Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

i can change


- Okej, dosyć – zarządziła Cassie, splatając swoje szczupłe, okryte błękitnym sweterkiem ramiona na piersi. W zabijaniu wzrokiem mógł konkurować z nią tylko bazyliszek albo Cyclops we własnej osobie, co było dość nietypową cechą, jak na osobę, żyjącą przesłaniem „wewnętrznego spokoju", dedykującą swoją egzystencję „szlachetnej ciecierzycy". Ściągnęła brwi i wyjęła z drżących od nadmiaru kofeiny dłoni Lorelai filiżankę z czarnym espresso rozmiaru XXL, do którego dolała energetyka pozbawionego cukru. - Jadłaś coś dzisiaj w ogóle?

- Właśnie pozbyłaś się mojego śniadania – rzuciła Szkotka sarkastycznie i wstawiła kolejny dzbanek pod firmowy, stary ekspres, powodując u Cassie, która wylała poprzedni napój do zlewu, ciężkie westchnienie Przez chwilę obserwowała, jak na usta blondynki cisnęły się wściekłe słowa sprzeciwu, ale zamiast tego przyjaciółka uśmiechnęła się promiennie. Jej dezaprobatę zdradzała jedynie pulsująca żyłka na czole i zgrzytające zęby.

- Kochanie, twój dentysta nie będzie zadowolony – brunetka poklepała ją po ramieniu i przelotnie pocałowała policzek przyjaciółki. - Tak samo, jak twoja przyszła żona.

Lorelai wcale nie chciała, by te słowa zabrzmiały tak gorzko i zawistnie, jak zabrzmiały. Cieszyła się ze szczęścia Cassie, na tyle na ile mogła wykrzesać z siebie entuzjazmu, jeśli chodziło o Monicę, do której największych fanek nie należała. Jeśli miała być szczera, to czuła się trochę jak Kylo Ren po jasnej stronie mocy.

Kiedy blondynka ogłosiła zaręczyny w zeszłym tygodniu, zaledwie parę dni po incydencie z Hiddlestonem, Szkotka musiała opuścić świętujących głośno pracowników East Ocean i zamknięta w łazience uroniła parę łez. Teraz wzięła się już w garść. Zaakceptowała, że do końca życia będzie sama. Zauroczona w zamkniętym w sobie Brytyjczyku, który w godzinach depresji zapominał jak działa maszynka do golenia.

- Lorelai, po prostu odbierz od niego telefon.

Tom przez parę dni po tym, jak Lorelai wyrzuciła go za drzwi mieszkania 27C, o czym próbowała usilnie zapomnieć, dzwonił do kobiety, chcąc się pojednać. Brunetka za każdym razem, kiedy jej telefon rozbłyskał powiadomieniem „Dzwoni Patologiczny Siewca Spermy", wciskała czerwoną słuchawkę i wyłączała telefon. Usuwała także każdą nagraną wiadomość głosową. Mężczyzna po paru nieudanych próbach najwidoczniej się poddał, a dźwięki „Marszu Imperialnego" nie sprawiały już, że podskakiwała z każdym przychodzącym połączeniem. Funkcjonowała niczym ofiara PTSD.

Gorzko przyznała, że tę samą taktykę stosowała również w ignorowaniu matki.

- Halo? - zapytała Lorelai, unosząc do ucha dłoń ułożoną na kształt słuchawki. - Z tej strony „wielkie rozczarowanie z domieszką depresji i skłonności neurotycznych", jak mogę panu dzisiaj pomóc, panie Hiddleston?

- Lore, przecież Tom – zaczęła Cassie.

- Nie. Od teraz nie wymawiamy przy nim mojego imienia. Nigdy. Null, zero. Nowa zasada numero uno, rozumiesz? W ogóle nie chcę słyszeć o żadnych właścicielach jąder, niech zabiorą swoje fistaszki i wynoszą na inną planetę – wyrzucała z siebie, jakby pluła jadem i napiła wrzącej kawy, zupełnie nie zwracając uwagi na jej temperaturę. - Wiesz co? Mógłby się tu nawet pojawić Benedict Cumberbatch we własnej osobie, a ja nienawidziłabym go tak samo, jak każdego pieprzonego samca alfa.

- Lorelai.

- Nie masz czasem niczego do roboty? East Ocean jest pełne – ucięła Szkotka, wyjmując z kieszeni płóciennych spodni srebrną papierośnicę, pozwalając przydługiej grzywce opaść na oczy. Nie miała ochoty wychodzić z piżamy i chodzić do pracy, a co dopiero składać wizytę fryzjerowi. - Idę zapalić, zaraz wrócę – poinformowała i opuściła zaplecze jak najszybciej, żeby nie widzieć urażonej miny najlepszej przyjaciółki.

Zamykając za sobą ciężkie, metalowe drzwi oparła się o nie z wyraźną ulgą. Nie miała ochoty na kontakty międzyludzkie, a Cassie czasem ciężko było pojąć to, że Szkotka lubiła być sama ze sobą. Lorelai nigdy nie należała do osób wylewnych, które dzieliły się ze sobą dosłownie wszystkim: kolorem lakieru do paznokci, którym pomalowała palce u stóp, myślami autodestrukcyjnymi, czy tym, że wczoraj na kolację wypiła pół butelki różanej whiskey, dolewając ją do białej herbaty.

Odchyliła głowę i przymykając powieki, paliła papierosa za papierosem, pozwalając, by chłodny wiatr uderzał o jej zaczerwienione od zimna policzki. Podczas gdy do niedawna miała nadzieję, że na nowo uda się jej rzucić nałóg, patrząc na wszystko z nowej perspektywy, wiedziała, że tkwi w nikotynowym bagnie po kolana i z każdym dniem zapada się w nim coraz bardziej.

Wdeptując w ziemię trzeci niedopałek Ice Blasta podeszwą kremowych szpilek, związała włosy w kitka i przetarła niepomalowane oczy, co było do niej zupełnie niepodobne. Musiała poskładać się w całość i wrócić do pracy. Nie miała innego wyjścia. Skończyła się taryfa ulgowa, którą sama sobie ofiarowała.

Zdawała sobie sprawę z tego, że powinna prawdopodobnie przeprosić Cassie za swoją oziębłość. Blondynka nie zasługiwała na takie traktowanie, nawet jeżeli przez nią do końca życia będzie musiała nosić piętno Toma Hiddlestona, w postaci tatuażu widniejącego pod pępkiem. „Tom Hiddleston tu był" - mężczyzna rzeczywiście na chwilę zawitał do jej życia, ale już ona zadba o to, żeby nie pojawił się w nim z powrotem. Przysięgała to sobie nawet na swoją miłość do Hagrida.

Przechodząc z powrotem przez zaplecze i przy okazji ściągając z siebie wełniany, czarny płaszcz, przeszła przez drzwi prowadzące na główną salę East Ocean, która jak zwykle zapełniona była masą ludzi różniej kategorii: studentami, starszymi paniami z klubu książki, biznesmenami i zabieganymi matkami. Już miała zacząć obsypywać przyjaciółkę, stojącą za ladą, ułożonymi w głowie przeprosinami, kiedy zauważyła, że uwaga wszystkich klientów skupiona jest na osobie, która jako jedyna nie pasowała do zwyczajowej klienteli restauracji.

Cassie rozmawiała z Benedictem Cumberbatchem.

- Ja i pan Cumberbatch mamy biznes do załatwienia – wyjaśniła Cassie, zauważając zamrożoną w jednej pozycji, zszokowaną Lore, która z rozchylonymi ustami studiowała wysoką, szczupłą sylwetkę aktora, który zajmował jeden z barowych stolików, obitych niebieską tapicerką.

- Ty i Benny, to znaczy, pan Benedict – poprawiła się szybko – się znacie?

- Nie tylko ty masz sekretne znajomości – oznajmiła dumnie, a właściciel błękitnych tęczówek obdarzył ją ciepłym uśmiechem i zsuwając się z krzesełka, stanął obok zbitej z pantałyku brunetki. Chwytając dłoń Lorelai w swoje szczupłe palce, złożył na niej delikatny pocałunek.

- Jesteś... wyższy niż w telewizorze – zauważyła Lorelai, odzyskując swoją zwyczajową odwagę, powodując u mężczyzny cichy śmiech.

Wzrok kobiety zawędrował w stronę blondynki, która puszyła się jak paw. Ta w miarę opanowana postawa była do niej zupełnie niepodobna. Co stało się z Cassie, której o mały włos nie puściły zwieracze na widok Hiddlestona?

- A ty musisz być Lorelai – stwierdził, odzyskując jej uwagę. - Ja i twoja urocza koleżanka mamy do załatwienia pewną sprawę. Mam nadzieję, że nie będziemy przeszkadzać nikomu z tutaj obecnych? - zapytał, zataczając łuk dłonią, wskazując klientów East Ocean, którzy wpatrywali się w niego jak w co najmniej zesłanego na ziemię Mesjasza.

- Skąd. Po prostu wy będziecie odpowiedzialni za to, jeżeli jakiś klient zejdzie mi na zawał, bo zobaczy Sherlocka. Nie przychodźcie do mnie również, jeżeli ktokolwiek zaatakuje Cumberbatcha albo będzie chciał go wcisnąć do bagażnika. Jasne? Jakby co jestem w swoim gabinecie, ale to nie znaczy, że możecie mi przeszkadzać. Będę zajęta użalaniem się nad sobą i planowaniem samobójstwa. Miłej zabawy – wyszczerzyła się i klepiąc Cassie w plecy zniknęła za drzwiami.

***

Jeżeli Lorelai Leander nie wzruszyło pojawienie się Benedicta Cumberbatcha w jej restauracji, to było z nią bardzo źle.

Zanim kobieta przestąpiła próg windy, by zmierzyć się z leżącą na wycieraczce przed drzwiami pocztą, wzięła kilka głębszych oddechów. Może pośród rachunków za prąd, w tej lawinie kopert leżało formalne zawiadomienie o śmierci ojca, wysłane przez jej matkę. Nienawidziła tego, że z dnia na dzień żyła w coraz większym strachu przed pojednaniem się z rodzicem, zanim będzie za późno.

Relacja brunetki z ojcem w porównaniu z relacją z Caroline Leander, nie była aż tak drastyczna, a bardziej... oziębła. Mężczyzna nie zauważał po prostu egzystencji córki. Wolał się wycofać i raz na jakiś czas przypomnieć o swoim autorytecie trwożącymi słowami: „mam nadzieję, że zdajesz matematykę w tym semestrze". W ich rezydencji ścierały się zatem prądy ciepłe i zimne. Między nastoletnią Lore a rodzicami, którzy zajmowali stanowiska różnobiegunowe – przenikliwie zimne i wrząco gorące – powstawała burza.

Zaciskając opuchnięte ze zmęczenia powieki, sięgnęła po stosik kopert i wciskając je pod pachę, wyłuskała klucze z kieszeni ciepłego, czarnego płaszcza. Dociskając kolano do drzwi, otworzyła zamek mieszkania 27C z wyraźnie słyszalnym zgrzytnięciem. Od razu zrzuciła ze stóp szpilki; jedna z nich wylądowała pod ścianą, a druga w koszu na śmieci, ale w tej chwili jej to nie obchodziło.

Położyła się na puszystym dywanie pod kanapą, nie kłopocząc się zdjęciem wierzchniego odzienia i pozwalając swoim włosom rozsypać się na podłodze, zaczęła przeglądać pocztę. Rachunek za wodę, ponaglenie do zapłaty czynszu, reklamówka firmy pożyczkowej i.... zaproszenie na chrzest.

- Kurwa mać – zaklęła siarczyście i uderzyła się w czoło. W tym zamieszaniu kompletnie zapominała o istnieniu przyszłego chrześniaka, który równocześnie był siostrzeńcem Hiddlestona. Wypuszczając przez usta drżący oddech, szybko mrugając, odganiała łzy. - Gdzie jest moja moc, Obi-Wanie Kenobi, huh? - jęknęła z wyrzutem. - Jestem po prostu miękką pałą.

Podnosząc się do pozycji siedzącej, zanurzyła palce w sięgających łopatek włosach i przeczesała splątane przez wiatr kosmyki. Myśl o zobaczeniu Toma ją paraliżowała. Kołysząc się nieznacznie by się uspokoić, tak, jak robiła to zawsze po kłótniach z matką, zacisnęła pięści na puklach włosów, szarpiąc nimi odrobinę za mocno.

Musiała coś zrobić. Poczuć coś innego. Wyrwać się z nieprzerwanego, otępiającego przygnębienia spowodowanego potrzebą bycia kochaną. Potrzebowała adrenaliny.

W sumie i tak nie miała czasu ani ochoty odwiedzić fryzjera.

Nim się zorientowała, stała przed lustrem ze szczupłymi palcami zaciśniętymi na mechanicznej maszynce do golenia. Przykładając do skroni buczące cicho, elektryczne urządzenie, roześmiała się histerycznie. Uśmiechając się do lustrzanego odbicia, pozwalała kolejnym pasmom lśniących, zadbanych włosów opadać na ramiona wciąż okryte płaszczem.

Nowa Lorelai powstawała z popiołów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro