i can't change my mould
Zdanie „kocham cię" jest zdaniem zabawnym i dwojakim. Poznając kogoś nowego, bombardujemy ich tymi dwoma słowami bez jakichkolwiek oporów – nowa znajoma z pracy pożycza ci drobne na kawę? Ktoś w porę złapie upuszczonego przez ciebie smartfona? Oczywiście, że ich kochasz.
Paradoksalnie, w sytuacji, w której mielibyśmy okazać nasze wyrazy wdzięczności najbliższemu przyjacielowi, użylibyśmy prostego słowa „dziękuję", pozwalając niewypowiedzianym sylabom wisieć w powietrzu, licząc na to, że druga osoba wychwyci je bez słyszenia.
„Kocham cię" jest słodko-gorzkie – cierpkim przyznaniem się do prawdy i słodyczą przywiązania do drugiego człowieka. Wielu osobom nie może przecisnąć się przez gardło.
Może dlatego Lorelai Leander jeszcze nigdy nie powiedziała nikomu, co czuje.
- Jestem na ciebie gotowy, Lore.
Lorelai nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Nie był to czas na tego typu rozmowę. Czy miała ochotę rozkazać mu zjechać na pobocze i rzucić się na szyję? Tak. Czy miała ochotę zrobić sobie z nim dziecko na tylnych siedzeniach jaguara? Oczywiście. Czy wypadało to robić, kiedy spieszyli się na wizytę w szpitalu u jej dogorywającego ojca? Nie.
Jak umysł matematyczny, którym nigdy nie była, rozkładała na czynniki pierwsze każdy możliwy scenariusz zakończenia dzisiejszego wieczoru i chyba najbardziej strwożył ją ten, kiedy z Tomem wysmarowanym na twarzy jej fioletową szminką, trafiają na wydział onkologii, a z jej ust wydobywają się słowa, które kieruje do nieruchomego ciała ojca: Przepraszam tatusiu, robiłam ci wnuki, dlatego pożegnam się jedynie z twoim trupem. Nie wiedziałam, że zapuściłeś brodę. Nie pasuje do ciebie. Nieważne, muszę lecieć, bierzemy z Hiddlestonem ślub na Jakku.
Może dlatego Lorelai Leander postanowiła na razie nie udzielać odpowiedzi na wyznanie Toma.
Mężczyzny nie uraziło jej milczenie. Mocniejszym ściśnięciem palców dała mu znać, że wiele znaczą dla niej jego słowa. Uśmiechnął się delikatnie i nie przerwał ani na moment podróży do Glasgow. Pozostały, niedługi w porównaniu do długości całej trasy czas wypełnili nieobowiązującą pogawędką o Szekspirze, tajemniczym planie Cumberbatcha i Cassie, którzy starali się ich połączyć bez względu na wszystko i tajskim makaronie, czyli specjalności East Ocean. Obiecali sobie nawet, że po przyjeździe zrobią wyścigi w jedzeniu – oboje byli cholernie głodni.
- Przez chwilę zastanawiałam się, czy Cassie nie ma romansu z Cumberbatchem – przyznała Lore, parskając śmiechem – Albo czy Benny ma tik nerwowy. To ciągłe mruganie, kiedy o tobie mówił. Poważnie myślałam, że kiedyś zrobiłeś mu krzywdę.
- No cóż – otworzył usta, szukając w głowie odpowiednich słów. - Raz, na planie drugiej części „Infinity War", kiedy w Soul Stone... - nie dokończył, czując szczupłą dłoń kobiety nakrywającą mu usta i wymamrotał skruszony – Przepraszam, chyba udzieliło mi się towarzystwo Hollanda.
Nim się obejrzeli, zimowe opony jaguara torowały sobie drogę przez zaspy nieposolonych ulic stolicy Szkocji, kierując się w stronę szpitala, w którym przebywał jej ojciec. Lorelai z każdą minutą i każdym kilometrem była coraz bardziej niespokojna. Zdawała się skurczyć na swoim siedzeniu, a Toma przerażało to, jaka stała się krucha. Oddałby wiele, żeby usłyszeć z jej ust chociaż jeden żart pochodzący z uniwersum „Star Wars", ale kobieta milczała. Niewzruszona pozostała nawet wobec grzęznących w śniegu szpilek i gęsiej skórki pokrywającej jej nogi, okryte jedynie cienkim materiałem rajstop, kiedy opuścili mikroklimat sportowego auta Hiddlestona po uprzednim zaparkowaniu auta nieopodal drzwi wejściowych szpitala.
- Nie – zaprzeczyła, kiedy postawiła nogę w izbie przyjęć Glasgow Royal Infirmary. - Nie mogę – potrząsnęła głową. Unoszący się zapach środków czystości i charakterystyczny dla instytucji zdrowotnych aromat w połączeniu z jarzeniówkami wywoływały u niej zawroty głowy. Gdziekolwiek by nie spojrzała, znajdowali się tam umierający, ranni albo rozchorowani ludzie. Szkotka powstrzymała nudności, widząc gwóźdź wbity w dłoń małego, może czteroletniego chłopca. Pielęgniarki doglądały oczekujących na przyjęcie pacjentów, a recepcjonistka wstukiwała do komputera dane chorych.
Hiddleston stanął za plecami kobiety.
- Lore – wyszeptał w czubek jej głowy i ułożył dłoń między wystającymi łopatkami kobiety, by dodać jej odwagi. Lorelai zaciskając oczy, nie wiele myśląc, gwałtownie obróciła się i wtuliła w klatkę piersiową mężczyzny, który mimo swojego zdziwienia przycisnął jej szczupłe ciało do siebie. Salowy zmywający linoleum, którym była wyłożona podłoga, rzucił im podejrzliwe spojrzenie, jakby kojarzył, kim jest Hiddleston, ale wrócił do swojej pracy, widząc, jak mężczyzna chowa twarz w szyi kobiety.
- Powiedz o tym komuś, a ukręcę ci orzeszki – zagroziła z czkawką, przerywającą co parę sekund jej szloch i wcisnęła buzię w białą koszulę mężczyzny, nie zwracając uwagi na to, że plami ją tuszem do rzęs. Jemu to zresztą nie przeszkadzało.
Była w Glasgow. W domu, o ile mogła go nazwać domem. Wyrażając się precyzyjniej: gdzieś, gdzie obiecała sobie, że nigdy nie powróci. Ponad siedemnaście lat temu spakowała podróżną torbę, przysięgając matce, że już nigdy nie zobaczy swojej córki. Pluła jadem wyrzucając tłumione w sobie emocje, z czego najgorsze były chyba nawiedzające ją w snach słowa: „Nie potrzebuję cię. Jeśli kiedyś zapomnę, dlaczego nie chcę mieć dzieci, przypomnę sobie o tobie. I tylko wtedy."
Może dlatego Lorelai Leander paraliżowała perspektywa stawienia czoła własnej rodzinie.
- Twój sekret jest u mnie bezpieczny – zapewnił ją Tom i ułożył ciepłą dłoń na karku Szkotki, czując pod opuszkami odrastające przy jej karku krótkie włosy.
- Kocham cię – wyszeptała prawie niedosłyszalnie.
***
Tom wyniósł Lorelai z sali, w której miał znajdować się Richard Leander. Wyciągnął kobietę na korytarz, splatając ręce w jej pasie. Szamotanina ze Szkotką mimo jej drobnej postury nie była prosta. Wyrywała się w kierunku pustego łóżka, usiłując dosięgnąć dłonią świeżo zmienionej i zasłanej pościeli. Pielęgniarki przygotowujące pokój na przyjęcie kolejnego pacjenta z wydziału onkologii nie patrzyły w jej twarz. Skruszone spojrzenia utkwiły w ścianie pomalowanej na jasnożółty kolor, jakby miało to przełamać sterylną biel szpitala oraz światło oślepiających żarówek.
Krzyczała, wstrząsana spazmami płaczu, uderzając pięściami o klatkę piersiową Hiddlestona, który posadził ją na plastikowym krzesełku na korytarzu. Rozkazywała mu, żeby natychmiast ją wypuścił, ale on uparcie zaciskał dłonie na ramionach brunetki, przytrzymując ją w miejscu.
Od dalszych wybuchów agresji i kolejnej wiązanki przekleństw posłanej w stronę niczemu winnego mężczyzny rozproszyła ją znana sylwetka, wsparta o ścianę niedaleko brzęczącego automatu na napoje. Wyczuwała coś znajomego w spiętej, może bardziej zgarbionej niż pamiętała postaci. Kobieta zaciskała wysuszone, wykręcone w stawach dłonie na czarnej, lakierowanej torebce dopasowanej do mokasynów, zdobiących jej stopy.
- Mamo? - zapytała ochrypniętym od krzyku głosem. To słowo wydawało się w jej ustach tak obce, a jednocześnie właściwe. Dużo starsza wersja Caroline Leander zwróciła głowę w stronę opuchniętej twarzy córki, a Hiddleston uniósł dłonie, wypuszczając brunetkę ze swojego chwytu. - Mamo – powtórzyła, chwiejnie ruszając w stronę rodzicielki, która niepewnie obserwowała poczynania córki. Błękitne oczy starej kobiety zwilgotniały i zmętniały od wstrzymywanych łez, wysuszone usta ściągnięte w cienką linijkę jak zwykle przeciągnięte były pomadką firmy Chanel, której pudrowy zapach Lorelai zapamiętała z dzieciństwa.
- Lorelai – drżące struny głosowe ani trochę nie pasowały do aksamitnego, władczego głosu matki, którą pożegnała w swoje osiemnaste urodziny – On – wzięła głębszy oddech, pozwalając łzom potoczyć się po zwiędłych, zapadniętych policzkach – chciał, żebyś wiedziała, że zawsze cię kochał, że wspierał twoje niezależne decyzje. Był dumny z twojej odwagi. Ty i Richard – westchnęła, ocierając oczy wstrząsną starczymi dreszczami dłonią – byliście do siebie bardzo podobni.
Szkotka przycisnęła zaciśnięte pięści do powiek, spod których toczyły się wielkie łzy i osunęła się na podłogę, przytulając się do pokrytych fioletowymi żyłami nóg matki. Caroline z trudem klęknęła przy córce i obejmując ją, kołysała w swoich słabych ramionach. Nie była już osobą, której Lorelai zatrzasnęła drzwi przed nosem. Ignorowanie jej telefonów i pozwalanie na nagrywanie się na pocztę głosową być może nie było wcale najlepszym wyjściem - „Tu Lorelai, jeśli nie jesteś moją matką to na pewno oddzwonię, a jeśli nie, zostaw wiadomość bo sygnale!"
- Dziękuję – pani Leander wyszeptała w stronę Hiddlestona, któremu nie pozostawało nic innego, jak tylko uśmiechnąć się z widocznym zrozumieniem na twarzy i dać kobietom trochę prywatności.
Może Lorelai Leander w gruncie rzeczy potrzebowała swojej matki.
***
Lorelai pozostała w Szkocji jeszcze trzy tygodnie po śmierci ojca. Zaopiekowała się matką, dopilnowała, by wszystkie sprawy pogrzebowe dopięte były na ostatni guzik i przekonała, że Caroline Leander może nie do końca stała się znośną, milusią mamusią, ale była lepszą wersją samej siebie. Nieważne czy był to efekt chwilowy, czy nie.
Powrót do Londynu zdawał się trudniejszym niż powinien. Czekało tam na nią East Ocean, które bez jej dyktatorskiej dłoni zapewne legło w gruzach, o czym Cassie bała się ją powiadomić przez telefon, wieczór panieński do zaplanowania oraz... Tom Hiddleston. Tom wyjechał następnego poranka po przyjeździe do Glasgow żegnając się z Lorelai pocałunkiem w czoło i przemową motywacyjną inspirowaną zapewne Szekspirem – Szkotka wiedziała jedynie, że posiadała wiele słów, które wyszły już z użycia i o których nie miała pojęcia, co oznaczają.
Po obietnicy, że Lorelai będzie dobierała telefon od matki chociaż raz w tygodniu, kobieta ruszyła w drogę powrotną, by po półtorej godziny opuścić samolot przewoźnika British Airlines i powitać zwyczajowo zatłoczone londyńskie lotnisko. Zdziwiło ją to, jak tęskniła za Szkocją i jej czystym powietrzem. A może po prostu czekała aż jej telefon zadzwoni, a w słuchawce odezwie się głos ojca:
- To ja! Twój tatuś! Moja choroba była jedynie pretekstem, żeby zbliżyć naszą rodzinę do siebie.
Ale Richard Leander stał się prochem w urnie stojącej na granitowym kominku rodzinnej willi. Echem osoby, z którą Lorelai nie zdążyła się pożegnać przez własną dumę.
Czekała tylko aż wróci do mieszkania i zrzucając z nóg czarne szpilki, pójdzie spać, nie przebierając się nawet z podróżnego, eleganckiego kostiumu sparowanego z błękitną koszulą wyszywaną białymi wzorkami. Przez ramię mając przerzuconą sportową torbę, do której wrzuciła ubrania zakupione w Glasgow i parę bibelotów zabranych z dziecinnego pokoju, który o dziwo wcale się nie zmienił od jej wyjazdu, przywitała się z wędrującym kotem zrzędliwej sąsiadki z naprzeciwka. Podrapała mruczącego i ocierającego się o jej nogi rudego persa, którego prywatnie nazywała Krzywołapem.
Rzucając pękający w szwach bagaż przez próg mieszkania 27C, strąciła kołyszącą się na stoliczku przy drzwiach figurkę Yody, która przy okazji zahaczając o wstawione do wazonu, więdnące teraz kwiaty, posłała je na ziemię.
- Wspaniale – sapnęła ironicznie i klęknęła na podłodze, oceniając wyrządzone na beżowym dywaniku szkody. Jej wzrok przykuła kredowa karteczka porzucona na dywanie i uśmiechnęła się, orientując, że są to kwiaty, które za pośrednictwem Cumberbatcha przesłał jej Hiddleston.
„Jestem na ciebie gotowy, Lore."
Lorelai Leander dobrze wiedziała, gdzie teraz powinna być.
***
- Sarah? - zapytała Lorelai, trzymając starą Lumię ze zbitym ekranem między ramieniem a uchem, po czym wsiadła za kierownicę. Stare nawyki nie umierały tak łatwo - Nie dzwoniłabym, gdybym wiedziała, gdzie podziewa się twój brat – wyjaśniła przepraszająco, w słuchawce słysząc łkanie kilkumiesięcznego Arthura i uruchomiła silnik. - Nie odbiera telefonu.
- Tom? - zapytała siostra Hiddlestona półprzytomnie, jakby upewniała się, czy posiada rodzeństwo. - A tak – mruknęła do słuchawki, podczas gdy Lorelai wyjechała na zwyczajowo ruchliwą Newham Way – wysłałam go po jedzenie do East Ocean.
- Mojego East Ocean? - upewniła się Lorelai zdziwiona i wyprzedziła dwa tiry, przekładając telefon do dłoni.
- Nie, Papieża Franciszka. Tak, twojego East Ocean – burknęła poirytowana. - Bawcie się dobrze. Tylko nie róbcie sobie dziecka po drodze, bo zapomnisz, co znaczy dobry sen – ostrzegła ją na pożegnanie i zakończyła połączenie.
Jak na złość o szybę Janet zaczęły uderzać sporych rozmiarów krople deszczu, a po chwili warunki na drodze stały się nie do zniesienia. Lorelai z trudem poruszała się dwupasmówką i w odpowiednim czasie zjechała do uliczki prowadzącej do restauracji. Miała tylko nadzieję, że nie minie się z Hiddlestonem w drodze.
Okrywając głowę dużą, papierową siatką po chińszczyźnie wybiegła z samochodu i uprzednio go zamykając, pognała w stronę lokalu. Nie kłopotała się biegiem w butach na wysokim obcasie – nie zważając na rosnące w rozmiarach kałuże, porzuciła obuwie w aucie.
- Tom?! - krzyknęła, otwierając drzwi na oścież i rozejrzała się po utrzymanej w błękitnym kolorze sali, przykuwając wzrok klientów. Zrzuciła na podłogę przemoczoną torbę, która służyła jej na parasol i otarła twarz oraz przeczesała wilgotne włosy.
- Lorelai! - zza lady wybiegła Cassie, która swoje długie, jasne włosy związała w schludnego koka. - O mój Boże nie wierzę, że jesteś boso i wnosisz błoto, ale niedopuszczalnym jest dopiero to, że poszłaś do konkurencji – wytknęła jej, wskazując palcem na torbę z nadrukowanym logo China House. - Jakbyś szukała Hiddlestona to.... - obróciła się przez ramię, gdzie zmaterializowała się sylwetka mężczyzny. - Jest tutaj. Nie ma za co – puściła jej oko i teatralnym gestem przepuściła uśmiechającego się delikatnie Toma.
Podczas gdy ona przypominała jeden wielki bałagan – przemoczona do suchej nitki, ze skórą szarą od zmęczenia i podróży z Glasgow – on wyglądał pięknie. Po zaroście, z którym wcześniej zdawał się nie rozstawać, nie było śladu, a gładko ogolona szczęka prosiła się o to, by ją dotknąć. Przystrzyżone loki utrzymywał w miejscu jakiś produkt do włosów o przyjemnym, miętowym zapachu. Na dodatek miał na sobie błękitną koszulę, podkreślającą kolor jego oczu.
- „I don't care if Monday's blue, Tuesday's gray and Wednesday too. Thursday I don't care about you, it's Friday I'm in love" - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, przygniatając go spojrzeniem niebieskich tęczówek. Dobrze zdawała sobie sprawę, że cytuje jego ulubioną piosenkę – Też jestem na ciebie gotowa, Tom – wyciągnęła przed siebie dłoń z nieco wilgotnym liścikiem, który uprzednio był dołączony do kwiatów.
Hiddleston obdarzył ją najszczerszym, najbardziej szerokim uśmiechem, który kiedykolwiek u niego widziała. Rozświetlił on całą jego twarz, a ona nie mogła się oprzeć, by go nie odwzajemnić.
Lorelai Leander była w nim beznadziejnie zakochana.
- Rozumiem, że znalazłaś jednak bukiet...
- Tom. Po prostu mnie pocałuj – rozkazała mu, a on rzucił na podłogę trzymaną w dłoni siatkę z tajskim makaronem i biorąc ją w swoje ramiona, oderwał jej szczupłą sylwetkę od podłogi. Zapobiegając głośnym protestom, natarł swoimi ustami na jej, mocno trzymając ją w talii.
- „Monday you can fall apart, Tuesday, Wednesday break my heart. Thursday doesn't even start – It's Friday I'm in love" - wymruczał w jej rozchylone wargi i przy akompaniamencie oklasków klientów East Ocean wyznał jej miłość.
A/N:
Dziękuję wszystkim za przeżycie ze mną przygody, jaką była historia Lorelai i Toma. A w szczególności dziękuję najwspanialszej przyjaciółce, która potrafiła atakować mnie wiadomościami typu "Pisz Tomaszka k*rwa", aka dobrze wam znana sookehh. Bez długich rozmów o Lore i Hiddlestonie, tego fanfiction by tu teraz nie było. Thanks, dude.
Nie mam słów, by wyrazić wdzięczność za wsparcie, które otrzymałam od wiernych czytelników. Każdy komentarz, czy gwiazdka nie pozostawały bez mojej uwagi.
Teraz nie chce mi się wierzyć, że to opowiadanie zbudowane było jedynie na podstawie tego jakże ikonicznego zdania: "Ty Patologiczny Siewco Spermy!". Mam nadzieję, że Lorelai i jej wybuchowa natura na długo pozostaną wam w pamięci. Jak widać - jej życie zawsze będzie pełne przygód i różnorakich niepewności, ale Lore jest przekonana co do jednej rzeczy: Tom musi pozostać w jej życiu.
Jeszcze raz dziękuję!
mmar xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro