Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

cleanse my mind


Lorelai uśmiechnęła się pod nosem, zerkając przez ramię Cassie na zdjęcie wyświetlone na ekranie jej telefonu. Blondynka była zachwycona nowo narodzonym członkiem ich gangu, poniekąd trochę zazdroszcząc Sarze i Danielowi. Spór jej i Monicy wciąż trwał i nie zanosiło się na to, by zakończył się w najbliższej przyszłości, jako że Cassie coraz więcej nocy spędzała poza domem.

Brunetka, mimo że była przy narodzinach chłopca, nie mogła zrozumieć ogłupiającego nastroju, który udzielił się wszystkim jej znajomym. Nagle popularne stało się mówienie podniesionym głosem i zmiękczanie końcówek. Najgorsze z tego wszystkiego były przyprawiające o mdłości zdrobnienia.

- Zobacz tylko na tego bobaska, jego maluteńkie stópki i paluszki. - pisnęła Cassie, przybliżając fragment zdjęcia. Lorelai wywróciła oczami i dopiła końcówkę kawy. Czy tylko ona nie posiadała instynktu macierzystego? - Widziałaś kiedyś coś bardziej uroczego?

- Pewnie. Jego pieluchy. - mruknęła Lore, przeglądając rachunki.

- Życie jest zadziwiające! Z jednej tyciej komóreczki może powstać taki bobo. Dasz wiarę? - dociekała Cassie, podpierając policzek dłonią, jakby nie słyszała poprzedniej uwagi Szkotki.

Brunetkę dziwił jedynie fakt, ile dziecko może urosnąć w ciągu dwóch tygodni.

Kiedy ostatni raz widziała Arthura był drobny jak porcelanowa, delikatna laleczka. Z przymkniętymi oczkami, zaróżowionymi policzkami i rączką zaciśniętą na koszulce mamy. Dosłownie przylepiony do Sary niczym przedłużenie jej ręki. Spał jak kamień, nie budząc się nawet w momencie, kiedy Lorelai pokuszona przez Toma, zaczęła z uczuciem deklamować przemówienie regeneracyjne jedenastego Doktora. Wszyscy byli wtedy zmęczeni i udzielił im się głupkowaty nastrój.

Zdjęcie, które przesłała Cassie Sarah było niezbitym dowodem na to, że stawał się coraz pokaźniejszy i ciekawszy świata. Otwartymi szeroko, niebieskimi oczkami, zdziwiony badał obiektyw aparatu. Dostrzegając wyraźnie widoczne na fotografii fałdki dziecięcego tłuszczu Lorelai zastanawiała się, czy hodują go na sterydach. Kto wie, czym żywią niemowlaki matki, takie jak Sarah, które wraz z macierzyństwem odkryły w sobie obsesję zdrowego żywienia, hummusu i ciasteczek pozbawionych miłości. Może przestawiają potomstwo na fotosyntezę?

- Wciąż nie mogę uwierzyć w to, że Sarah nie pisnęła ani słówka o tym, że jej brat to Tom. - burknęła lekko zła Cassie. Wygasiła jednym kliknięciem ekran telefonu i wsunęła go z powrotem do kieszeni luźnych, materiałowych spodni.

- Dziwisz się jej? Też bym ci nie powiedziała. Masz na twarzy wypisane "psychofanka". A według niego jesteśmy małżeństwem. - dogryzła jej pieszczotliwie Lorelai, odrywając się od papierkowej roboty. Uszczypnęła pulchny policzek Cassie, która założyła ręce na piersi. - Uważaj, nie umyłam rąk, kto wie, czy nie zaraziłam cię grzybem.

- Nie cierpię cię. - wydusiła z siebie po kilku sekundach próby utrzymania kamiennej twarzy i rzuciła się do zlewu, gdzie wylała sobie na dłonie ogromne ilości mydła różanego.

Lorelai zaśmiała się perliście, odrzucając głowę do tyłu. Cassie była być może osobą, której dokuczała najbardziej, ale robiła to tylko i wyłącznie z czystej sympatii, którą ją darzyła. Kochała tę drobną dziewczynę, jak własną siostrę, o którą wyklęci z jej jednoosobowej rodziny rodzice nigdy się nie postarali.

- Idę na przerwę! - oznajmiła głośno Lore, wkładając między wargi mentolowego papierosa.

- Widzę, że spieszysz się do grobu? - wyrzuciła jej Cassie, szorując energicznie przedramiona i trąc policzek do czerwoności. Jej fartuszek zwilgotniał od rozpryskiwanej naokoło wody.

- Skarbie, ja już jestem jedną nogą w kostnicy. - Szkotka posłała jej całusa i zniknęła za drzwiami prowadzącymi na tyły lokalu.

Otulając się szczelnie czarnym płaszczem, ruszyła w ustronne miejsce oddalone od śmietników. Opierając się o chłodną, ceglaną ścianę, drżącymi od nadmiaru kofeiny dłońmi odpaliła papierosa. Nie zauważyła nawet, kiedy wróciła do nałogu.

Przygodę z paleniem zaczęła w wieku piętnastu lat, z czystej zasady dokuczenia rodzicom. Zatopieni po czubki głów w działalności Leander Enterprise, nie czuli tego, jak od ich córki na kilometr śmierdziało dymem papierosowym. Szczeniackie wybryki przerodziły się w długotrwały nałóg, który zakończył się niespełna parę miesięcy wcześniej, kiedy lekarz przestraszył Szkotkę, że w takim tempie skończy na oddziale onkologicznym przed świętami Bożego Narodzenia.

Powrót do nikotynowych przyjaciół zaczął się całkiem niewinnie - jeden papieros w celu rozładowania stresu. Łaskoczący dym, rozchodzący się po płucach pozwalał jej na chwilę zapomnieć o problemach finansowych, które ni stąd, ni zowąd pojawiły się tylko wtedy, kiedy jej sytuacja stała się stabilna. Podwyższenie czynszu, zniszczona pralka, nowe buty na obcasie, które miały poprawić jej humor oraz wgnieciona maska Janet znacząco wpłynęły na stan jej konta bankowego. Pieniądze stały się problemem dokuczającym jej do tego stopnia, że musiała włożyć do portfela zdjęcie zmarszczonego Harrisona Forda, który oceniał pilnym okiem każdy jej wydatek.

Mimo to, wyciąg z konta nie był jedną mrożącą krew w żyłach informacją, którą ostatnimi dniami otrzymała. Telefon od matki, który otrzymała od niej wczorajszego popołudnia, całkowicie wyrwał ją z przytulnego gniazdka strefy komfortu.

- Czy to święta, że dzwonisz? - odebrała, zanim wybrzmiała ostatnia nuta „Marszu Imperialnego", czyli dźwięku jej dzwonka. Kusiło ją, by pozwolić nagrać się Caroline na pocztę głosową, ale miała złe przeczucie co do nieoczekiwanego połączenia. Jej matka nie dzwoniła bez powodu. Swoim czasem zaszczycała ją jedynie w wypadku uroczystości i rocznic, takich jak dwudziestopięciolecie założenia firmy.

Terminalna choroba ojca nie była informacją, jakiej się spodziewała. Przypuszczała, że matka będzie usiłowała zaskoczyć ją większymi profitami firmy, a nie guzem mózgu. Caroline zadzwoniła do córki, by poinformować ją chłodno o tym, że ojcu nie pozostało wiele czasu oraz że walczą z nowotworem już od prawie dwóch lat. Obojętnie pytała, czy ma jej oczekiwać na pogrzebie. Planowała wydatki, chociaż jej mąż jeszcze żył i na razie nigdzie się nie wybierał; przynajmniej w tej chwili. Rodzice i ich pieprzony wąż w kieszeni.

Wdeptała niedopałek w betonową nawierzchnię i odetchnęła głęboko, wciąż czując na języku mentolowy smak Ice Blastów firmy Marlboro. W kieszeni wełnianego płaszcza zawibrował telefon, a hymn Dartha Vadera powiadomił ją o przychodzącym połączeniu.

- Czym mnie jeszcze dobijesz wszechświecie? - zapytała gorzko, zanim wcisnęła zieloną słuchawkę.

- Lore! Tu Sarah! - w głośniku rozległ się przyciszony, zmęczony głos kobiety. Najprawdopodobniej miała chwilę dla siebie i szeptała, by nie obudzić śpiącego w nosidełku Arthura.

- Wielorybi demon Zozo? Czy to ty? - dogryzła jej Lore na przywitanie, a Sarah prychnęła w odpowiedzi. - Żartuję, udzielam ci rozgrzeszenia za ten nieszczęsny poród.

- Przydałoby mi się jeszcze odpuszczenie grzechów od położnej, którą nazwałam „pomiotem szatana", ale to nie dlatego dzwonię. - świeżo upieczona mama podjęła jej zagrywkę. - Razem z Danielem ustaliliśmy datę chrzcin. Za cztery miesiące, dwudziestego grudnia. Zrób sobie miejsce w swoim napiętym grafiku.

- Zobaczę, co da się zrobić. - westchnęła Lore, nie mogąc się obejść bez droczenia z Sarą.

- Rozumiem, że mimo twojego oficjalnego wstąpienia do Zakonu Jedi, Caroline zmusiła cię do przyjęcia wiary chrześcijańskiej?

- To jedyna rzecz, jaka ją obchodziła. Nie masz się czym martwić. - zaśmiała się smutno Lorelai, a jej myśli mimowolnie powędrowały do ojca umierającego w Glasgow.

- To świetnie. Jesteśmy umówione. - Sarah klasnęła w dłonie i zaklęła cicho pod nosem, wiedząc, że mogła obudzić dziecko. - Toma już powiadomiłam. Może trochę się rozerwie biedaczek. Ostatnio nie jest sobą, a właściwie, od kiedy poznał tę wiedźmę Swift. Jakby zgubił samego siebie. Nieważne. Będziemy w kontakcie, okej? Buziaki! - zakończyła połączenie, nim Lore mogła się pożegnać.

Tom Hiddleston? Zgubił samego siebie?

Brunetka zajrzała do wnętrza niebiesko czarnej paczki Ice Blastów, zastanawiając się, czy wypalić kolejnego papierosa, kiedy zza drzwi prowadzących na tyły lokalu wydobył się zduszony okrzyk. Lorelai unosząc w zainteresowaniu jedną brew, ruszyła w stronę East Ocean, postukując czarnymi obcasami i wrzuciła papierosy do kieszeni.

- Cassie? Znowu eksperymentujesz w kuchni? Ile razy mam ci mówić, żebyś uważała na nadtlenek wodoru! Nasi klienci nie mogą się o niczym dowiedzieć. - zażartowała Lorelai, wytykając głowę z burzą gęstych, prostych włosów zza drzwi. Nigdzie jednak nie dostrzegała przyjaciółki.

- Cassie zmieniła orientację i podrywa jakiegoś sławnego przystojniaka. - oznajmiła spokojnie Julie, chudziutka, rudowłosa kelnerka. Ze względu na swoją naturę, przez większość czasu była niemal niezauważalna. Prywatna, szara myszka East Ocean. - Jakiś Tom Kamieniarz.

- Kurwa, nie żartuj sobie. Tom Hiddleston? - Lorelai uderzyła się w czoło, zaciskając wolną dłoń na brzegu płaszcza.

- Ty też? - zaśmiała się cicho Julie, poprawiając kokardę od zawiązanego fartucha.

- Przysięgam, że złożę wniosek o zakaz zbliżania. - prychnęła Lorelai, wychodząc na główną salę jadłodajni.

Przy jednym ze stolików ze spokojem siedział Tom, z nogą założoną na nogę i obdarzał rozpaloną do czerwoności Cassie ciepłym uśmiechem. Uwadze brunetki nie uszło, że od czasu ich ostatniego spotkania Tom dorobił się rudej, gęstej brody, która przykrywała jego ostro wykrojoną szczękę.

Blondynka niemalże wchodząc mu na kolana, dyskutowała o czymś energicznie, aż w pewnym momencie chwyciła dużą dłoń Toma między swoje blade, małe rączki. Za ich plecami na ekranie rozgrywała się akcja „Titanica", a konkretniej scena, w której statek przełamuje się na pół.

- Masz może ochotę na odrobinę żelu antybakteryjnego? - zapytała, wyciskając żel na otwartą dłoń Toma.

- Cassie. - ostrzegła ją Lorelai, dopadając do stolika. Płaszczu pozbyła się w biegu, odkrywając jeden ze swoich kostiumów, składający się z błękitnej ołówkowej spódnicy i dopasowanej marynarki.

- Traktujecie tak wszystkich swoich klientów? - zapytał Tom, jakby w ogóle nie był zdziwiony obecnością Szkotki i wmasował w dłonie ofiarowany mu żel.

- Tylko tych ulubionych! - zapewniła Cassie, ściskając jego ramię. - Przełamał przeklętą środę, Lore! To koniec z tym omenem! - złożyła ręce, jakby dziękowała Jezusowi jednak jej niebieskie tęczówki wciąż wbite były w Hiddlestona, który z kolei nie odrywał spojrzenia od Lorelai. Wzrok zawiesił na jej buzi, jakby nie pozwalał sobie na wędrowanie nim gdziekolwiek indziej.

- Możemy coś podać? - zapytała, mrużąc oczy, ale nie powstrzymała cisnącego się na usta uśmiechu. W jego obecności, jej dłonie stały się nieprzyjemnie wilgotne.

- Pani Cassie chwaliła się tajskim makaronem, który jest podobno specjalnością tego lokalu. - skinął głową w stronę blondynki, która wyszczerzyła śnieżnobiałe zęby. - Mógłbym go dostać na wynos?

- Zapraszam do kasy. - mruknęła Lorelai i nieświadomie kołysząc biodrami, ruszyła w stronę wskazanego kierunku. Obracając głowę w stronę przyjaciółki i Hiddlestona, zauważyła, jak składa na jej dłoni delikatny pocałunek. Pieprzony dżentelmen.

- Julie! Możesz przekazać do kuchni, że potrzebuję jednej porcji tajskiego makaronu? Cassie chyba jest za bardzo zajęta swoją nową orientacją, żeby wypełniać należące do niej obowiązki. - zawołała w głąb pomieszczenia z przekąsem i zwróciła z powrotem w stronę mężczyzny.

Tom skupiał się na akcji "Titanica" wyświetlanego na telewizorze, trzymając dłoń w kieszeni. Na ladzie leżał przygotowany portfel.

- Na koszt firmy. - oznajmiła swoim profesjonalnym tonem Lorelai, ocierając spocone ręce o szczupłe uda. - Za patologicznego siewcę spermy. Oferta pokoju.

- Mamy już to za sobą. - machnął dłonią i otworzył portfel. - Nalegam...

- Pozwól mi to zrobić, dobrze? - przerwała mu z naciskiem i uniosła lekko kąciki ust, kiedy kiwnął ze zrozumieniem głową.

Wpatrywali się sobie w oczy, nie wiedząc, co mają powiedzieć. Nie była to jednak niezręczna cisza, której brunetka doświadczała w towarzystwie innych mężczyzn. Tom po raz kolejny udowadniał, jak bardzo różni się od reszty.

Lorelai nie zauważyła nawet, co wypadku cichej Julie nie było wcale takie dziwne, kiedy kelnerka pojawiła się za jej plecami, stawiając na ladę zapakowany w firmową reklamówkę posiłek.

- Smacznego, Tom.

- Do zobaczenia, Lorelai. - po jego twarzy przemknął cień uśmiechu, a w niebieskich tęczówkach przez chwilę zatańczyły iskierki radości.

Opuszczając East Ocean, nie zostawił po sobie tylko i wyłącznie ciepłej atmosfery i mdlejącej Cassie. Zapomniał również o skórzanym, czarnym portfelu, który wciąż leżał na blacie.

***

Nie spodziewała się, że Sarah tak chętnie da jej numer telefonu swojego brata.

- Lore, kochanie, nie musisz się wstydzić. Macie moje błogosławieństwo. - powiedziała z pokorą mimo gorących zaprzeczeń Lorelai, która prowadziła rozklekotaną Janet, trzymając telefon między ramieniem a uchem. Sarah udzieliła brunetce wnikliwych wskazówek, jak dojechać do mieszkania Toma, nie mogła się jednak powstrzymać też od innych uwag. - Pasujecie do siebie, uważam, że wyjdziesz mu na dobre. - dodała z uczuciem. - Kolejne małżeństwo w naszym gangu! Będziemy mogli chodzić na podwójne randki. - pisnęła.

- Sarah. Daj mi ten cholerny numer albo przywłaszczę sobie portfel i kartę kredytową. - warknęła. - Nie chcę spowodować kolejnego wypadku, więc po prostu prześlij mi go smsem. - rzuciła na pożegnanie i zakończyła połączenie.

Kiedy telefon zawibrował, sygnalizując nową wiadomość, wzięła kilka większych oddechów i kliknęła załączony w niej numer. Potrzebowała teraz całej mocny Jedi i ich troskliwej opieki.

- Tak słucham?

- Sprawdź swoją kieszeń. Jeżeli już się domyśliłeś, że nie masz portfela to a) właśnie jadę go zwrócić, b) wisisz mi piwo. - oznajmiła bezceremonialnie, wrzucając kierunkowskaz. Z radia płynęły dźwięki piosenki The Cure „Friday I'm In love".

- Lorelai? - zapytał powątpiewająco.

- Nie, Jezus Chrystus. - fuknęła. - Tak, to ja. Za minutę będę u ciebie.

- Nie nie. - zaprzeczył szybko. - Nie obraź się, ale nie ufam ci za kierownicą. Powiedz mi, gdzie mogę cię spotkać.

- Jezus Chrystus ma napięty grafik. Wybacz! - zerknęła w przednie lusterko, sprawdzając, czy jej makijaż jest we właściwym miejscu, a koszula nie jest za bardzo wygnieciona. - Poza tym, jestem już na parkingu. - dodała, trąbiąc i opuściła wnętrze Janet.

Nie musiała długo czekać, aż z wieżowca, który prawdopodobnie miał więcej zabezpieczeń, stróżów i ochroniarzy, niż mogła sobie wyobrazić, wyłoniła się smukła postać Toma. Blondyn osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem, rzucił cień na jej niższą sylwetkę. Miał na sobie eleganckie, czarne buty, ciemne spodnie i bordowy sweter. Lorelai musiała przyznać, że dobrze wyglądał w tym kolorze.

- Tak, jak powiedział raz Szekspir: witaj. - zagadnęła, puszczając mu perskie oko i wręczyła skórzany portfel. Tom roześmiał się głośno, a Lorelai wiedziała, że jej nocne szperanie na Wikipedii się opłaciło. Mężczyzna wyglądał na fana teatru elżbietańskiego.

- Dziękuję. - powiedział, nie spuszczając świdrującego spojrzenia błękitnych tęczówek z jej twarzy. - Wciąż nie zabrałaś samochodu do naprawy? - otarł czoło, dostrzegając zaparkowane nieopodal srebrne audi.

- Może lubię, jak teraz wygląda? - uniosła brew i oparła dłoń o biodro.

- W porządku. - zaśmiał się cicho. - Lorelai, masz może ochotę na herbatę? - zapytał, kierując dłoń w stronę drzwi wejściowych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro