Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4 - Pierwsza krew


Tym samym sposobem po kilku dniach po raz pierwszy próg naszego domu przekroczyła Weronica, dziewczyna z Islandii. Wolała jednak, by nazywać ją Vera, co mnie ucieszyło, bo dawało większe szanse na ukształtowanie jej charakteru we właściwy sposób. Dążyła do zmian. Miała zaledwie piętnaście lat i była drobną, ale ładną dziewczyną. Jej duże, niebieskie oczy nabrały blasku, gdy tylko zobaczyła, gdzie przyjdzie jej mieszkać a blond, długie kręcone włosy nie mogły nadążyć za jej głową. Tak często i szybko nią obracała na wszystkie strony, chcąc dokładnie przyjrzeć się każdej rzeczy. Lucas, wuj i Christopher wyszli, żeby ją przywitać. Od tej pory miała mieć brata i obiecałam sobie, że zrobię wszystko, aby nigdy się na sobie nie zawiedli. Przypadła też do gustu wujowi, który skinął mi tylko głową na powitanie.

- Całkiem cicho się porusza. – Zauważył, podchodząc do mnie, spojrzałam na jego drżącą rękę opartą na mahoniowej lasce, którą zawsze miał przy sobie, jeśli wychodził ze swojej sypialni.

- Wiem. – Uśmiechnęłam się.

- Zapoznaj się z tym, co zastaniesz u siebie w pokoju – wyszeptał, skinęłam głową, rozumiejąc, co ma na myśli. – Z Christopherem zajmiemy się dzieciakami. Wieczorem pomogę ci opracować plan.

Wykonałam ponownie ten sam gest i poszłam do siebie. Starszy z Littstrongerów już oprowadzał młodych po domu. Wolałabym nie korzystać z pomocy wuja, ale nie miałam innego wyjścia. Nauczyłam się działać sama, rzadko odstępowałam od tej zasady nawet dla mojej siostry. Jednak nie znałam tego świata dostatecznie dobrze, głupstwem byłoby wybierać się samotnie na akcję. Gdyby to były moje czasy, w ciągu tygodnia liczyłabym już pieniądze, otrzymane za wykonanie zadania.

Westchnęłam ciężko i weszłam pod prysznic. Stałam pod nim przez dłuższy czas, czekając, aż wraz z gorącą wodą spłynie cały mój niepokój. Odkąd wróciłam do życia, nie spałam za dobrze i ciężko mi było przystosować się do nowych warunków, ale musiałam wziąć się w garść. Z mokrymi włosami usiadłam przy biurku i zaczęłam przeglądać przyniesioną wcześniej teczkę.

Wyjęłam zdjęcie, przedstawiało ono na oko czterdziestoletniego mężczyznę, na przystojnej twarzy gościł miły uśmiech, ale piwne oczy wyrażały bezwzględność. Brązowe, kręcone włosy były przyprószone gdzieniegdzie siwizną. Spojrzałam na datę, zdjęcie zrobione tydzień przed ich odejściem. Wuj Henry postanowił, zatem jako pierwszego ukarać swojego starszego syna. Przyglądałam się jeszcze przez chwilę portretowi, na szyi miał tatuaż, byłam ciekawa, czy gdy odchodził, to żałował, że go zrobił.

Sięgnęłam po kartkę z danymi osobowymi: Urodzony 20.08.1972 w Tuluzie. Matka i ojciec nieznani. Przyjęty do rodziny w 1977 roku. Tak praktycznie wyglądały dane o każdym z nas. Nie potrzeba było wiedzieć nic więcej. Otrzymywało się nazwisko Marcos, przeszłość przestawała się liczyć. Zwróciłam uwagę na to, że jego prawdziwe imię brzmiało Alan, mógł do niego wrócić. Zatem to Henry musiał nadać mi imię Andrew. Wątpiłam, żeby pięciolatek sam tego chciał. Odłożyłam tę część dokumentów, z której nic nie rozumiałam. Następne kilka godzin zajęło mi zaznaczanie na mapie tras regularnie przez niego uczęszczanych i wybranie trzech ewentualnych miejsc na wykonanie zadania. Musiałam brać pod uwagę między innymi godzinę i popularność danych dróg.

Oczywiście, że tych wszystkich informacji nie zdobyliśmy sami. Zawsze byli od tego ludzie, wielokrotnie zdarzało się, że wraz z innymi rodzinami korzystaliśmy z usług tych samych szpiegów bądź obserwatorów. Nigdy się na nich nie zawiedliśmy, więc nie rezygnowaliśmy z ich pomocy, oczywiste za sowite wynagrodzenie.

Zgodnie z obietnicą wuj Henry przyszedł wieczorem i opracował ze mną plan, siedząc w fotelu naprzeciw biurka. Ustaliłam z nim, że rankiem się spakuje, a wieczorem wylecę do Ankary, gdzie ukrywał się wuj Andrew.

- Kiedy porozmawiamy z Lucasem i Verą? – zapytał wuj, ewidentnie, nie śpiesząc się do wyjścia.

- Sprawa wuja Andrew powinna mi zająć trzy dni – odpowiedziałam i zastanowiłam się przez chwilę, wystukując o biurko rytm palcami. - Dajmy im miesiąc, potem przeprowadzimy z nimi rozmowę. – Henry zaniósł się niespodziewanym kaszlem, wstałam gwałtownie. – Powinieneś odpocząć, wujku – powiedziałam łagodnie, odprowadzając go do drzwi.

Miałam siedem lat, mieszkałam na ulicy i odczuwałam potworny głód. Wszystko, co jadłam w przeciągu ostatnich kilku dni to dwa jabłka i marchewka podkradzione na targowisku. Żyłam tak od kilku miesięcy, nadal dręczyły mnie koszmary, w których płakałam przytulona do piersi mojej zmarłej matki. Ojciec porzucił mnie kilka dni później. Może gdybym była jego upragnionym synem nie zrobiłby tego. Od tamtej pory ulice stały się moim domem a samotność jedyną przyjaciółką. Spałam skulona i słaba, tak by było mi, jak najcieplej.

Powoli lato kończyło się, przerażała mnie myśl o jesieni i zimie. Bałam się, że nie będzie mi już dane oglądanie piękna tego świata podczas kolejnej, najcieplejszej pory roku. Sen miałam głęboki, jak to dziecko, ale przebudziłam się natychmiast, gdy poczułam, że ktoś szarpie mnie za nogę. Byłam przerażona, zaczęłam krzyczeć, mój strach spotęgował jeszcze widok dwójki pijanych mężczyzn pochylających się nade mną. Krzyczałam coraz głośniej, kopałam, a potem tylko uciekałam i uciekałam.

Obudziłam się gwałtownie i próbowałam złapać oddech, zegarek wskazywał czwartą nad ranem. A ja byłam bezpieczna w swoim łóżku, mimo to wciąż odczuwałam ten strach i obrzydzenie ze snu. Wiedziałam, że tej nocy już nie zasnę, więc po cichu zapaliłam światło i poszłam do kuchni po szklankę wody. Po drodze minęłam pokój Lucasa, u niego również paliło się światło, skąd słychać było cichą rozmowę. Dyskutował zawzięcie o czymś ze swoją nową siostrą, co prawda odrobinę łamanym angielskim, ale najwyraźniej dogadywali się. Uśmiechnęłam się, oboje byli dobrym wyborem.

Nie chciałam im przeszkadzać, więc poszłam po wodę i wróciłam do siebie. Zaczęłam się pakować. Do torby, którą miał mi przywieźć Christian dzień później, włożyłam broń, maskę i rzeczy, które chciałam założyć na czas akcji. Jego zadanie polegało na dostarczenie jej do Ankary helikopterem i przekazanie mi na miejscu. Do drugiej torby włożyłam ubrania i kosmetyki, które zabrałabym ze sobą w każdą podróż. O siódmej rano byłam gotowa do drogi. Kiedy Christopher zawiózł dzieciaki do prywatnej szkoły czarnym, długim samochodem udałam się do piwnicy, żeby poćwiczyć. Potrzebowałam się zmęczyć, nie wiedziałam, że Henry mnie obserwował. Pozwolił sobie na komentarz przy obiedzie, gdzie daniem głównym była wyborna kaczka.

- Jeszcze nie wróciłaś do formy – stwierdził wuj niezbyt zadowolonym tonem.

- To kwestia czasu – odpowiedziałam, starając się ukryć złość. Nikt nie lubił być krytykowany, ja zwłaszcza. – Christian możesz powoli zacząć znosić moje rzeczy – zwróciłam się do służącego, a potem skierowałam wzrok z powrotem na wuja. – O co chodzi?

- Mam wątpliwości, czy sobie poradzisz. – W jego głosie nie było troki, tylko czyste stwierdzenie faktu. Najwyraźniej minęła euforia związana ze znalezieniem mojej osoby i powrócił do chłodnej kalkulacji wszystkiego. Zresztą ze mną było to samo.

Nic nie odpowiedziałam, tylko zaśmiałam się i wstałam od stołu. Wiedziałam jednak na co mnie stać, że jestem w stanie zrobić wszystko, co niekoniecznie. Nie cierpiałam, kiedy ktoś mnie lekceważył. Mogłam wyglądać, jak słodka, niewinna młoda kobieta, lecz zazwyczaj źle kończył każdy, kto tak o nie myślał. W wejściu minęłam się z dzieciakami, które właśnie wróciły ze szkoły.

- Gdzie jedziesz? – zapytał Lucas.

- Do Ankary – odpowiedziałam. – Wrócę za kilka dni i będą oczekiwać, że spodobają ci się dodatkowe zajęcia z informatyki.

Henry mu je załatwił, nie chcąc, aby zmarnowały się jego zdolności, a były nam potrzebne. Dla mnie ta cała elektronika była czarną magią. Rzuciłam jeszcze wujowi chłodne spojrzenie i dumnie wyszłam z domu.

W czasie podróży nic ciekawego się nie wydarzyło, powtórzyłam raz jeszcze plan, w samolocie ucięłam sobie drzemkę. Dwie godziny później po zameldowaniu się w hotelu pod nazwiskiem Alice Digmer wyszłam na spacer. Chciałam zobaczyć miasto i miejsce, gdzie zamierzałam dokonać morderstwa. Nie przystanęłam tam, tylko zwolniłam, szukając czegoś, czego mogło nie być na zdjęciach. Wszystko się zgadzało, więc wróciłam do hotelu i poszłam spać. Następnego poranka podczas śniadania w hotelowej restauracji, nauczona podstawowej obsługi telefonu, odczytałam wiadomość od Christiana. Pisało w niej, że przekaże mi torbę w restauracji nieopodal, o dwunastej. Przeczytałam ją raz jeszcze i usunęłam. Przekazanie odbyło się bez przeszkód, odegraliśmy przyjacielskie spotkanie po latach.

Po powrocie do hotelu przejrzałam zawartość torby i zaczęłam szykować się do pracy. Ubrałam czarne legginsy i golf w tym samym kolorze, na to założyłam kolorową, luźną bluzkę i kurtkę. Sztylet przypięty do paska znalazł bezpieczne schronienie pod bluzką. Maska trafiła do torby razem z bronią i butelką wcześniej kupionego alkoholu, której większość wylałam do zlewu. Włożyłam tam również szpilki i ruszyłam na miejsce.

Andrew miał wracać tamtędy kwadrans po dwudziestej trzeciej. O dziewiątej poszłam na miejsce, jako że była to ślepa uliczka, schowałam się za ogromnym śmietnikiem, odsuniętym od ściany na tyle, żebym swobodnie mogła się za nim przecisnąć. Zdjęłam bluzkę i założyłam maskę, dopasowaną, kryjącą połowę mojej twarzy i oczy. Naciągnęłam małą kuszę dziesięć minut przed początkiem. Torba leżała bezpiecznie ukryta pod innym śmietnikiem. To było mało uczęszczana okolica, więc dostrzegłam go od razu, zwłaszcza że droga, którą on szedł była oświetlona, a uliczka, w której ja byłam skryta wprost przeciwnie. Rozpoznałam go pomimo tego, że zmienił kolor włosów na czarny.

Wzięłam głęboki oddech, robiłam to mnóstwo razy, dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej. Denerwowałam się tylko przy moich trzech pierwszych i było to pięćset lat temu, warunki się nie zmieniły. Wuj Henry mówił, że on zawsze miał słabość do udzielanie pomocy damom w opałach, zaczęłam więc uderzać otwartą dłonią o śmietnik, krzycząc „Pomocy!". Zawrócił i ruszył w moim kierunku, kiedy to zrobił, szybko przemknęłam za śmietnikiem, żeby zajść go od tyłu.

Spokojnie wymierzyłam, gdy się rozglądał, szukając źródła hałasu. Strzeliłam w prawe udo, upadł na jedno kolano i szukał czegoś po kieszeniach. Podeszłam do niego ze spokojem i wyrwałam mu z ręki telefon i od razu roztrzaskałam go o ziemie, zgodnie z radą Henry'ego. Walczyliśmy przez chwilę, ale to ja miałam przewagę sytuacyjną. Kiedy podchodziłam, wstał gwałtownie i uderzył mnie w brzuch. Zabolało i to porządnie.

Wzięłam pod uwagę to, że przeszedł to samo szkolenie, co ja i był silniejszy. Przyjęłam uderzenie, zaraz potem próbował powalić mnie na ziemie, być może chciał zyskać tym czas na ucieczkę. Zapewne nie chciał więcej zabijać. Nie dałam się, kiedy byliśmy w zwarciu, dobyłam sztyletu i wbiłam go prosto w jego serce. Przytrzymałam go, kiedy upadał, ale tylko po to, żeby wyszeptać mu coś do ucha.

- Mam nadzieję, że pamiętasz, jak się nazywasz, bo to jest to, co dostaje się za zdradzenie i opuszczenie rodziny oraz danie się złapać. – Uśmiechnęłam się i odsunęłam od niego, pozwoliłam, żeby jego bezwładne ciało upadło na ziemię. – Żegnaj Andrew Marcos. Henry przesyła pozdrowienia.

Wydobyłam sztylet z jego martwego ciała, podobnie uczyniłam ze strzałą. Zrozumiał, o co chodziło, widziałam to w jego oczach. Przeszukałam go i zabrałam wszystkie pieniądze i cenne rzeczy, żeby wyglądało to na napad rabunkowy. Sprawdziłam, czy nie wdepnęłam w kałużę krwi przez przypadek. Zrobiłam to, więc zdjęłam buty, oderwałam im podeszwy i wyrzuciłam do śmietnika. Działam instynktownie, według wcześniej wyuczonego planu, nie myślisz, dopóki coś nie zacznie iść zgodnie z planem. Pierwsze zabójstwo po tylu latach napawało mnie dumą, dałam radę i to bez większych szkód.

Znowu się przebrałam, wrzuciłam wszystko do torby, wyjęłam butelkę, zrobiłam łyk, przetrzymałam chwilę w ustach i wyplułam. Następnie trochę się nim skropiłam i wylałam resztę. Potargałam włosy i ubranie, wróciłam do hotelu przez całą drogę, udając kompletnie pijaną osobę. Recepcjonista spojrzał na mnie niechętnie i z politowaniem, ale pomógł mi wrócić do pokoju.

- Rozumiesz to?! – Szarpałam go i wskazywałam na torbę. – Mój narzeczony mnie rzucił, pół Europy przeleciałam, żeby spędzić z nim wakacje, mieliśmy przez ten czas u niego zamieszkać. – Udawałam, że płaczę. – A on mi mówi, że to jednak nie to i wywala z mieszkania! Rozumiesz mój ból?!

- Rozumiem – odpowiedział mężczyzna i zamknął z zażenowaną miną za sobą drzwi.

Zadowolona z efektu uśmiechnęłam się i poszłam wykąpać. Jutrzejszy dzień mogłam leniuchować, samolot powrotny miałam dopiero wieczorem. Miałam też w planach przeproszenie recepcjonisty z prośbą o zachowanie dyskrecji. Nie rozumiałam, czym wuj Henry się martwił. Zadanie wykonałam z całkowitym spokojem, tak jak zawsze, kiedy to większość zabójców w moim wieku zaczyna się śpieszyć i panikować po śmierci celu. Ja taka nie byłam. Jeżeli plan był dobry, sporadycznie szło coś nie tak i starczało czasu na wszystko. „Najważniejsze w tym wszystkim nie jest zabicie kogoś, ale sprytne wymyślenie całej otoczki do tego, tak żeby nikt się nie domyślił, kto to zrobił i kto mógł być zleceniodawcą." Tak często powtarzała ciocia, a ja lubiłam tę zasadę. Zaczęłam zastanawiać się, gdzie zrobię sobie następny tatuaż.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro