną pelerynkę, która zsuwała się z jej szczupłego ramienia.
- Może patologiczni siewcy spermy nie są wcale tacy źli? - uśmiechnął się ciepło bez krzty wyrzutu w głosie i przeczesał skręcone od potu rudawe włosy. - Teraz jestem przekonany, że stwierdzenie "to będzie proste jak poród" z "Pory na Przygodę" jest fałszywe.
- Przetrwałam poród Padme na ekranie telewizora co najmniej piętnaście razy. Dasz wiarę, że Star Wars wcale nie przygotuje cię do prawdziwych narodzin? - wysapała Lorelai i oparła dłonie o kolana, łapiąc łapczywie oddech. Dopiero teraz docierały do niej realia sytuacji. Adrenalina powoli opuszczała jej krwiobieg. Czuła się, jakby miała zwrócić spożytą na śniadanie dużą czarną kawę.
- Państwo są rodziną pani Sary Dashner? - Lorelai poderwała się do pionu, słysząc głos lekarza, który niepostrzeżenie wyszedł zza drzwi sali porodowej.
- Owszem. - potwierdził Tom, zerkając niespokojnie na bladą Lorelai.
- Pani Dashner właśnie urodziła zdrowego chłopca. Cały poród przebiegł w rekordowym tempie siedmiu minut.
***
- Kiedy tylko dostanę go w swoje ręce, wykręcę mu jajka. - zapewniła gorąco Sarah, a każdy obecny na sali wiedział, że mówi poważnie. Oprócz niej, w pokoju leżała jeszcze inna drobna Azjatka, która aktualnie rozwiązywała krzyżówkę, udając, że wcale nie podsłuchuje ich rozmowy.
- Na pewno, kiedy tylko odsłucha wiadomość, przyjedzie tutaj jak najszybciej. - uspokoiła ją Lore, przykładając do posiniaczonej podczas jazdy ręki worek z lodem. - Szczęściarz, ominęła go cała zabawa. - wymamrotała pod nosem, a stojący z drugiej strony łóżka Tom posłał jej zaniepokojone spojrzenie. Sarah wciąż była jak pole minowe.
Zaczynała go lubić. Przyzwyczajała się do nieodłącznej uprzejmości, którą zapewne czarował wszystkie kobiety. Wypełniał ją czymś w rodzaju roznoszącego się po całym ciele ciepła. Zaakceptowała przyjemne mrowienie w dłoniach, które przypominało o sobie w jego towarzystwie. Ze swoimi zasadami, przywodził jej na myśl zagubionego mężczyznę z innej epoki. Zupełnie jakby nie pasował do aktualnych ram czasowych.
- Nie ciesz się tak szybko, Lore. Razem z moim bratem nie wywiniecie się od zostania rodzicami chrzestnymi. - Sarah uśmiechnęła się półgębkiem, kołysząc delikatnie śpiące w jej ramionach nowo narodzone dziecko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro