Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5 - Poważna rozmowa

Wróciłam do domu bez problemu i zaraz po tym, zgodnie z kolejną rodzinną tradycją, kazałam rozpalić służącym niewielkie ognisko na tyłach domu. Miejsce od kilkuset lat nie uległo zmiany. Wpatrywałam się w ogień i wrzucałam do niego wszystko, z czym miałam do czynienia w czasie akcji na przykład złamaną strzałę, podeszwy butów pokryte krwią wujka Andrew. Pozbywałam się dowodów, a przy okazji oczyszczałam samą siebie. Nie z poczucia winy, ją czułam może po pierwszych trzech zabójstwach.

To było raczej oczyszczenie umysłu po akcji i przygotowanie go na kolejną. Trwało to kilkadziesiąt minut, poczekałam, dopóki ogień nie wygasł i wróciłam do domu. Miło było poczuć znowu tę satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. Początkowo wywoływało to u mnie mnóstwo refleksji nad etyką, nad samą sobą, lecz z biegiem czasu, stał się to dla mnie moment, gdy mogłam pozwolić sobie o niemyśleniu nad niczym.

W ciągu tygodnia ponownie w nasze progach zawitała tatuażystka. Tym razem postanowiłam na swojej skórze zapisać zasadę Pamiętaj o dobrej historii. Wybrałam otwartą księgę ze wstęgą i umieściłam ją na karku. Towarzyszyli mi przy tym Lucas i Vera, dopytywali się, co to oznacza i czy oni też mogą sobie zrobić, chociażby malutki tatuaż. Uśmiechnęłam się do nich i powiedziałam „Kiedy przyjdzie na to czas, to będziecie mogli sobie wytatuować co i gdzie chcecie".

Co się tyczy tej dwójki, minął już miesiąc, odkąd otrzymali nazwisko Marcos i korzystali ze wszystkich przywilejów, które się z tym wiązały. Christopher musiał się dużo przy nich nabiegać i wozić ich długim, czarnym pojazdem zwanym limuzyną. Cieszyli się z tego, że mogli chodzić do najlepszej, prywatnej szkoły w Londynie. Wiele wynosili też z dodatkowych lekcji, które załatwił im Henry.

Lucas z komputerowych, o których często opowiadał przy kolacji, jako że nic z tego nie rozumiałam, musiałam się tylko uśmiechać i kiwać głową. Byłam pewna, że nauczycielami obojga nie byli do końca uczciwi mieszkańcy naszego kraju. Verę wysyłaliśmy na zajęcia z rysunku i malarstwa, miała do tego talent i w razie nagłej potrzeby można było przyuczyć ją fachu w fałszerstwie dokumentów. Poza tym wymyślali przeróżne dania, testując kulinarne umiejętności Christiana. W czym ja często szukałam okazji do śmiechu i zaczepek.

Nie sądziłam, że posiadanie tej dwójki młodych ludzi wpłynie nas tak dobrze. Mieli w sobie tyle radości i przepełniał ich młodzieńcy wigor. Henry się częściej uśmiechał, widział w nich potencjał. Ja się po prostu cieszyłam, że są. Rodziła się między nimi więź, pomimo że nie byli ze sobą spokrewnieni. Było to piękne, a jednocześnie dla mnie smutne, bo przypominało mi o siostrze i kuzynie. Cieszyli się z życia i rozumiałam, czemu wuj miał obawy przed powiedzeniem im prawdy.

Kiedy tak obserwowałam moje kuzynostwo, zastanawiałam się, co widziano we mnie, że zdecydowano się przyjąć mnie do rodziny. Założyłam im podstawową dokumentację z danymi oraz tę, którą będą wypełniać swoimi osiągnięciami. Stwierdziłam jednak, że na wpis do rodzinnej kroniki jeszcze za wcześnie. Myślałam przy tym, że ja nie mam żadnego specjalnego talentu, w przeciwieństwie do nich, jednakże to nie mogło mnie zniechęcić do ćwiczeń nad moimi umiejętnościami.

Broń palna miała przede mną coraz mniej tajemnic. Uczyłam się, jak budować bomby i jak działają przeróżne systemy ochronne, najważniejsze organizacje na świecie na przykład amerykańskie FBI. Wróciłam już do kondycji fizycznej sprzed pięciuset lat. Kraj zwany USA była dla mnie zagadką, kiedy ja się rodziłam, nikt nawet nie myślał, że może do czegoś takiego dojść. Gdy go odkrywano, dla mnie ogromnym szokiem był sam fakt, że gdzieś tam istniał jeszcze jakiś inny kontynent. Powstało tyle różnych, nowych państw i narodów, musiałam nadrobić ponad pięćset lat historii. To było trudne zadanie, na razie byłam gdzieś około roku tysiąc pięćset pięćdziesiątego.

Musiał w końcu nadejść ten dzień, w którym wraz z Henrym powinniśmy porozmawiać poważnie z Lucasem i Verą. W piątkowy wieczór zebraliśmy się we czwórkę w sypialni głowy rodziny. Młodzi usiedli w fotelach, Henry za biurkiem, a ja stanęłam oparta o półkę nad kominkiem. Bawiła mnie trochę ta atmosfera powagi i grozy, ale zaufałam Henry'emu co do tego, jak w dwa tysiące czternastym roku oznajmia się młodym ludziom: „Należysz teraz do rodziny płatnych zabójców". Żal mi było dzieciaków, ewidentnie po ich minach widziałam, że się denerwowały i nie wiedziały, o co nam chodzi.

- Jesteście tutaj od miesiąca - zaczął Henry, świdrując ich wzrokiem. - Jestem pewny, że w ciągu tych kilku tygodni nasunęło się wam mnóstwo pytań. To najlepszy czas, żeby je zadać.

Lucas i Vera spojrzeli po sobie niepewnie, a Henry wpatrywał się w nich. To było oczywiste, że komentowali i konsultowali wszystko między sobą. Chciałam też mieć tę rozmowę za sobą i zacząć przygotowywać jak najszybciej młodych do ich roli.

- To też najlepszy czas, żeby poważnie porozmawiać - oznajmiłam, przerywając tą początkowo zabawną atmosferę. - Lucasie, Vero. - Spojrzałam im jeszcze raz w oczy. - Nie jesteśmy zwyczajną rodziną.

- Co masz na myśli? - zapytał Lucas, niemal było słychać, jak głośno przełknął ślinę.

- Rosalie, chcesz im to powiedzieć ot tak? - zapytał mnie Henry.

- A powinnam zrobić z tego dramat? - żachnęłam się podenerwowana. - Trzeba im to powiedzieć prosto z mostu. Jesteśmy rodziną płatnych zabójców. Tak to się robiło za moich czasów - dodałam jeszcze.

Henry rzucił mi wściekłe spojrzenie. Dobrze dogadywaliśmy się na początku, potem było coraz gorzej. Tak to zazwyczaj jest w rodzinie. Konflikt bazował przede wszystkim na tym, że nie chciałam bezwzględnie dostosować się do współczesnych zasad, lecz nie mogłam jawnie przeciwstawiać się Henry'emu jako głowie rodziny,

Młodzi patrzyli na mnie zszokowani. Zrobiłam coś po swojemu, a Henry czynił z tego niepotrzebną tragedię grecką. Bezpośredniość może i nie było zbyt przyjemna, ale moim zdaniem o wiele lepsza, niż owijanie w bawełnę. Delikatność nie była w naszym przypadku pożądaną cechą.

- To długa historia, dowiecie się wszystkiego z naszych kronik - powiedziałam, wykorzystując to, w jakim szoku byli Lucas i Vera.

- Nie rozumiem - oznajmił Lucas. - Czy to oznacza, że my też będziemy musieli zabijać? - W jego głosie brzmiało przerażenie.

- Niekoniecznie – odpowiedziałam. - Chociaż chciałabym, żeby ta opcja z nie zabijaniem nie wchodziła w grę. Zawsze jednak wasze umiejętności można wykorzystać inaczej. Za moich czasów nie mieliśmy tak dużo do powiedzenia. Jednak, jeżeli nie będziecie chcieli zabijać, nie będę was do tego zmuszać.

- Wyczuwam ale - mruknęła Vera.

- Ale to rodzinny biznes, nosicie teraz nazwisko Marcos, a to do czegoś zobowiązuje. - Podkreśliłam to zdanie, podchodząc do nich.

- Dlaczego my? Dlaczego teraz? - spytał ponownie Lucas.

- Wujku Henry, oddaje ci głos. - Wskazałam gestem młodych i odsunęłam się z powrotem w pobliże kominka. Niech ma, żeby nie było, że tylko ja mówię.

- Odpowiem na odwrót. - Głowa rodziny odchrząknęła. - Bo byłem sam, dopóki nie znalazłem Rosalie. Moi dwaj synowie zdradzili mnie i opuścili. Ja niedługo umrę, Rosalie potrzebowała kogoś nowego. Drugie pytanie, jesteście sierotami, jak wszyscy członkowie naszej rodziny i wykazywaliście talenty w dziedzinach informatyki i plastyki.

- Co się teraz zmieni? - spytała zmartwiona Vera.

- Nic – odpowiedziałam. - Dając wam nazwisko, wzięliśmy za was odpowiedzialność i z niej nie zrezygnujemy. Zaczniecie pod moim okiem trening, przygotowujący do naszej profesji. - Wskazałam na siebie i Henry'ego. - Mam nadzieję, że wkrótce stanie się również waszą. Jeżeli macie już dosyć, możecie iść do siebie. Jutro w waszych pokojach znajdziecie kroniki i mam nadzieję, że ich nie zignorujecie.

Lucas i Vera spojrzeli na siebie, podnieśli się powoli i skierowali do drzwi. Szli zgarbieni, jakby na ich barki spadł ogromny ciężar. Dopiero teraz zaczynałam rozumieć, że być może przekazałam im wiadomość za ostro. Jednak szybko otrząsnęłam się z tej myśli. Tak to się robiło za moich czasów w tej rodzinie, a nie jakieś dramaturgie. Przemyślało się i przyzwyczajało powoli do tej myśli.

- Rose? - zagadnęła Vera ze strachem w oczach, ale najwyraźniej zaciekawienie zwyciężyło. Spojrzałam na nią pytająco.

- Często mówisz „Za moich czasów", co masz na myśli? Jesteś przecież niewiele starsza od nas - dokończył za nią Lucas, najwyraźniej intrygowało to ich oboje.

Uśmiechnęłam się tajemniczo, podeszłam do drzwi i otworzyłam je zamaszystym gestem. Christopher i Christian wnieśli obraz, chwilowo zasłonięty płachtą. Wiedziałam dobrze, co się na nim znajduje.

- Z tyłu obrazu jest data, zajrzyjcie tam i odejmijcie od niej szesnaście - odpowiedziałam na pytanie Lucasa.

- Po co? - zaczął dociekać.

Milczałam i obserwowałam, co zrobią. Widziałam, że się wahali, byli jeszcze w szoku i zachowywali się niepewnie. Jednakże posłuchali mnie.

- Tysiąc pięćset dwa - oznajmił chłopak.

- Słusznie - powiedziałam i podeszłam do obrazu, dotknęłam dłonią delikatnie ramy. Na mojej twarzy pojawił się nikły, lecz smutny uśmiech. - Cieszę się, że tak dobrze idzie ci z matematyką, ja jakoś nigdy nie mogłam się do niej przekonać.

Poczułam przygnębienie, bo byłam świadoma, że tamte czasy i tamci ludzie nie powrócą. Wróciły też miłe wspomnienia, jak to kiedy moja siostra próbowała mnie rozśmieszyć podczas pozowania do tego właśnie obrazu. Pamiętałam, jak długo zastanawiałam się nad tym jak powinnam wyglądać, a miałam tyle różnych możliwości. Widziałam postacie nagie, w prostych i czasem prymitywnych strojach, zbrojach i dziwnych fryzurach. Ja zdecydowałam się na ciemno turkusową prostą suknię z gorsetem oraz rozpuszczone włosy. W obu dłoniach trzymałam sztylety, w prawej skierowany do tyłu, a ten w lewej przytknęłam ostrzem do kącika ust. Z perspektywy czasu doszłam do wniosku, że to była głupia poza.

Delikatnie ściągnęłam materiał, przez dwa lata zmieniłam się najbardziej na twarzy. Lucas i Vera spoglądali na mnie to na obraz. W powietrzu zawisły niewypowiedziane pytania „To naprawdę ty?", „Jak to możliwe?".

- To ja, w wieku szesnastu lat – wytłumaczyłam. - Według rodzinnej tradycji, każdy po dokonaniu pierwszego zabójstwa dostaje taki właśnie obraz, który wisi potem na ścianie domu.

- Ale jak? - zapytała Vera.

- Myślę, że odpowiedzi znajdziecie w kronice - wtrącił się do rozmowy Henry.

Nie był zbytnio zachwycony przebiegiem tej rozmowy, ale tym stwierdzeniem dał mi do zrozumienia, że czas kończyć.

- Lucasie, Vero to dużo informacji i emocji jak na jeden dzień. Macie sporo do przemyślania - zwróciłam się do nich miłym głosem. - Idźcie do siebie.

Nie było żadnych pretensji czy kwestionowania moich słów. Czułam, że wujek Henry też pragnie mieć na nich wpływ, ale mój wiek stawiał mnie w korzystniejszym świetle. Niestety potrzebowaliśmy siebie nawzajem, chociaż nie potrafiliśmy być zgodni w każdej kwestii.

- Nie tak miało to wyglądać - stwierdził wuj.

- Takich rzeczy nie da się z góry zaplanować – odparłam. - Zagramy? – spytałam, przesunąwszy biały pionek na szachownicy. Wuj nie mógł się oprzeć i mimo zmęczenia oraz późnej pory usiadł w fotelu, wykonał ruch skoczkiem.

- A co jeśli przez to wszystko postanowią odejść?

- Powinieneś wiedzieć, że tego nie zrobią. - Ruszyłam kolejnym pionkiem. - Dlatego mówiłam, żebyśmy poczekali chociaż miesiąc.

- Co masz na myśli? Nie chcę powtórki sytuacji jak z Andrew i Peterem.

Westchnęłam w myślach, wuj naprawdę znał się dobrze na prowadzeniu rodzinnych interesów. Miałam już umówione spotkanie z klientką w przyszłym tygodniu. Ja nie miałam do tego głowy. W tym przypadku to albo na starość robił się coraz głupszy, albo metody i to, co było skuteczne za moich czasów, teraz zostało zapomniane.

- Nawet gdyby chcieli odejść, to nie mają dokąd. - Zastanawiałam się nad ruchem. - Musieliby wrócić do domów dziecka, co jest niezbyt miłą opcją przy chodzeniu do prywatnej szkoły, mieszkaniu w wielkim domu, służących i bogactwie. - Zdecydowałam się w końcu na królową. - Zwróć uwagę, że nie wymusiłam na nich deklaracji, że będą zabijać. - Przerwałam jego pytanie, zanim jeszcze zaczął je wypowiadać, unosząc rękę. - Ale i tak będą to robić prędzej czy później. Jeszcze zrobię z nich prawdziwych Marcosów - dokończyłam.

- Jesteś pewna?

- Owszem. - Zmarszczyłam brwi, widząc ruch Henry'ego na szachownicy.

- A co ciebie skłoniło? – zapytał. - Szach mat.

- Jedzenie i ciepło - odpowiedziałam głosem pozbawionym emocji, chociaż gdzieś z tyłu głowy dobijały się wspomnienia snów. - Wygrałeś - stwierdziłam, wzruszając ramionami. - Jak zwykle zresztą.

Wstałam i wyszłam, mając przeczucie, że tej nocy nie będę spać spokojnie.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro